Tom 1
Zaprawdę powiadam wam, oto nadchodzi
wiek miecza i topora, wiek wilczej zamieci. Nadchodzi Czas Białego Zimna i Białego
Światła, Czas Szaleństwa i Czas Pogardy, Tedd Deireadh, Czas Końca. Świat umrze
wśród mrozu, a odrodzi się wraz z nowym słońcem. Odrodzi się ze Starszej Krwi,
z Hen Ichaer, z zasianego ziarna. Ziarna, które nie wykiełkuje, lecz wybuchnie
płomieniem.
Ess'tuath esse! Tak będzie! Wypatrujcie znaków! Jakie to będą znaki, rzeknę wam
- wprzód spłynie ziemia krwią Aen Seidhe, Krwią Elfów...
Aen Ithlinnespeath,
przepowiednia Ithlinne Aegli aep Aevenien
Rozdział
pierwszy
Miasto płonęło.
Wąskie uliczki, wiodące ku fosie, ku pierwszemu tarasowi, ziały dymem i żarem,
płomienie pożerały ciasno skupione strzechy domostw, lizały mury zamku. Od
zachodu, od strony bramy portowej, narastał wrzask, odgłosy zajadłej walki,
głuche, wstrząsające murem uderzenia taranu.
Napastnicy ogarnęli ich niespodziewanie, przełamawszy barykadę bronioną przez
nielicznych żołnierzy, mieszczan z halabardami i kuszników z cechu. Okryte
czarnymi kropierzami konie przeleciały nad zaporą jak upiory, jasne,
rozmigotane brzeszczoty siały śmierć wśród uciekających obrońców.
Ciri poczuła, jak wiozący ją na łęku rycerz spina gwałtownie konia. Usłyszała
jego krzyk. Trzymaj się, krzyczał. Trzymaj się!
Inni rycerze w barwach Cintry wyprzedzili ich, w pędzie ścięli się z
Nilfgaardczykami. Ciri widziała to przez moment, kątem oka - szaleńczy wir
błękitno - złotych i czarnych płaszczy wśród szczęku stali, łomotu kling o
tarcze, rżenia koni...
Krzyk. Nie, nie krzyk. Wrzask.
Trzymaj się!
Strach. Każdy wstrząs, każde szarpnięcie, każdy skok konia rwie do bólu dłonie
zaciśnięte na rzemieniu. Nogi w bolesnym przykurczu nie znajdują oparcia, oczy
łzawią od dymu. Obejmujące ją ramię dusi, dławi, boleśnie zgniata żebra.
Dookoła narasta krzyk, taki, jakiego nie słyszała nigdy dotąd. Co trzeba zrobić
człowiekowi, by tak krzyczał?
Strach. Obezwładniający, paraliżujący, duszący strach.
Znowu szczęk żelaza, chrap koni. Domy dookoła tańczą, buchające ogniem okna są
nagle tam, gdzie przed chwilą była błotnista uliczka, zasłana trupami, zawalona
porzuconym dobytkiem uciekinierów. Rycerz za jej plecami zanosi się nagle
dziwnym, chrapliwym kaszlem. Na wczepione w rzemień ręce bucha krew. Wrzask.
Świst strzał.
Upadek, wstrząs, bolesne uderzenie o zbroję. Obok łomocą kopyta, nad głową miga
koński brzuch i wystrzępiony popręg, drugi koński brzuch, rozwiany czarny
kropierz. Stęknięcia, takie, jakie wydaje drwal rąbiący drzewo. Ale to nie
drzewo, to żelazo o żelazo. Krzyk, zdławiony i głuchy, tuż przy niej coś
wielkiego i czarnego wali się z pluskiem w błoto, bryzga krwią. Opancerzona
stopa drga, miota się, orze ziemię olbrzymią ostrogą.
Szarpnięcie. Jakaś siła podrywa ją w górę, wciąga na łęk siodła. Trzymaj się!
Znowu trzęsący pęd, szaleńczy galop. Ręce i nogi rozpaczliwie szukają oparcia.
Koń staje dęba. Trzymaj się!... Nie ma oparcia. Nie ma... Nie ma... Jest krew.
Koń pada. Nie można odskoczyć, nie można wyszarpnąć się, wyrwać z uścisku
pokrytych kolczugą ramion. Nie można uciec przed krwią, lejącą się na głowę, na
kark.
Wstrząs, mlaśnięcie błota, gwałtowne zderzenie z ziemią, przerażająco
nieruchomą po dzikiej jeździe. Przejmujący chrap i wizg konia usiłującego
unieść zad. Dudnienie podków, migające pęciny i kopyta. Czarne płaszcze i
kropierze. Krzyk.
W uliczce ogień, rycząca czerwona ściana ognia. Na jej tle jeździec, wielki,
wydaje się sięgać głową ponad płonące dachy. Okryty czarnym kropierzem koń
tańczy, miota łbem, rży.
Jeździec patrzy na nią. Ciri widzi błysk oczu w szparze wielkiego hełmu,
ozdobionego skrzydłami drapieżnego ptaka. Widzi odblask pożaru na szerokiej
klindze miecza trzymanego w nisko opuszczonej dłoni.
Jeździec patrzy. Ciri nie może się poruszyć. Przeszkadzają jej bezwładne ręce
zabitego, oplatające ją w pasie. Unieruchamia ją coś ciężkiego i mokrego od
krwi, coś, co leży na jej udzie i przygważdża ją do ziemi.
I unieruchamia ją strach. Potworny, skręcający trzewia strach, który sprawia,
że Ciri przestaje słyszeć kwik rannego konia, ryk pożaru, wrzaski mordowanych
ludzi i łoskot bębnów. Jedno, co jest, co się liczy, co ma znaczenie, to
strach. Strach, który przybrał postać czarnego rycerza w ozdobionym piórami
hełmie, zamarłego na tle czerwonej ściany szalejących płomieni.
Jeździec spina konia, skrzydła drapieżnego ptaka na jego hełmie łopocą, ptak
zrywa się do lotu. Do ataku na bezbronną, sparaliżowaną ze strachu ofiarę. Ptak
- a może rycerz - krzyczy, skrzeczy, strasznie, okrutnie, triumfalnie. Czarny
koń, czarna zbroja, czarny rozwiany płaszcz, a za tym wszystkim ogień, morze
ognia.
Strach.
Ptak skrzeczy. Skrzydła łopocą, pióra biją po twarzy.
Strach!
Na pomoc. Dlaczego nikt mi nie pomaga. Jestem sama, jestem mała, jestem
bezbronna, nie mogę się poruszyć, nie mogę nawet wydobyć głosu ze skurczonego
gardła.
Dlaczego nikt mi nie przychodzi z pomocą?
Boję się!
Oczy płonące w szparze wielkiego uskrzydlonego hełmu. Czarny płaszcz przesłania
wszystko - Ciri!
Obudziła się zlana potem, zdrętwiała, a jej własny krzyk, krzyk, który ją
zbudził, wciąż drżał, wibrował gdzieś w środku, pod mostkiem, palił wyschniętą
krtań. Bolały ręce zaciśnięte na derce, bolały plecy...
- Ciri. Uspokój się.
Dookoła była noc, ciemna i wietrzna, jednostajnie i melodyjnie szumiąca
koronami sosen, poskrzypująca pniami. Nie było już pożaru i krzyku, była tylko
ta szumiąca kołysanka. Obok pulsowało światłem i ciepłem ognisko biwaku, płomień
połyskiwał na klamrach uprzęży, odbijał się czerwono na rękojeści i okuciach
miecza opartego o leżące na ziemi siodło. Nie było innego ognia i innego
żelaza. Ręka dotykająca jej policzka pachniała skórą i popiołem. Nie krwią.
- Geralt...
- To był tylko sen. Zły sen.
Ciri zadrżała silnie, kurcząc ramiona i nogi.
Sen. Tylko sen.
Ognisko zdążyło już
przygasnąć, brzozowe polana są czerwone i przezroczyste, potrzaskują, tryskają
błękitnym płomieniem. Płomień oświetla białe włosy i ostry profil mężczyzny,
który otula ją derką i kożuchem.
- Geralt, ja...
- Jestem przy tobie. Śpij, Ciri. Musisz wypocząć. Przed nami jeszcze daleka
droga.
Słyszę muzykę, pomyślała nagle. W tym szumie... jest muzyka. Muzyka lutni. I
głosy. Księżniczka z Cintry... Dziecko przeznaczenia... Dziecko Starszej Krwi,
krwi elfów. Geralt z Rivii, Biały Wilk, i jego przeznaczenie. Nie, nie, to
legenda. Wymysł poety. Ona nie żyje. Zabito ją na ulicach miasta, gdy
uchodziła...
Trzymaj się... Trzymaj...
- Geralt?
- Co, Ciri?
- Co on mi zrobił? Co się wtedy stało? Co on... mi zrobił?
- Kto?
- Rycerz... Czarny rycerz z piórami na hełmie... Niczego nie pamiętam. On
krzyczał... i patrzył na mnie. Nie pamiętam, co się stało. Tylko to, że się
bałam... Tak strasznie się bałam...
Mężczyzna pochylił się, płomień ogniska zalśnił w jego oczach. To były dziwne
oczy. Bardzo dziwne. Dawniej Ciri lękała się tych oczu, nie lubiła w nie
patrzeć. Ale to było dawno. Bardzo dawno.
- Niczego nie pamiętam - szepnęła, szukając jego ręki, twardej i szorstkiej jak
nie obrobione drewno. - Ten czarny rycerz...
- To był sen. Spij spokojnie. To już nie wróci.
Ciri słyszała już podobne zapewnienia, dawniej. Powtarzano jej to po wielokroć,
wiele, wiele razy uspakajano ją, zbudzoną wśród nocy własnym krzykiem. Ale
teraz było inaczej. Teraz wierzyła. Dlatego, że teraz mówił to Geralt z Rivii,
Biały Wilk. Wiedźmin. Ten, który był jej przeznaczeniem. Któremu ona była
przeznaczona. Wiedźmin Geralt, który odnalazł ją wśród wojny, śmierci i
rozpaczy, zabrał ze sobą i obiecał, że już nigdy się nie rozstaną.
Zasnęła, nie puszczając jego dłoni.
*****
Bard skończył śpiewać. Pochyliwszy lekko głowę, powtórzył na lutni motyw
przewodni ballady, delikatnie, cicho, o ton wyżej od akompaniującego mu ucznia.
Nikt się nie odezwał. Oprócz cichnącej muzyki słychać było wyłącznie szum liści
i skrzyp konarów olbrzymiego dębu. A potem nagle przeciągle zabeczała koza,
uwiązana na postronku do któregoś z otaczających prastare drzewo wozów.
Wówczas, jak gdyby na sygnał, jeden ze zgromadzonych w wielkie półkole
słuchaczy wstał. Odrzuciwszy na ramię kobaltowe niebieski, szamerowany złotem
płaszcz skłonił się sztywno i dystyngowanie.
- Dzięki ci, mistrzu Jaskrze - powiedział dźwięcznie, choć niegłośno. - Niechaj
to ja, Radcliffe z Oxenfurtu, Mistrz Arkanów Magicznych, niechybnie jako
wyraziciel opinii wszystkich tu obecnych, wypowiem słowa podziękowania i
uznania dla twej wielkiej sztuki i twego talentu.
Czarodziej powiódł wzrokiem po zebranych, których było dobrze powyżej setki,
usadowionych u stóp dębu w ciasnym półkolu, stojących, siedzących na wozach.
Słuchacze kiwali głowami, szeptali. Kilka osób zaczęło klaskać, kilka innych
pozdrowiło śpiewaka uniesionymi dłońmi. Wzruszone niewiasty pociągały nosami i
ocierały oczy, czym mogły, w zależności od stanu, profesji i majętności:
wieśniaczki przedramieniem lub wierzchem dłoni, żony kupców lnianymi chustami,
elfki i szlachcianki batystem, a trzy córki komesa Viliberta, który dla występu
słynnego trubadura przerwał wraz z całym swym orszakiem polowanie z sokołami,
smarkały donośnie i przejmująco w gustowne wełniane szaliczki w kolorze zgnitej
zieleni.
- Nie będzie przesadą - ciągnął czarodziej - gdy powiem, że wzruszyłeś nas do
głębi, mistrzu Jaskrze, że zmusiłeś nas do zastanowienia i zadumy, poruszyłeś
nasze serca. Niech wolno mi będzie wyrazić ci naszą wdzięczność i szacunek.
Trubadur wstał i skłonił się, omiatając kolana przypiętym do fantazyjnego
kapelusika czaplim piórem. Uczeń przerwał grę, wyszczerzył się i również
ukłonił, ale mistrz Jaskier spojrzał na niego groźnie i zaburczał półgłosem.
Chłopiec spuścił głowę i wrócił do cichego brzdąkania na strunach lutni.
Zebrani ożywili się. Kupcy z karawan, poszeptawszy miedzy sobą, wytoczyli przed
dąb pokaźny antałek piwa. Czarodziej Radcliffe pogrążył się w cichej rozmowie z
komesem Vilibertem. Córki komesa przestały smarkać i wpatrywały się w Jaskra z
uwielbieniem. Bard nie zauważał tego, pochłonięty właśnie słaniem uśmiechów,
mrugnięć i błysków zębów w stronę milczącej wyniośle grupy wędrownych elfów, a
w szczególności ku jednej z elfek, ciemnowłosej i wielkookiej piękności w
maleńkim gronostajowym toczku. Jaskier miał konkurentów - posiadaczkę wielkich
oczu i ślicznego toczka dostrzegli też i emablowali spojrzeniami jego słuchacze
- rycerze, żacy i waganci. Elfka, wyraźnie rada z zainteresowania, skubała
koronkowe mankiety bluzki i trzepotała rzęsami, ale towarzyszące elfy otaczały
ją ze wszystkich stron, nie skrywając niechęci wobec zalotników.
Polana pod dębem Bleobherisem, miejsce częstych wieców, postojów podróżnych i
spotkań wędrowców, słynęła z tolerancji i otwartości. Opiekujący się wiekowym
drzewem druidzi zwali polanę. "Miejscem przyjaźni" i chętnie gościli
tu każdego. Ale nawet przy okazjach wyjątkowych, takich jak zakończony właśnie
występ sławnego na świat cały trubadura, podróżni trzymali się w swych
własnych, dość wyraźnie odizolowanych grupach. Elfy kupiły się do elfów.
Krasnoludzcy rzemieślnicy grupowali się wraz ze swymi uzbrojonymi po zęby
pobratymcami, wynajętymi jako ochrona karawan kupieckich, i tolerowali obok
siebie co najwyżej gnomów górników i farmerów niziołków.
Wszyscy nieludzie zgodnie zachowywali rezerwę wobec ludzi. Ludzie odpowiadali
nieludziom podobną monetą, ale wśród nich też bynajmniej nie obserwowało się
integracji. Szlachta spoglądała z pogardą na kupców i domokrążców, a żołdacy i
najemnicy odsuwali się od pasterzy w śmierdzących kożuchach. Nieliczni
czarodzieje i adepci izolowali się zupełnie i wszystkich dookoła sprawiedliwie
obdarzali arogancją. Tło stanowiła zaś zbita, ciemna, ponura i milcząca gromada
chłopów. Ci, przypominając armię lasem wznoszących się nad głowami grabi, wideł
i cepów, ignorowali wszystko i wszystkich.
Wyjątek, jak zwykle, stanowiły dzieci. Zwolniona z nakazu ciszy obowiązującego
w czasie występu barda, smarkateria z dzikim wrzaskiem pomknęła ku lasowi, by
tam z zapałem oddać się grze, której reguły były nie do pojęcia dla kogoś, kto
pożegnał się już ze szczęśliwymi latami dzieciństwa. Mali ludzie, elfy,
krasnoludki, niziołki, gnomy, półelfy, ćwierćelfy i berbecie zagadkowej
proweniencji nie znały i nie uznawały podziałów rasowych i społecznych. Na
razie.
- W samej rzeczy! - zakrzyknął jeden z obecnych na polanie rycerzy, chudy jak
tyka drągal w czerwono-czarnym wamsie, ozdobionym trzema kroczącymi lwami. -
Dobrze rzekł pan czarodziej! Piękne to były ballady, na honor, mości Jaskier,
jeśli kiedyś będziecie w pobliżu Łysorogu, kasztelu mego seniora, wstąpcie, nie
wahajcie się ani chwili. Ugościmy was jak księcia, co ja mówię, jak samego
króla Vizimira! Klnę się na mój miecz, słyszałem ci ja wielu minstreli, ale
gdzie im się z wami równać, mistrzu. Przyjmijcie od nas, urodzonych i
pasowanych, szacunek i hołd dla waszego kunsztu!
Bezbłędnie wyczuwając właściwy moment, trubadur mrugnął do ucznia. Chłopiec
odłożył lutnię i podjął z ziemi szkatułeczkę służącą do zbierania wśród
słuchaczy bardziej wymiernych wyrazów uznania. Zawahał się, powiódł wzrokiem po
tłumie, po czym odłożył szkatułeczkę i chwycił stojący obok spory ceber. Mistrz
Jaskier łaskawym uśmiechem zaaprobował roztropność młodzieńca.
- Mistrzu! - zawołała postawna kobieta, siedząca na wozie z napisem "Vera
Loewenhaupt i Synowie", wyładowanym wyrobami z wikliny. Synów nigdzie nie
było widać, zapewne zajęci byli marnotrawieniem zbitego przez matkę majątku. -
Mistrzu Jaskrze, jakże to tak? Zostawiacie nas w niepewności? Przecie to nie
koniec waszej ballady? Zaśpiewajcież nam o tym, co dalej było!
- Pieśni i ballady - skłonił się artysta - nie kończą się nigdy, o pani, bo
poezja jest wieczna i nieśmiertelna, nie zna m początku, ni końca...
- Ale co było dalej? - nie dawała za wygraną handlarka, szczodrze i brzękliwie
sypiąc monety do ceberka, podstawionego jej przez ucznia. - Powiedzcie nam choć
o tym, jeśli nie macie życzenia śpiewać. Nie padły w waszych pieśniach żadne
imiona, ale przecie wiemy, że ów wyśpiewany przez was wiedźmin to nie kto inny
jak sławny Geralt z Rivii, a owa czarodziejka, do której tenże pała gorącą
miłością, to nie mniej słynna Yennefer. Zaś owe Dziecko Niespodzianka, przyrzeczone
i przeznaczone wiedźminowi, to wszakże Cirilla, nieszczęsna księżniczka ze
zburzonej przez najeźdźców Cintry. Czyż nie tak?
Jaskier uśmiechnął się wyniośle i tajemniczo.
- Śpiewam o sprawach uniwersalnych, hojna dobrodziejko - oświadczył. - O emocjach
mogących stać się udziałem każdego. Nie o konkretnych osobach.
- Akurat! - wrzasnął ktoś z tłumu. - Każdy wie, że śpiewki o wiedźminie
Geralcie traktowały!
- Tak, tak! - zapiszczały chórem córki komesa Viliberta, susząc mokre od łez
szaliczki. - Śpiewajcie jeszcze, mistrzu Jaskrze! Co było dalej? Czy wiedźmin i
czarodziejka Yennefer odnaleźli się wreszcie? I czy się kochali? Czy byli
szczęśliwi? Chcemy wiedzieć! Mistrzu, mistrzu!
- Ale tam! - krzyknął gardłowo prowodyr grupy krasnoludów, trzęsąc potężną
rudą, sięgającą pasa brodą. - Łajno to, księżniczki, czarodziejki,
przeznaczenie, miłość i inne białogłowskie bajędy. Toż to wszystko, z
przeproszeniem pana poety, bujda, czyli wymysł poetyczny, po to, by ładniej
było i wzruszająco. Ale wojenne dzieła, jak rzeź i grabież Cintry, jak bitwy w
Marnadalu i Sodden, toście nam dopiero pięknie wyśpiewali, Jaskier! Ha, nie żal
srebrem sypnąć za taką pieśń, radującą serce wojownika! I widać było, że nie
łżecie ni krztyny, ja to mówię, Sheldon Skaggs, a ja łez od prawdy odróżnić
umiem, bo jam pod Sodden był, jam przeciw nilfgaardzkim najezdnikom stał tam z
toporem w garści...
- Ja, Donimir z Troy - krzyknął chudy rycerz z trzema lwami na wamsie - byłem w
obu bitwach o Sodden, alem was tam nie widział, panie krasnoludzie!
- Boście pewnikiem taborów pilnowali! - odpalił Sheldon Skaggs. - A ja byłem w
pierwszej linii, tam, gdzie było gorąco!
- Bacz, co mówisz, brodaczu! - poczerwieniał Donimir z Troy, podciągając
obciążony mieczem pas rycerski. - I do kogo!
- Sam bacz! - krasnolud trzepnął dłonią po zatkniętym za pas toporze, odwrócił
się do swych kompanów i wyszczerzył zęby. - Widzieliście go? Rycerz chędożony!
Herbowy! Trzy lwy w tarczy! Dwa srają, a trzeci warczy!
- Pokój, pokój! - siwowłosy druid w białej szacie ostrym, władczym głosem
zażegnał awanturę. - Nie godzi się, moi panowie! Nie tu, nie pod konarami
Bleobherisa, dębu starszego od wszystkich sporów i zwad tego świata! I nie w
przytomności poety Jaskra, którego ballady winny uczyć nas miłości, nie kłótni.
- Słusznie! - poparł druida niski, otyły kapłan o twarzy błyszczącej od potu. -
Patrzycie, a oczu nie macie, słuchacie, a uszy wasze głuche. Bo miłości bożej
nie ma w was, boście są jako puste beczki...
- Jeśli już o beczkach mowa - zapiszczał długonosy gnom z wozu ozdobionego
napisem "Artykuły żelazne, wyrób i sprzedaż" - to wytoczcie jeszcze
jedną, panowie cechowi! Poecie Jaskrowi ani chybi w gardle zaschło, a i nam z
tego wzruszenia niezgorzej!
- Zaprawdę, jako puste beczki, powiadam wam! - zagłuszył gnoma kapłan, nie
zamierzając dać się zbić z pantałyku i przerywać kazania. - Nic a nic z pana
Jaskrowych ballad nie pojęliście, niczegoście się nie nauczyli. Nie
zrozumieliście, że ballady te o losie ludzkim mówiły, o tym, żeśmy w rękach
bogów jeno zabawką, a krainy nasze bożym są igrzyskiem. Ballady o przeznaczeniu
mówiły, o przeznaczeniu nas wszystkich, a legenda o wiedźminie Geralcie i
księżniczce Cirilli, choć rzucona na prawdziwe tło owej wojny, to przecież
tylko metafora, wytwór wyobraźni poety, który temu miał służyć, byśmy...
- Bredzisz, święty mężu! - zawołała z wysokości swego wozu Vera Loewenhaupt. -
Jaka legenda? Jaki wytwór wyobraźni? Kto jak kto, ale ja Geralta z Rivii znam,
widziałam go na własne oczy, w Wyzimie, gdzie córkę króla Foltesta odczarował.
A później jeszcze spotkałam go na Kupieckim Trakcie, gdzie na prośbę Gildii
zabił srogiego gryfa, co na karawany napadał, którym to uczynkiem wielu dobrym
ludziom życie ocala. Nie, nie legenda to i nie bajka. Prawdę, szczerą prawdę
wyśpiewał nam tu mistrz Jaskier.
- Potwierdzam - powiedziała smukła wojowniczka z czarnymi włosami gładko
zczesanymi do tyłu i splecionymi w gruby warkocz. - Ja, Rayla z Lyrii, również
znam Geralta Białego Wilka, słynnego pogromcę potworów. Widywałam też nie raz i
nie dwa czarodziejkę Yennefer, bom bywała w Aedim, w mieście Vengerbergu, gdzie
owa ma swą siedzibę. O tym, aby tych dwoje się kochało, nic mi jednak nie
wiadomo.
- Ale musi to być prawda - odezwała się nagle melodyjnym głosem urodziwa elfka
w gronostajowym toczku. - Tak piękna ballada o miłości nie mogła być
nieprawdziwa.
- Nie mogła! - poparły elfkę córki komesa Viliberta i jak na komendę otarły
oczy szaliczkami. - Żadną miarą nie mogła!
- Mości czarodzieju! - Vera Loewenhaupt zwróciła się do Radcliffe'a. - Kochali
się, czy nie? Wy z pewnością wiecie, jak to było z nimi naprawdę, z wiedźminem
i ową Yennefer. Uchylcież rąbka tajemnicy!
- Jeśli pieśń mówi, że się kochali - uśmiechnął się czarodziej - to tak było i
miłość ta przetrwa wieki. Taka jest moc poezji.
- Wieść niesie - wtrącił nagle komes Vilibert - że Yennefer z Vengerbergu
poległa na Soddeńskim Wzgórzu. Kilka tam poległo czarodziejek...
- Nieprawda to - powiedział Donimir z Troy. - Nie masz na pomniku jej imienia.
Moje to strony, nie jeden raz na Wzgórzu byłem i wykute na pomniku napisy
czytałem. Trzy czarodziejki tam. poległy. Triss Merigold, Lytta Neyd, którą
zwano Koral... Hmm... Imię trzeciej wymskło mi się z pamięci...
Rycerz spojrzał na czarodzieja Radcliffe'a, ale ten uśmiechnął się tylko, nie
powiedział ani słowa.
- A ów wiedźmin - zawołał nagle Sheldon Skaggs - ten Geralt, któren ową
Yennefer miłował, to już podobno ziemię gryzie. Słyszałem, że utłukli go gdzieś
na Zarzeczu. Ubijał potwory, ubijał, aż trafiła kosa na kamień. Tak to już jest,
ludkowie, kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Każdy kiedyś trafi na
lepszego i połknie żelazo.
- Nie wierzę - smukła wojowniczka wykrzywiła blade wargi, splunęła siarczyście
na ziemię, z chrzęstem skrzyżowała na piersi osłonięte kolczą siatką przedramiona.
- Nie wierzę, by Geralt z Rivii mógł trafić na lepszego. Zdarzyło mi się
widzieć, jak ten wiedźmin włada mieczem. Jest wprost nieludzko szybki...
- Dobrze powiedziane - wtrącił czarodziej Radcliffe. - Nieludzko. Wiedźmini są
mutantami, dlatego szybkość ich reakcji...
- Nie rozumiem, o czym mówicie, panie magiku - wojowniczka jeszcze paskudniej
wykrzywiła usta. - Wasze słowa są zbyt uczone. Ja wiem jedno: żaden szermierz,
jakiego znałam lub znam, nie może równać się z Geraltem z Rivii, Białym Wilkiem.
Dlatego nie wierzę, by ów mógł zostać pokonany w walce, jak utrzymuje pan
krasnolud.
- Każdy szermierz dupa, kiedy wrogów kupa - rzekł sentencjonalnie Sheldon
Skaggs. - Tak mawiają elfy.
- Elfy - oświadczył zimno wysoki, jasnowłosy przedstawiciel Starszego Ludu,
stojący obok ślicznego toczka - nie zwykły się tak ordynarnie wyrażać.
- Nie! Nie! - zapiszczały zza zielonych szaliczków córki komesa Viliberta. -
Wiedźmin Geralt nie mógł zginąć! Wiedźmin odnalazł przeznaczoną mu Ciri, a
potem czarodziejkę Yennefer, i wszyscy troje żyli długo i szczęśliwie! Prawda,
mistrzu Jaskrze?
- Toć to ballada była, cne panienki - ziewnął spragniony piwa gnom, wytwórca
artykułów żelaznych. - Gdzie się tu w balladzie prawdy doszukiwać? Prawda
jedno, poezja drugie. Weźmy choćby ową... Jak jej tam było? Ciri? Tę
Niespodziankę słynną. Ją to pan poeta całkiem z palca był wyssał. Bywałem ci ja
w Cintrze nie raz i wiem, że tamtejsi król i królowa w bezdzietnym stadle żyli,
ani córki, ani syna nie mieli...
- Łeż to! - krzyknął rudy mężczyzna w kurcie z foczej skóry, z czołem
przepasanym kraciastą chustą. - Królowa Calanthe, Lwica z Cintry, miała córkę,
tą wołali Pavetta. Owa wraz z mężem zginęła w czasie morskiej burzy, odmęt
morski ich pochłonął, obydwoje.
- Sami widzicie, że nie łżę! - wezwały wszystkich na świadków artykuły żelazne.
- Pavetta, a nie Ciri, zwała się królewna Cintry.
- Cirilla, zwana Ciri, była właśnie córką owej utopionej Pavetty - wyjaśnił
ryży. - Wnuczką Calanthe. Nie królewną była, a księżniczką Cintry. Ona to była
właśnie owym przeznaczonym wiedźminowi Dzieckiem Niespodzianką, ją to, zanim
jeszcze się rodziła, przyrzekła królowa oddać wiedźminowi, jak to pan Jaskier
wyśpiewał. Ale wiedźmin nie mógł jej odnaleźć i zabrać, tu pan poeta minął się
z prawdą.
- Minął, a jakże - wtrącił się do rozmowy żylasty młodzian, mogący, sądząc po
stroju, być czeladnikiem na wędrówce poprzedzającej majstersztyk i egzaminy
mistrzowskie. - Wiedźmina ominęło jego przeznaczenie. Cirilla zginęła w czasie
oblężenia Cintry. Królowa Calanthe, zanim rzuciła się z wieży, własną ręką
zadała księżniczce śmierć, by żywa nie dostała się w pazury Nilfgaardu.
- Nie tak było, wcale nie tak - zaprotestował ryży. - Księżniczkę zabito w
czasie rzezi, gdy próbowała umykać z miasta.
- Tak czy inaczej - krzyknęły artykuły żelazne - nie odnalazł wiedźmin owej
Cirilli! Poeta zełgał!
- Ale pięknie zełgał - powiedziała elfka w toczku, przytulając się do wysokiego
elfa.
- Nie o poezję idzie, lecz o fakty! - zawołał czeladnik. - Powiadam, że
księżniczka zginęła z ręki własnej babki. Każdy, kto był w Cintrze, może to
potwierdzić!
- A ja powiadam, że zabito ją na ulicach, gdy uchodziła - oświadczył ryży. -
Wiem. to, bo choć nie pochodzę z Cintry, byłem w drużynie jarla ze Skellige,
który wspierał Cintrę czasu wojny. Król Cintry, Eist Tuirseach, jak wszyscy
wiedzą, właśnie z wysp Skellige się wywodził, wujem był jarlowi. A ja w
drużynie jarla walczyłem w Mamadalu i w Cintrze, a potem, po klęsce, pod
Sodden...
- Jeszcze jeden kombatant - warknął Sheldon Skaggs do stłoczonych wokół niego
krasnoludów. - Sami bohaterowie i wojownicy. Hej, ludkowie! Czy jest wśród was
choć jeden, który nie wojował w Marnadalu lub pod Sodden?
- Kpina nie na miejscu, Skaggs - powiedział karcąco wysoki - elf, obejmując
ramieniem, piękność w toczku w sposób mający rozwiać ewentualne wątpliwości
innych admiratorów. - Niech ci się nie wydaje, że ty jeden walczyłeś pod
Sodden. Ja, żeby daleko nie szukać, również brałem udział w tej bitwie.
- Ciekawe, po czyjej stronie - rzekł do Radcliffe'a komes Vilibert, dobrze
słyszalnym szeptem, który elf całkowicie zignorował.
- Jak powszechnie wiadomo - ciągnął, nawet nie spoglądając w stronę komesa i
czarodzieja - grubo ponad sto tysięcy wojownika stanęło w polu w drugiej bitwie
o Sodden, z czego co najmniej trzydzieści tysięcy zostało zabitych lub
okaleczonych. Podziękowanie należy się panu Jaskrowi, że jedną ze swych ballad
uwiecznił ten słynny, ale i straszny bój. I w słowach, i w melodii tej pieśni
słyszałem nie chwalbę, lecz przestrogę. Powtarzam, chwała i nieśmiertelna sława
panu poecie za balladę, która być może pozwoli uniknąć w przyszłości
powtórzenia się tragedii, jaką była ta okrutna i niepotrzebna wojna.
- Zaiste - powiedział komes Vilibert, patrząc na elfa wyzywająco. - Ciekawych
rzeczy doszukaliście się w balladzie, mości panie. Niepotrzebna wojna,
powiadacie? Umknąć tragedii chcielibyście w przyszłości? Mamy rozumieć, że
gdyby Nilfgaard uderzył na nas ponownie, doradzalibyście kapitulację? Pokorne
przyjęcie nilfgaardzkiego jarzma?
- Życie to dar bezcenny i należy je chronić - rzekł zimno elf. - Nic nie
usprawiedliwia rzezi i hekatomby, jakimi były obie bitwy o Sodden, ta przegrana
i ta wygrana. Obie kosztowały was, ludzi, tysiące istnień. Straciliście
niewyobrażalny potencjał...
- Elfie gadanie! - wybuchnął Sheldon Skaggs. - Głupia gadka! To była cena,
którą trzeba było zapłacić po to, by inni mogli żyć godnie i w pokoju, zamiast
dać się Nilfgaardowi zakuć w kajdany, oślepić, zagnać pod bat do siarczanych
min i solnych żup. Ci, którzy polegli śmiercią bohaterów, a którzy dzięki
Jaskrowi żyć będą wiecznie w naszej pamięci, nauczyli nas, jak bronić własnego
domu. Śpiewajcie wasze ballady, Jaskier, śpiewajcie je wszystkim. Nie pójdzie w
las nauka, a przyda się nam ona, zobaczycie! Bo nie dziś, to jutro Nilfgaard
ruszy na nas znowu, wspomnicie me słowa! Teraz oni liżą rany i odpoczywają, ale
bliski jest dzień, w którym znowu zobaczymy ich czarne płaszcze i pióra na
hełmach!
- Czego oni od nas chcą? - wrzasnęła Vera Loewenhaupt. - Dlaczego oni się na
nas uwzięli? Dlaczego nie zostawią nas w spokoju, nie dadzą żyć i pracować?
Czego oni chcą, ci Nilfgaardczycy?
- Chcą naszej krwi! - ryknął komes Vilibert.
- I naszej ziemi! - zawył ktoś z tłumu chłopów.
- I naszych bab! - zawtórował Sheldon Skaggs, groźnie łypiąc oczami.
Kilka osób parsknęło śmiechem, ale cicho i ukradkiem. Bo choć wielce zabawną
była sugestia, by ktokolwiek poza krasnoludami mógł pożądać wyjątkowo
nieatrakcyjnych krasnoludek, nie był to bezpieczny temat do kpin i żartów, zwłaszcza
w obecności niskich, krępych i brodatych jegomościów, których topory i kordy
miały brzydki zwyczaj niesamowicie szybko wyskakiwać zza pasów. A krasnoludy, z
niewiadomych powodów święcie przekonane, że cały świat czyha lubieżnie na ich
żony i córki, były pod tym względem niebywale drażliwe.
- To musiało kiedyś przyjść - oświadczył nagle siwy druid. - To musiało się
stać. Zapomnieliśmy, że nie jesteśmy na tym świecie sami, że nie pępkiem tego
świata jesteśmy. Jak głupie, leniwe, obżarte karasie w zamulonym stawie nie
wierzyliśmy w istnienie szczupaków. Dopuściliśmy, by nasz świat, jak ów staw,
zamulił się, zabagnił i zgnuśniał. Rozejrzyjcie się dookoła - wszędzie zbrodnia
i grzech, chciwość, pogoń za zyskiem, kłótnia, niezgoda, upadek obyczajów, brak
szacunku dla wszelkich wartości. Miast żyć tak, jak każe Natura, zaczęliśmy tę
Naturę niszczyć. I co mamy? Powietrze zatrute smrodem dymarek, rzeki i ruczaje
splugawione przez rzeźnie i garbarnie, lasy cięte bez opamiętania... Ha, nawet
na żywej korze świętego Bleobherisa, spójrzcie jeno, o, tuż nad głową pana
poety, wyrzezany kozikiem ohydny wyraz. Do tego jeszcze błędnie wyrzezany, nie
dość, że wandal to był, to w dodatku nieuk, pisać nie umiejący. Czemu się
dziwicie? To musiało się źle skończyć...
- Tak, tak! - podchwycił gruby kapłan. - Opamiętajcie się, grzesznicy, póki
jeszcze pora, bo gniew bogów i pomsta nad wami! Pomnijcie na wieszczbę Itliny,
na prorocze słowa o karze bogów, która spadnie na plemię zbrodniami zatrute!
Pomnijcie: "Nadejdzie Czas Pogardy, a drzewo straci liść, pąk zwarzy się,
zgnije owoc i zgorzknieje ziarno, a doliny rzek, miast wodą, popłyną lodem. I
przyjdzie Białe Zimno, a po nim Białe Światło, i świat umrze wśród
zamieci." Tak rzecze wieszczka Itlina! A nim to się stanie, będą widome
znaki i spadną plagi, bo pomnijcie, Nilfgaard to kara boża! To bicz, którym
Nieśmiertelni schłostają was, grzesznicy, byście...
- Ech, zawrzyjcie gębę, świątobliwy! - zaryczał Sheldon Skaggs, tupiąc ciężkimi
buciorami. - Mgło się robi od waszych zabobonów i banialuków! Flaki się
przewracają...
- Ostrożnie, Sheldon - przerwał mu z uśmiechem wysoki elf. - Nie drwij z cudzej
religii. Ani to ładne, ani grzeczne, ani... bezpieczne.
- Z niczego nie drwię - zaprotestował krasnolud. - Nie podaję w wątpliwość istnienia
bóstw, ale oburza mnie, gdy ktoś miesza je do ziemskich spraw i mydli oczy
przepowiedniami jakiejś elfiej wariatki. Nilfgaardczycy mają niby być
narzędziem bogów? Bzdura! Sięgnijcie, ludzie, pamięcią wstecz, do czasów
Dezmoda, Radowida, Sambuka, do czasów Abrada Starego Dęba! Nie pamiętacie, bo
żyjecie króciuśko niby jętka majowa, ale ja pamiętam i wam przypomnę, jak to
było tu, na tych ziemiach, zaraz po tym, jakeście zeszli z waszych łodzi na
plaże w ujściu Jarugi i w Delcie Pontaru. Z czterech lądujących statków robiły
się trzy królestwa, a później silniejsi połykali słabszych i tym sposobem
rośli, umacniali swą władzę. Podbijali innych, wchłaniali ich, i królestwa
rosły, stawały się coraz większe i silniejsze. A teraz to samo robi Nilfgaard,
bo to kraj silny i zjednoczony, karny i zwarty. I jeśli wy się podobnie nie
zewrzecie, Nilfgaard połknie was, iście jako szczuka karasia, jak to rzekł ów
mądry druid!
- Niech jeno spróbują! - Donimir z Troy wypiął ozdobioną trzema lwami pierś i
trzasnął mieczem w pochwie. - Zadaliśmy im bobu pod Sodden, możemy po raz wtóry
zadać!
- Bardzoście zadufani - warknął Sheldon Skaggs. - Zapomnieliście widno, panie
pasowany, że nim doszło do drugiej rozprawy pod Sodden, Nilfgaard przetoczył
się przez wasze ziemie jak żelazny walec, że trupami takich jak wy chwatów
zasłał pola od Mamadalu po Zarzecze. A zatrzymały Nilfgaardczyków takoż nie wam
podobne, krzykliwe zuchy, ale zjednoczone w zgodzie siły Temerii, Redami,
Aedirn i Kaedwen. Zgoda i jedność, oto co ich zatrzymało!
- Nie tylko - rzekł dźwięcznie, ale bardzo chłodno Radcliffe. - Nie tylko to,
panie Skaggs.
Krasnolud chrząknął głośno, smarknął, zaszurał butami, po czym skłonił się
lekko w stronę czarodzieja.
- Nikt nie ujmuje zasług waszym konfratrom - powiedział. - Hańba temu, kto nie
uzna bohaterstwa czarodziejów z Soddeńskiego Wzgórza, bo dzielnie stawali,
przelali za wspólną sprawę krew, walnie przyczynili się do wiktorii. Nie
zapomniał o nich Jaskier w swej balladzie, i my też nie zapomnimy. Ale zważcie,
że owi czarodzieje zjednoczeni i solidarni na Wzgórzu stanęli, uznali
przywództwo Vilgefortza z Roggeveen, jako i my, wojownicy Czterech Królestw,
uznaliśmy komendę Vizimira Redańskiego. Szkoda tylko, że jeno na czas wojny
starczyło tej zgody i solidarności. Bo nynie, gdy pokój, znowuśmy się
podzielili. Vizimir z Foltestem dławią się wzajem cłem i prawem składu,
Demawend z Aedirn kłóci się z Henseltem o Północną Marchię, a Liga z Hengfors i
Thyssenidzi z Koviru mają wszystko gdzieś. A i wśród czarodziejów, jak słyszałem,
próżno dziś szukać dawnej zgody. Nie ma wśród was zwartości, nie ma karności,
nie ma jedności. A w Nilfgaardzie jest!
- Nilfgaardem włada cesarz Emhyr var Emreis, tyran i jedynowładca, wymuszający
posłuszeństwo batem, strykiem i toporem! - zagrzmiał komes Vilibert. - Cóż to
nam proponujecie, panie krasnoludzie? W cóż to mamy się zewrzeć? W podobną
tyranię? A któryż to król, które królestwo miałoby, waszym zdaniem,
podporządkować sobie pozostałe? W czyimż to ręku chcielibyście widzieć berło i
knut?
- A co mnie to obchodzi? - wzruszył ramionami Skaggs. - To wasze, ludzkie
sprawy. Kogokolwiek byście zresztą królem obrali, żaden krasnolud nim nie
zostanie.
- Ani elf, ani nawet półelf - dodał wysoki przedstawiciel Starszego Ludu, wciąż
obejmując piękność w toczku. - Nawet ćwierćelfa uważacie za coś
pośledniejszego...
- Tu was boli - zaśmiał się Vilibert. - W ten sam róg dmiecie, co i Nilfgaard,
bo Nilfgaard też krzyczy o równości, obiecuje wam powrót do dawnych porządków,
gdy tylko nas pokona i z tych ziem wyżenie. To taka jedność, taka równość wam
się marzy, o takiej gadacie, taką głosicie! Bo Nilfgaard wam za to złotem
płaci! I nie dziwota, że się tak kochacie, bo to przecież elfia rasa, ci
Nilfgaardczycy...
- Bzdura - powiedział zimno elf. - Pleciecie głupstwa, panie rycerzu. Rasizm
zaślepia was w oczywisty sposób. Nilfgaardczycy są ludźmi takimi samymi jak i
wy.
- Wierutne to kłamstwo! To potomkowie Czarnych Seidhe, każdy to wie! W ich
żytach płynie elfia krew! Krew elfów!
- A w waszych żyłach co płynie? - elf uśmiechnął się drwiąco. - Mieszamy naszą
krew od pokoleń, od stuleci, my i wy, wychodzi nam to wyśmienicie, nie wiem, na
szczęście czy na nieszczęście. Zaczęliście tępić mieszane związki niecałe
ćwierć wieku temu, zresztą z marnym skutkiem. I pokażcie mi teraz człowieka bez
domieszki Seidhe Ichaer, krwi Starszego Ludu.
Vilibert poczerwieniał wyraźnie. Spąsowiała też Vera Loewenhaupt. Schylił głowę
i zakaszlał czarodziej Radcliffe. Co ciekawe, zarumieniła się również piękna
elfka w gronostajowym toczku.
- Wszyscy jesteśmy dziećmi Matki Ziemi - rozległ się w ciszy głos siwego
druida. - Jesteśmy dziećmi Matki Natury. I choć matki naszej nie szanujemy,
choć niekiedy przysparzamy jej zmartwień i bólu, choć łamiemy jej serce, ona
kocha nas, kocha nas wszystkich. Pamiętajmy o tym, zebrani tu, w Miejscu
Przyjaźni. I nie spierajmy się, kto z nas był tu pierwszy, bo pierwsza była
wyrzucona przez fale Żołądź, a z Żołędzi wykiełkował Wielki Bleobheris,
najstarszy z dębów. Stojąc pod konarami Bleobherisa, wśród jego odwiecznych
korzeni, nie zapominajmy o naszych własnych, braterskich korzeniach, o ziemi, z
której te korzenie wyrastają. Pamiętajmy o słowach pieśni poety Jaskra...
- Właśnie! - krzyknęła Vera Loewenhaupt. - A gdzie on jest?
- Zmył się - skonstatował Sheldon Skaggs, patrząc na puste miejsce pod dębem. -
Wziął pieniądze i zmył się bez pożegnania. Iście po elfiemu!
- Po krasnoludzku! - zapiszczały artykuły żelazne.
- Po ludzku - poprawił wysoki elf, a piękność w toczku oparła głowę o jego
ramię.
*****
- Hej, grajku - powiedziała Mama Lantieri, wkraczając do izby bez pukania,
pchając przed sobą woń hiacyntów, potu, piwa i wędzonki. - Masz gościa.
Wejdźcie, dostojny panie.
Jaskier poprawił włosy, wyprostował się w ogromnym rzeźbionym fotelu. Dwie
siedzące na jego kolanach dziewczyny zerwały się szybciutko, zasłoniły wdzięki,
naciągnęły rozchełstane koszule. Wstydliwość dziwek, pomyślał poeta, iście
niezły tytuł dla ballady. Wstał, zapiął pas i włożył kubrak, patrząc na
stojącego w progu szlachcica.
- Zaiste - rzekł - wszędzie umiecie mnie znaleźć, chociaż rzadko wybieracie
stosowne po temu pory. Na wasze szczęście jeszcze nie zdecydowałem, którą z
tych ślicznotek wolę. A przy twoich cenach, Lantieri, nie mogę sobie pozwolić
na obie.
Mama Lantieri uśmiechnęła się wyrozumiale, klasnęła w dłonie. Obie dziewczyny -
białoskóra, piegowata wyspiarka i ciemnowłosa półelfka w pośpiechu opuściły
izbę.
Stojący w progu mężczyzna zdjął płaszcz, wręczył go Mamie wraz z małym, ale
pękatym mieszkiem.
- Wybaczcie, mistrzu - powiedział, podchodząc i rozsiadając się za stołem. -
Wiem, że nie w porę was niepokoję. Ale tak nagle zniknęliście spod dębu... Nie
dogoniłem was na gościńcu, jak zamierzałem, nie od razu trafiłem na wasz ślad w
miasteczku. Wierzajcie, nie zajmę wam wiele czasu...
- Zawsze tak mówicie i zawsze to bujda - przerwał bard. - Zostaw nas samych,
Lantieri, dopilnuj, by nam nie przeszkadzano. Słucham was, panie.
Mężczyzna spojrzał na niego badawczo. Miał ciemne, wilgotne, jak gdyby
załzawione oczy, ostry nos i nieładne, wąskie wargi.
- Nie zwlekając przystąpię do rzeczy - oświadczył, odczekawszy, aż za Mamą
zamkną się drzwi. - Interesują mnie wasze ballady, mistrzu. Dokładniej, pewne
osoby, o których śpiewacie. Zajmują mnie prawdziwe losy bohaterów waszych
ballad. Wszakże, jeśli się nie mylę, to prawdziwe losy rzeczywistych osób były
inspiracją pięknych utworów, których wysłuchałem pod dębem? Myślę o... O małej
Cirilli z Cintry. O wnuczce królowej Calanthe.
Jaskier spojrzał w sufit, pobębnił palcami po stole.
- Mości panie - powiedział sucho. - Dziwne rzeczy was interesują. O dziwne
rzeczy pytacie. Coś mi się widzi, że nie jesteście tym, za kogo was wziąłem.
- A za kogo mnie wzięliście, jeśli mogę wiedzieć?
- Nie wiem, czy możecie. Będzie to zależało od tego, czy przekażecie mi teraz
pozdrowienia od naszych wspólnych znajomych. Powinniście to uczynić na wstępie,
a zapomnieliście jakoś.
- Wcale nie zapomniałem - mężczyzna sięgnął za pazuchę aksamitnego kaftana w
kolorze sepii, wydobył drugi mieszek, nieco większy niż ten, który wręczył
rajfurce, równie jednak pękaty i brzęczący przy zetknięciu z blatem stołu. - My
po prostu nie mamy wspólnych znajomych, Jaskier. Ale czyż ta sakiewka nie jest
w stanie złagodzić owego mankamentu?
- Cóż to zamierzacie kupić za ten chudziutki trzosik? - wydął wargi trubadur. -
Cały bordel Mamy Lantieri i otaczające go grunta?
- Powiedzmy, że zamierzam wesprzeć sztukę. I artystę. Po to, by móc z artystą
pogawędzić o jego twórczości.
- Aż tak miłujecie sztukę, mój panie? Aż tak pilno wam do rozmowy z artystą, że
próbujecie wpychać mu pieniądze jeszcze przed przedstawieniem się, łamiąc tym
samym elementarne zasady grzeczności?
- Na początku rozmowy - nieznajomy zmrużył nieznacznie ciemne oczy - nie
przeszkadzało wam moje incognito.
- Ale teraz zaczęło przeszkadzać.
- Nie wstydzę się mego miana - rzekł mężczyzna z leciutkim uśmieszkiem na
wąskich wargach. - Nazywam się Rience. Nie znacie mnie, mistrzu Jaskier, i nie
dziwota. Jesteście zbyt znani i sławni, by móc znać wszystkich waszych
wielbicieli. A każdemu admiratorów! waszego talentu wydaje się, że zna was, zna
was tak dobrze, że pewna poufałość jest jak najbardziej na miejscu. Mnie to
również dotyczy, w całej rozciągłości. Wiem, że to błędne mniemanie, wybaczcie
łaskawie.
- Wybaczam łaskawie.
- Mogę tedy liczyć, że zechcecie odpowiedzieć na kilka pytań...
- Nie, nie możecie - przerwał poeta, nadymając się. - Teraz wy raczcie łaskawie
wybaczyć, ale ja niechętnie dyskutuję o tematyce mych utworów, o inspiracjach,
o postaciach, tak fikcyjnych, jak i innych. Odziera to bowiem poezję z jej
poetycznej warstwy i wiedzie ku trywialności.
- Czyżby?
- Z całą pewnością. Zważcie, że gdybym po odśpiewaniu ballady o wesołej
młynareczce ogłosił, że tak naprawdę to chodzi o Zvirkę, żonę młynarza Piskorza,
i uzupełnił to wiadomością, że Zvirkę można swobodnie chędożyć co czwartek, bo
w czwartki młynarz jeździ na jarmark, to już nie byłaby poezja. To byłoby albo
kuplerstwo, albo ohydna potwarz.
- Rozumiem, rozumiem - powiedział szybko Rience. - Ale chyba to zły przykład.
Mnie przecież nie interesują niczyje grzechy ani grzeszki. Nikogo nie
spotwarzycie, odpowiadając na moje pytania. Mnie potrzebna jest tylko jedna
mała informacja: co się naprawdę stało z Cirillą, księżniczką Cintry? Mnóstwo
osób twierdzi, że Cirilla zginęła podczas zdobywania miasta, są nawet naoczni
świadkowie togo wydarzenia. Z waszej ballady wynikałoby zaś, że dziecko
przeżyło. Naprawdę ciekawi mnie, czy to wasza wyobraźnia, czy też rzeczywisty
fakt? Prawda czy fałsz?
- Ogromnie mnie cieszy wasze zaciekawienie - uśmiechnął się szeroko Jaskier. -
Uśmiejecie się, panie jak wam tam, ale o to mi właśnie chodziło, gdym tę
balladę układał. Chciałem słuchaczy podniecić i rozbudzić ich ciekawość.
- Prawda czy fałsz? - powtórzył zimno Rience.
- Gdybym to zdradził, zniszczyłbym efekt mej pracy. Żegnaj, przyjacielu,
Wykorzystałeś cały czas, jaki mogłem ci poświęcić. A tam dwie moje inspiracje
czekają, niepewne, którą wybiorę.
Rience milczał długo, wcale nie zbierając się do wyjścia. Patrzył na poetę
niesympatycznym, wilgotnym wzrokiem, a poeta czuł rosnący niepokój. Z dołu, z
sali ogólnej zamtuza, dobiegał wesoły rejwach, punktowany niekiedy wysokim
damskim chichotem. Jaskier odwrócił głowę, niby to demonstrując pogardliwą
wyższość, w rzeczywistości jednak oceniał odległość dzielącą go od kąta izby i
od gobelinu przedstawiającego nimfę polewającą sobie cycki wodą z dzbanka.
- Jaskier - przemówił wreszcie Rience, wkładając rękę do kieszeni sepiowego
kaftana. - Odpowiedz na moje pytania, bardzo proszę. Ja muszę znać odpowiedź.
To dla mnie niezmiernie ważne. A wierzaj mi, dla ciebie też, bo jeśli odpowiesz
po dobroci, to...
- To co?
Na wąskie wargi Rience'a wypełzł paskudny grymas.
- To nie będę cię musiał zmuszać do mówienia.
- Słuchaj no, obwiesiu - Jaskier wstał i udał, że robi groźną minę. - Brzydzę
się gwałtem i przemocą. Ale zaraz zawołam Mamę Lantieri, a ona wezwie
niejakiego Gruziłę, który pełni w tym przybytku zaszczytną i odpowiedzialną
funkcję wykidajły. To prawdziwy artysta w swoim fachu. On kopnie cię w rzyć, a
ty wówczas przelecisz nad dachami tego grodu, tak pięknie, że nieliczni o tej
porze przechodnie wezmą cię za pegaza.
Rience wykonał krótki gest, w jego dłoni coś błysnęło.
- Jesteś pewien - spytał - że zdążysz zawołać?
Jaskier nie zamierzał sprawdzać, czy zdąży. Czekać też nie zamierzał. Zanim
jeszcze motylkowy sztylet zawirował i zatrzasnął się w dłoni Rience'a, długim
skokiem dopadł kąta izby, nurknął pod arras z nimfą, kopniakiem otworzył
sekretne drzwi i na łeb, na szyję runął w dół po kręconych schodach, zręcznie
sterując po wyślizganych poręczach. Rience rzucił się w pościg, ale poeta był
pewien swego - znał tajemne przejście jak własną kieszeń, nie raz korzystał z
niego, wiejąc przed wierzycielami, zazdrosnymi mężami i skorą do mordobicia
konkurencja, której czasem kradł rymy i nuty. Wiedział, że na trzecim zakręcie
namaca obrotowe drzwiczki, za którymi będzie drabina wiodąca do piwnicy. Był
pewien, że prześladowca, jak wielu przed nim, nie zdąży wyhamować, pobiegnie
dalej i wdepnie na zapadnię, po czym wyląduje w chlewie. Był pewien, że
potłuczony, utytłany w gównie i poturbowany przez wieprze prześladowca zaniecha
pościgu.
Jaskier mylił się, jak zwykle gdy był czegoś pewien. Za jego plecami coś nagle
błysnęło niebieskawo, a poeta poczuł, że kończyny cierpną mu, martwieją i
sztywnieją. Nie zdołał zwolnić przy obrotowych drzwiczkach, nogi odmówiły mu
posłuszeństwa. Wrzasnął i potoczył się po schodach, obijając o ściany
korytarzyka. Zapadnia otwarła się pod nim z suchym trzaskiem, trubadur runął w
dół, w ciemność i smród. Zanim jeszcze wyrżnął o twarde klepisko i stracił
przytomność, przypomniał sobie, że Mama Lantieri napomykała coś o remoncie
chlewa.
*****
Oprzytomnił go ból w skrępowanych przegubach i ramionach, okrutnie wyłamywanych
ze stawów. Chciał wrzasnąć, ale nie mógł, miał wrażenie, jak gdyby zalepiono mu
gliną jamę ustną. Klęczał na klepisku, a skrzypiący powróz wlókł go w górę za
ręce. Chcąc ulżyć ramionom spróbował się podnieść, ale nogi również miał
skrępowane. Dławiąc się i dusząc zdołał jednak wstać, w czym wydatnie pomógł mu
sznur, ciągnący go bezlitośnie.
Rience stał przed nim, a jego złe, wilgotne oczy lśniły w świetle latami,
trzymanej przez stojącego obok, blisko dwumetrowego nie ogolonego draba. Drugi
drab, zapewne nie mniejszy, był z tyłu. Jaskier słyszał jego oddech i czuł
smród zastarzałego potu. Właśnie ten drugi, śmierdzący, ciągnął powróz
umocowany do przegubów poety i przerzucony przez belkę stropu.
Stopy Jaskra oderwały się od klepiska. Poeta wizgnął przez nos, na nic więcej
nie było go stać.
- Dość - rzekł wreszcie Rience, prawie natychmiast, ale Jaskrowi wydało się, że
minęły wieki. Dotknął ziemi, ale uklęknąć, pomimo najszczerszych chęci, nie
mógł - napięty sznur nadal trzymał go wyprężonego jak struna.
Rience zbliżył się. Na jego twarzy nie było znać nawet śladu emocji, załzawione
oczy nawet na jotę nie zmieniły wyrazu. Również głos, jakim przemówił, był
spokojny, cichy, wręcz lekko znudzony.
- Ty parszywy wierszokleto. Ty wyskrobku. Ty śmieciu. Ty zadufane w sobie zero.
Mnie chciałeś uciec? Mnie jeszcze nikt nie uciekł. Nie dokończyliśmy rozmowy,
ty kabotynie, ty barani łbie. Pytałem cię o coś, w znacznie przyjemniejszych
warunkach. Teraz odpowiesz na moje pytania, ale w warunkach znacznie mniej przyjemnych.
Prawda, że odpowiesz?
Jaskier skwapliwie pokiwał głową. Rience dopiero teraz się uśmiechnął. I dał
znak. Bard zakwiczał rozpaczliwie, czując, jak powróz napina się, a wykręcone
do tyłu ręce trzeszczą w stawach.
- Nie możesz mówić - skonstatował Rience, wciąż obleśnie uśmiechnięty. - A
boli, prawda? Wiedz, że podciągam cię na razie dla własnej przyjemności, bo ja
strasznie lubię przyglądać się, jak kogoś boli. No, jeszcze troszkę wyżej.
Jaskier o mało nie udusił się wizgiem.
- Dość - zakomenderował wreszcie Rience, po czym zbliżył się i chwycił poetę za
żabot. - Posłuchaj, kogutku. Zdejmę teraz zaklęcie, byś odzyskał mowę. Ale
jeśli spróbujesz podnieść ponad konieczność twój uroczy głos, to pożałujesz.
Wykonał dłonią gest, dotknął pierścieniem policzka poety, a Jaskier poczuł, że
odzyskuje czucie w żuchwie, języku i podniebieniu.
- Teraz - kontynuował cicho Rience - zadam ci kilka pytań, a ty będziesz na nie
odpowiadał, płynnie, szybko i wyczerpująco. A jeśli się choć na chwilę zawahasz
lub zająkniesz, jeśli dasz mi najmniejszy powód, bym zwątpił w twoją
prawdomówność, to... Spójrz w dół.
Jaskier usłuchał. Z przerażeniem stwierdził, że do więzów na jego kostkach
przymocowany jest krótki sznur, przytwierdzony drugim końcem do cebra pełnego
wapna.
- Jeśli każę podciągnąć cię wyżej - uśmiechnął się okrutnie Rience - a wraz z
tobą to wiaderko, to pewnie nie odzyskasz władzy w rękach. Wątpię, byś po czymś
takim był zdolny do gry na lutni. Naprawdę w to wątpię. Sądzę więc, że będziesz
mówił. Mam rację?
Jaskier nie potwierdził, bo ze strachu nie mógł ani poruszyć głową, ani wydobyć
głosu. Rience nie sprawiał wrażenia, by zależało mu na potwierdzeniu.
- Ja, ma się rozumieć - oznajmił - będę natychmiast wiedział, czy mówisz
prawdę, z miejsca zorientuję się w każdym wybiegu, nie dam się zmylić
poetyckimi sztuczkami ani mętną erudycją. To dla mnie drobiazg, tak jak
drobiazgiem było sparaliżowanie cię na schodach. Radzę więc, hultaju, waż każde
słowo. No, szkoda czasu, zaczynamy. Jak wiesz, interesuje mnie bohaterka jednej
z twych pięknych ballad, wnuczka królowej Calanthe z Cintry. Księżniczka
Cirilla, pieszczotliwie nazywana Ciri. Według relacji naocznych świadków osóbka
ta zginęła w czasie zdobywania miasta, dwa lata temu. Natomiast w balladzie
obrazowo i wzruszająco opisujesz jej spotkanie z owym dziwnym, nieledwie
legendarnym osobnikiem, owym... wiedźminem, Geraltem czy Geraldem. Pomijając
poetyczne brednie o przeznaczeniu i wyrokach losu,. z ballady wynika, że
dzieciak wyszedł cało z walk o Cintrę. Czy to prawda?
- Nie wiem... - jęknął Jaskier. - Na bogów, jestem tylko poetą! Słyszałem to i
owo, a resztę...
- No?
- Resztę wymyśliłem. Wykonfabulowałem! Ja nic nie wiem! - zawył bard, widząc,
że Rience daje znak śmierdzącemu i czując, że sznur napina się mocniej. - Nie
kłamię!
- Faktycznie - pokiwał głową Rience. - Nie kłamiesz wprost, wyczułbym. Ale coś
kręcisz. Nie wymyśliłbyś ballady ot tak, bez powodu. A owego Wiedźmina przecież
znasz. Nie raz widywano cię w jego towarzystwie. No, gadaj, Jaskier, jeśli ci
stawy miłe. Wszystko, co wiesz.
- Ta Ciri - wydyszał poeta - była wiedźminowi przeznaczona. Tak zwane Dziecko
Niespodzianka... Słyszeliście pewnie, to znana historia. Jej rodzice przyrzekli
oddać ją wiedźminowi...
- Rodzice mieliby oddać dzieciaka temu szalonemu mutantowi? Temu płatnemu
mordercy? Łżesz, wierszokleto. Takie kawałki możesz śpiewać babom.
- Tak było, przysięgam na duszę mej matki - załkał Jaskier. - Wiem to z pewnego
źródła... Wiedźmin...
- Mów o dziewczynce. Wiedźmin mnie na razie nie interesuje.
- Nie wiem nic o dziewczynce! Wiem tylko, że wiedźmin jechał po nią do Cintry,
gdy wybuchła wojna. Spotkałem go wtedy. Ode mnie dowiedział się o rzezi, o
śmierci Calanthe... Pytał mnie o to dziecko, o wnuczkę królowej... Ale przecież
ja wiedziałem, że w Cintrze zginęli wszyscy, z ostatniego bastionu nie ocalała
żywa dusza...
- Gadaj. Mniej metafor. Więcej konkretów!
- Gdy wiedźmin dowiedział się o upadku Cintry i o rzezi, zaniechał podróży.
Obaj uciekliśmy na północ. Rozstałem się z nim w Hengfors, od tamtej pory go
nie widziałem... A że w drodze mówił trochę o tej... Ciri, czy jak jej tam... i
o przeznaczeniu... Więc ułożyłem tę balladę. Więcej nie wiem, przysięgam!
Rience popatrzył na niego spode łba.
- A gdzie jest obecnie ów wiedźmin? - spytał. - Ten najemny zabójca potworów,
poetyczny rzeźnik, lubiący rozprawiać o przeznaczeniu?
- Mówiłem, po raz ostatni widziałem go...
- Wiem, co mówiłeś - przerwał Rience. - Pilnie słucham tego, co mówisz. A ty
pilnie słuchaj mnie. Odpowiadaj precyzyjnie na zadawane ci pytania. Pytanie
brzmiało następująco: jeżeli nikt nie widział Wiedźmina Geralta czy Geralda od
ponad roku, to gdzie ów się ukrywa? Gdzie zwykł się ukrywać?
- Nie wiem, gdzie to jest - powiedział prędko trubadur. - Nie kłamię. Naprawdę
nie wiem...
- Za szybko. Jaskier, za szybko - Rience uśmiechnął się złowrogo. - Za
skwapliwie. Sprytny jesteś, ale nieostrożny. Nie wiesz, powiadasz, gdzie to
jest. Ale założę się, że wiesz, co to jest.
Jaskier zacisnął zęby. Ze złości i rozpaczy.
- No? - Rience dał znak śmierdzącemu. - Gdzie ukrywa się wiedźmin? Jak nazywa
się to miejsce?
Poeta milczał. Sznur napiął się, boleśnie wykręcił ręce, stopy straciły kontakt
z ziemią. Jaskier zawył, urwanie i krótko, bo czarodziejski pierścień Rience'a
natychmiast go zakneblował.
- Wyżej, wyżej - Rience oparł ręce o biodra. - Wiesz, Jaskier, mógłbym
magicznie wysondować ci mózg, ale to wyczerpujące. Poza tym lubię patrzeć, jak
oczy z bólu wyłażą z orbit. A ty i tak powiesz.
Jaskier wiedział, że powie. Powróz przytwierdzony do jego kostek napiął się,
napełniony wapnem ceber ze zgrzytem przesunął się po klepisku.
- Panie - powiedział nagle drugi drab, zasłaniając latarnię opończą i
wyglądając przez szparę w drzwiach chlewika. - Ktoś tu idzie. Jakaś dziewka
chyba.
- Wiecie, co robić - syknął Rience. - Zgaś latarnię.
Śmierdzący puścił linę, Jaskier zwalił się bezwładnie na ziemię, ale tak, że
widział, jak ten od latarni staje przy drzwiczkach, a śmierdzący, z długim
nożem w ręku, czai się z drugiej strony. Przez szpary w deskach przeświecały światła
zamtuza, poeta słyszał dobiegające stamtąd gwar i śpiewy.
Drzwi chlewa skrzypnęły i otwarły się, stanęła w nich niewysoka postać owinięta
płaszczem, w okrągłej, ciasno przylegającej do głowy czapeczce. Po chwili
wahania niewiasta przekroczyła próg. Śmierdzący przypadł do niej, z rozmachem
ciął nożem. I zwalił się na klęczki, bo nóż nie napotkał oporu, przeszedł przez
gardło postaci jak przez kłąb dymu. Bo postać faktycznie była kłębem dymu,
który już zaczynał się rozwiewać. Ale nim zdążył się rozwiać, do chlewa wpadła
druga postać, niewyraźna, ciemna i zwinna jak łasica. Jaskier zobaczył, jak
ciskając płaszczem w tego od latarni przeskoczyła nad śmierdzącym, widział, jak
coś błysnęło w jej dłoni, usłyszał, jak śmierdzący zakrztusił się i dziko zarzęził.
Drugi drab wymotał się z płaszcza, skoczył, zamachnął się nożem. Z dłoni
ciemnej postaci wystrzeliła z sykiem ognista błyskawica, z upiornym trzaskiem
rozlała się, jak płonąca oliwa, po twarzy i piersi draba. Drab wrzasnął
przeraźliwie, chlew wypełnił obrzydliwy odór palonego mięsa.
Wtedy zaatakował Rience. Czar, który rzucił, rozjaśnił ciemność niebieskim
blaskiem, w którym Jaskier zobaczył smukłą kobietę w męskim stroju, dziwnie
gestykulującą oboma rękami. Zobaczył ją na sekundę, bo niebieska poświata znikła
raptownie wśród huku i oślepiającego błysku, a Rience z rykiem wściekłości
poleciał do tyłu, runął na drewniane przegrody, łamiąc je z trzaskiem. Kobieta
w męskim stroju skoczyła za nim, w jej dłoni zamigotał sztylet. Chlew ponownie
wypełnił się blaskiem, tym razem złotym, bijącym ze świetlistego owalu, który
nagle pojawił się w powietrzu. Jaskier zobaczył, jak Rience zrywa się z
klepiska i skacze w owal, niknąc momentalnie.
Owal stracił blask, ale nim zgasł całkowicie, kobieta zdążyła dobiec i krzyknąć
niezrozumiale, wyciągając rękę. Coś zatrzeszczało i zaszumiało, a gasnący owal
zagotował się na moment huczącym ogniem. Z oddali, z bardzo daleka, do uszu
Jaskra dobiegł niewyraźny dźwięk, głos bardzo przypominający wrzask bólu. Owal
zgasł zupełnie, w chlewie znowu zapanowała ciemność. Poeta poczuł, że znika
siła kneblująca mu usta.
- Na pomoc! - zawył. - Ratunku!
- Nie drzyj się, Jaskier - powiedziała kobieta, klękając obok i rozcinając mu
więzy motylkowym sztyletem Rience'a.
- Yennefer? To ty?
- Nie będziesz chyba twierdził, że zapomniałeś, jak wyglądam. A i mój głos nie
jest chyba obcy twemu muzykalnemu uchu. Możesz wstać? Nie połamali ci kości?
Jaskier podniósł się z trudem, zastękał, roztarł obolałe ramiona.
- Co z nimi? - wskazał na leżące na klepisku ciała.
- Sprawdźmy - czarodziejka szczęknęła zamykanym sztyletem. - Jeden powinien
żyć. Miałabym do niego kilka pytań.
- Ten - trubadur stanął nad śmierdzącym - chyba żyje.
- Nie sądzę - stwierdziła beznamiętnie Yennefer. - Temu przecięłam tchawicę i tętnicę
szyjną. Może coś w nim jeszcze szumi, ale już niedługo poszumi.
Jaskier wzdrygnął się.
- Poderżnęłaś mu gardło?
- Gdybym z wrodzonej ostrożności nie wysłała przodem iluzji, to ja bym tu
leżała. Obejrzyjmy tego drugiego... Psiakrew. Popatrz, taki kawał chłopa, a nie
wytrzymał. Szkoda, szkoda...
- Również nie żyje?
- Nie wytrzymał szoku. Hmm... Troszkę za mocno go podsmażyłam... Spójrz, nawet
zęby się przywęgliły... Co z tobą, Jaskier? Będziesz rzygał?
- Będę - odrzekł niewyraźnie poeta, zginając się i opierając czołem o ścianę
chlewa.
*****
- To wszystko? - czarodziejka odstawiła kubek, sięgnęła po rożen z kurczakami.
- Niczego nie zełgałeś? Niczego nie pominąłeś?
- Niczego. Poza podziękowaniem. Dziękuję ci, Yennefer.
Spojrzała mu w oczy, lekko kiwnęła głową, jej czarne lśniące loki zafalowały,
kaskadą spłynęły z ramienia. Zsunęła pieczonego kurczaka na drewniany talerz i
zaczęła go zręcznie rozdzielać. Posługiwała się nożem i widelcem.
Jaskier znał do tej pory tylko jedną osobę potrafiącą równie zręcznie jeść
kurczaka nożem i widelcem. Teraz wiedział już, gdzie i od kogo Geralt się tego
nauczył. Ha, pomyślał, nie dziwota, mieszkał z nią przez rok w jej domu w
Vengerbergu, zanim od niej zwiał, wpoiła mu niejedno dziwactwo. Ściągnął z
rożna drugiego kurczaka, bez namysłu udarł udko i zaczął ogryzać,
demonstracyjnie trzymając oburącz.
- Skąd wiedziałaś? - spytał. - W jaki sposób udało ci się przyjść mi w porę z
odsieczą?
- Byłam pod Bleobherisem w czasie twojego występu.
- Nie widziałem cię.
- Nie chciałam być widziana. Później pojechałam za tobą do miasteczka. Czekałam
tu, w oberży, nie wypadało mi przecież iść tam, dokąd ty się udałeś, do owego
przybytku wątpliwej rozkoszy, a niewątpliwej rzeżączki. Wreszcie jednak
zniecierpliwiłam się. Krążyłam po podwórku, gdy wydało mi się, że słyszę głosy
dobiegające z chlewika. Wyczuliłam słuch, a wówczas okazało się, że to wcale
nie jakiś sodomita, jak początkowo sądziłam, lecz ty. Hola, gospodarzu! Jeszcze
wina, jeśli łaska!
- Służę, wielmożna pani! Już lecę!
- Tego samego, co poprzednio, bardzo proszę, ale tym razem bez wody. Wodę
toleruję tylko w łaźni, w winie jest mi wstrętna.
- Służę, służę!
Yennefer odsunęła talerz. Na kurczaku, jak zauważył Jaskier, zostało jeszcze
dość mięsa na śniadanie dla karczmarza i jego rodziny. Nóż i widelec byty bez
wątpienia eleganckie i wytworne, ale mało wydajne.
- Dziękuję ci - powtórzył - za ocalenie, Ten przeklętnik Rience nie zostawiłby
mnie przy życiu. Wydusiłby ze mnie wszystko i zarżnął jak barana.
- Też tak sądzę - nalała wina sobie i jemu, uniosła kubek. - Wypijmy tedy za
twoje ocalone zdrowie, Jaskier.
- Za twoje, Yennefer - odsalutował. - Za zdrowie, o które będę się od dzisiaj
modlił, ilekroć trafi się okazja. Jestem twoim dłużnikiem, piękna pani, spłacę
ten dług w moich pieśniach. Obalę w nich mit, jakoby czarodzieje nieczuli byli
na cudzą krzywdę, jakoby nie kwapili się nieść pomoc postronnym, biednym,
nieszczęśliwym śmiertelnikom.
- Cóż - uśmiechnęła się, mrużąc lekko piękne fiołkowe oczy. - Mit ma swe
uzasadnienie, nie powstał bez przyczyny. Ale ty nie jesteś postronny, Jaskier.
Znam cię przecież i lubię.
- Doprawdy? - poeta również się uśmiechnął. - Jak do tej pory zręcznie to
ukrywałaś. Spotkałem się nawet z opinią, że nie cierpisz mnie, cytuję, niczym
morowej zarazy.
- Kiedyś tak było - czarodziejką spoważniała nagle. - Potem zmieniłam poglądy.
Potem byłam ci wdzięczna.
- Za co, jeśli wolno spytać?
- Mniejsza z tym - powiedziała, bawiąc się pustym kubkiem. - Wróćmy do
poważniejszych pytań. Do tych, które zadawano ci w chlewie, wyłamując przy tym
ręce ze stawów. Jak to było naprawdę, Jaskier? Rzeczywiście nie widziałeś
Geralta od czasu waszej ucieczki znad Jarugi? Naprawdę nie wiedziałeś o tym, że
po zakończeniu wojny wrócił na Południe? Że był ciężko ranny, tak ciężko, że
rozeszły się nawet pogłoski o jego śmierci? O niczym nie wiedziałeś?
- Nie. Nie wiedziałem. Przez długi czas bawiłem w Pont Vanis, na dworze
Esterada Thyssena. A potem u Niedamira w Hengfors...
- Nie wiedziałeś - czarodziejka pokiwała głową, rozpięła kaftanik. Na jej szyi,
na czarnej aksamitce, zalśniła wysadzana brylantami gwiazda z obsydianu. - Nie
wiedziałeś o tym, że po wykurowaniu się z ran Geralt pojechał na Zarzecze? Nie
domyślasz się, kogo tam szukał?
- Tego się domyślam. Ale czy znalazł, nie wiem.
- Nie wiesz - powtórzyła. - Ty, który zwykle wiesz o wszystkim i o wszystkim
śpiewasz. Nawet o sprawach tak intymnych, jak czyjeś uczucia. Pod Bleobherisem
posłuchałam twoich ballad, Jaskier. Ładnych kilka zwrotek poświęciłeś mojej
osobie.
- Poezja - burknął, patrząc na kurczaka - ma swoje prawa. Nikt nie powinien
czuć się urażony...
- "Włosy jak skrzydło kruka, niby nocna burza... - zacytowała Yennefer z
przesadną emfazą -... a w oczach fioletowe drzemią błyskawice..." Czy tak
to szło?
- Taką cię zapamiętałem - uśmiechnął się lekko poeta. - Ktokolwiek chciałby
twierdzić, że to skłamany opis, niechaj pierwszy rzuci we mnie kamieniem.
- Nie wiem tylko - czarodziejka zacisnęła usta - kto upoważnił cię do
opisywania moich organów wewnętrznych. Jak to było? "Serce jej niczym
klejnot, co szyję jej zdobi, twarde jest niby diament, jak diament nieczułe,
bardziej niźli obsydian ostre, kaleczące..." Sam to wymyśliłeś? A może...
Jej wargi drgnęły, skrzywiły się.
-... a może nasłuchałeś się czyichś zwierzeń i żalów?
- Hmm... - Jaskier chrząknął, odbiegł od niebezpiecznego tematu. - Powiedz mi,
Yennefer, kiedy ty ostatni raz widziałaś Geralta?
- Dawno.
- Po wojnie?
- Po wojnie... - głos Yennefer zmienił się nieznacznie. - Nie, po wojnie go nie
widziałam. Przez dłuższy czas... nie widziałam nikogo. No, ale do rzeczy,
poeto. Jestem lekko zdziwiona faktem, że o niczym nie wiesz i o niczym nie
słyszałeś, a pomimo to ktoś właśnie ciebie wyciąga na belce, chcąc zdobyć
informacje. Nie jesteś tym zaniepokojony?
- Jestem.
- Posłuchaj mnie - powiedziała ostro, stuknąwszy kubkiem o stół. - Posłuchaj
uważnie. Wykreśl tę balladę z twego repertuaru. Nie śpiewaj jej.
- Mówisz o...
- Wiesz doskonale, o czym mówię. Śpiewaj o wojnie z Nilfgaardem. Śpiewaj o
Geralcie i o mnie, ani nam tym zaszkodzisz, ani pomożesz, ani niczego nie
poprawisz, ani nie pogorszysz. Ale o Lwiątku z Cintry nie śpiewaj.
Rozejrzała się, sprawdzając, czy któryś z nielicznych o tej porze gości zajazdu
nie przysłuchuje się, odczekała, aż sprzątająca dziewka odejdzie do kuchni.
- Staraj się też unikać spotkań sam na sam z ludźmi, których nie znasz -
powiedziała cicho. - Z takimi, którzy zapominają na wstępie pozdrowić cię od
wspólnych znajomych. Rozumiesz?
Spojrzał na nią, zaskoczony. Yennefer uśmiechnęła się.
- Pozdrowienia od Dijkstry, Jaskier.
Teraz bard płochliwie rozejrzał się dookoła. Jego zdumienie musiało być
wyraźne, a mina zabawna, bo czarodziejka pozwoliła sobie na dość szyderczy
grymas.
- Przy okazji - szepnęła, przechylając się przez stół - Dijkstra prosi o
raport. Wracasz z Verden, a Dijkstrę ciekawi, o czym to mówi się na dworze
króla Ervylla. Prosił, by ci przekazać, że tym razem raport ma być rzeczowy,
szczegółowy i pod żadnym pozorem wierszowany. Prozą, Jaskier. Prozą.
Poeta przełknął ślinę, kiwnął głową. Milczał, zastanawiając się nad pytaniem.
Ale czarodziejka uprzedziła je.
- Nadchodzą trudne czasy - powiedziała cicho. - Trudne i niebezpieczne.
Nadchodzi czas zmian. Przykro byłoby starzeć się w przekonaniu, że nie uczyniło
się niczego, by zmiany, które nadchodzą, były zmianami na lepsze. Prawda?
Przytaknął skinieniem głowy, odchrząknął.
- Yennefer?
- Słucham cię, poeto.
- Tamci w chlewie... Chciałoby się wiedzieć, kim byli, czego chcieli, kto ich
nasłał. Zabiłaś obu, ale przecież plotka głosi, że potraficie wyciągać
informacje nawet z nieboszczyków.
- A tego, że nekromancja zakazana jest edyktem Kapituły, plotka nie głosi? Daj
pokój. Jaskier. Te zbiry i tak zapewne nie wiedziały wiele. Ten, który
uciekł... Hmm... Z nim jest inna sprawa.
- Rience. On był czarodziejem, prawda?
- Tak. Ale niezbyt wprawnym.
- Uciekł ci jednak. Widziałem jakim sposobem. Teleportował się, czyż nie tak?
Czy to o czymś nie świadczy?
- Owszem, świadczy. O tym, że ktoś mu pomógł. Ten Rience nie miał ani dość
czasu, ani dość sił, by otworzyć owalny portal zawieszony w powietrzu. Taki
teleport to nie w kij dmuchał. Jasnym jest, że ktoś inny go otworzył. Ktoś
nieporównanie mocniejszy. Dlatego bałam się go ścigać, nie wiedząc, gdzie
wyląduję. Ale posłałam w ślad za nim dość wysoką temperaturę. Będzie
potrzebował wielu zaklęć i eliksirów skutecznych przeciw poparzeniom, a i tak
na jakiś czas będzie naznaczony.
- Może cię zainteresuje, że to był Nilfgaardczyk.
- Tak myślisz? - Yennefer wyprostowała się, szybkim ruchem wyjęła z kieszeni motylkowy
sztylet, obróciła go w dłoni. - Nilfgaardzkie noże nosi teraz wiele osób. Są
wygodne i poręczne, można je ukryć nawet za dekoltem...
- Nie w nożu rzecz. Wypytując mnie, użył określeń "bitwa o Cintrę",
"zdobywanie miasta", czy coś w tym duchu. Nigdy nie słyszałem, by
ktoś tak nazywał te wydarzenia. Dla nas to zawsze była rzeź. Rzeź Cintry. Nikt
nie mówi inaczej.
Czarodziejka uniosła dłoń, przyjrzała się paznokciom.
- Sprytnie, Jaskier. Masz czułe ucho.
- Skrzywienie zawodowe.
- Ciekawe, który zawód masz na myśli? - uśmiechnęła się zalotnie. - Ale
dziękuję ci za tę informację. Była cenna.
- Niech to będzie - odpowiedział uśmiechem - mój wkład w zmiany na lepsze.
Powiedz mi, Yennefer, dlaczego Nilfgaard tak interesuje się Geraltem i
dziewczynką z Cintry?
- Nie pchaj w to nosa - spoważniała nagle. - Mówiłam, masz zapomnieć, że
kiedykolwiek słyszałeś o wnuczce Calanthe.
- Owszem, mówiłaś. Ale ja nie szukam tematu do ballady.
- Czego więc, u diabła, szukasz? Guza?
- Załóżmy - rzeki cicho, opierając podbródek na splecionych dłoniach, spojrzał
w oczy czarodziejki. - Załóżmy, że Geralt faktycznie odnalazł i uratował to
dziecko. Załóżmy, że wreszcie uwierzył w siłę przeznaczenia i zabrał
odnalezione dziecko ze sobą. Dokąd? Rience próbował wydusić to ze mnie torturami.
A ty wiesz, Yennefer. Wiesz, gdzie wiedźmin się zaszył.
- Wiem.
- I wiesz, jak tam dotrzeć?
- I to wiem.
- Nie uważasz, że należałoby go ostrzec? Uprzedzić, że jego i dziewczynki
szukają ludzie pokroju tego Rience'a? Pojechałbym tam, ale ja naprawdę nie
wiem, gdzie to jest... To miejsce, którego nazwy wolę nie wypowiadać...
- Skonkluduj, Jaskier.
- Jeżeli wiesz, gdzie Geralt jest, powinnaś jechać i ostrzec go. Jesteś mu coś
winna, Yennefer. Coś cię przecież z nim łączyło.
- Owszem - potwierdziła chłodno. - Coś mnie z nim łączyło. Dlatego trochę go
znam. Nie lubił, by narzucać mu się z pomocą. A jeśli pomocy potrzebował,
szukał jej u osób, do których miał zaufanie. Od tamtych wydarzeń minął ponad
rok, a ja... nie miałam od niego żadnych wieści. A jeżeli chodzi o dług, to
jestem mu winna dokładnie tyle, ile on mnie. Nie mniej i nie więcej.
- Ja zatem tam pojadę - uniósł głowę. - Powiedz mi...
- Nie powiem - przerwała. - Jesteś spalony, Jaskier. Mogą dopaść cię znowu, im
mniej wiesz, tym lepiej. Znikaj stąd. Jedź do Redanii, do Dijkstry i Filippy
Eilhart, przyklej się do dworu Vizimira. I jeszcze raz uprzedzam: zapomnij o
Lwiątku z Cintry. O Ciri. Udawaj, że nigdy nie słyszałeś tego imienia. Zrób, o
co cię proszę. Nie chciałabym, by spotkało cię coś złego. Za bardzo cię lubię,
zbyt wiele ci zawdzięczam...
- Już po raz wtóry to powiedziałaś. Co ty mi zawdzięczasz, Yennefer?
Czarodziejka odwróciła głowę, milczała długo.
- Jeździłeś z nim - powiedziała wreszcie. - Dzięki tobie nie był sam. Byłeś mu
przyjacielem. Byłeś z nim.
Bard spuścił wzrok.
- Niewiele miał z tego - mruknął. - Niewiele skorzystał na tej przyjaźni. Miał
z mojego powodu głównie kłopoty. Wciąż musiał wyciągać mnie z jakiejś kabały...
Pomagać mi...
Przechyliła się przez stół, położyła mu rękę na dłoni, ścisnęła silnie, nie
mówiąc słowa. W jej oczach był żal.
- Jedź do Redanii - powtórzyła po chwili. - Do Tretogoru. Tam będziesz pod
pieczą Dijkstry i Filippy. Nie próbuj odgrywać bohatera. Wplątałeś się w
niebezpieczną aferę, Jaskier.
- Zauważyłem - skrzywił się, pomasował bolące ramię. - Właśnie dlatego uważam,
że należy ostrzec Geralta. Ty jedna wiesz, gdzie go szukać. Znasz drogę.
Domniemywam, że bywałaś tam... gościem...
Yennefer odwróciła się. Jaskier widział, jak zacisnęła wargi, jak drgnął mięsień
na jej policzku.
- Owszem, zdarzało mi się niegdyś - powiedziała, a w jej głosie było coś
nieuchwytnie dziwnego. - Zdarzało mi się bywać tam gościem. Ale nigdy
nieproszonym.
*****
Wiatr zawył wściekle, zafalował porastającymi ruiny miotłami traw, zaszumiał w
krzakach głogu i wysokich pokrzywach. Chmury przetoczyły się przez krąg
księżyca, na chwilę rozjaśniając zamczysko, zalewając bladą, rozfalowaną od
cieni poświatą fosę i resztki muru, ujawniając kopczyki czaszek szczerzących
połamane zęby, patrzących w nicość czarnymi dziurami oczodołów. Ciri pisnęła
cienko i ukryła głowę pod płaszczem Wiedźmina.
Szturchnięta piętami klacz ostrożnie przestąpiła stertę cegieł, weszła pod
złamaną arkadę. Podkowy, dzwoniąc o kamienne płyty, budziły wśród murów upiorne
echa, tłumione wyjącym wichrem. Ciri dygotała, wczepiwszy ręce w grzywę.
- Boję się - szepnęła.
- Nie masz się czego bać - odpowiedział wiedźmin, kładąc dłoń na jej ramieniu.
- Na całym świecie trudno o bezpieczniejsze miejsce. To jest Kaer Morhen, Wiedźmińskie
Siedliszcze. Tu był kiedyś piękny zamek. Dawno temu.
Nie odpowiedziała, schyliła nisko głowę. Klacz Wiedźmina, nazywana Płotką,
prychnęła z cicha, jak gdyby i ona chciała ją uspokoić.
Zanurzyli się w ciemną otchłań, w długi, nie kończący się czarny tunel wśród
kolumn i arkad. Płotka stąpała pewnie i ochoczo, nie zważając na nieprzebite
ciemności, raźno podzwaniała podkowami po posadzce.
Przed nimi, w końcu tunelu, zapłonęła nagle czerwonym światłem prosta pionowa
linia. Rosnąc i poszerzając się, stała się drzwiami, zza których biła poświata,
migotliwy blask łuczyw zatkniętych w żelazne uchwyty na ścianach. W drzwiach
stanęła czarna, rozmazująca się w blasku postać.
- Kto? - Ciri usłyszała zły, metaliczny głos, brzmiący jak szczeknięcie psa. -
Geralt?
- Tak, Eskel. To ja.
- Wchodź.
Wiedźmin zsiadł, zdjął Ciri z siodła, postawił na ziemi, wcisnął w rączki
tobołek, który uchwyciła kurczowo oburącz, żałując, że jest zbyt mały, by mogła
schować się za nim cała.
- Zaczekaj tu z Eskelem - powiedział. - Odprowadzę Płotkę do stajni.
- Chodź do światła, mały - warknął mężczyzna zwany Eskelem. - Nie stój w
ciemnościach.
Ciri spojrzała w górę, na jego twarz, i z trudem stłumiła krzyk przestrachu. To
nie był człowiek. Chociaż stał na dwóch nogach, chociaż pachniał potem i dymem,
chociaż nosił normalne ludzkie odzienie, to nie był człowiek. Żaden człowiek,
pomyślała, nie może mieć takiej twarzy.
- No, na co czekasz? - powtórzył Eskel.
Nie poruszyła się. Z ciemności słyszała oddalający się stuk podków Płotki. Coś,
co było miękkie i piszczało, przebiegło jej po nodze. Podskoczyła.
- Nie stój w mroku, smyku, bo ci szczury pogryzą cholewki.
Ciri, przytulając tobołek, postąpiła prędko w stronę światła. Szczury z piskiem
pryskały jej spod nóg. Eskel schylił się, odebrał jej zawiniątko, zdjął
kapturek.
- Zaraza - mruknął. - Dziewczynka. Tego jeszcze brakowało.
Spojrzała na niego, przestraszona. Eskel uśmiechał się.
Zobaczyła, że to jednak człowiek, że ma całkiem normalną ludzką twarz, tyle że
zniekształconą długą, brzydką, półokrągłą blizną, biegnącą od kącika ust przez
cały policzek, aż do ucha.
- Skoro tu już jesteś, witaj w Kaer Morhen - powiedział. - Jak cię wołają?
- Ciri - odpowiedział za nią Geralt, bezszelestnie wyłaniając się z mroku.
Eskel odwrócił się. Nagle, szybko, bez słowa obaj wiedźmini padli sobie w
objęcia, mocno, twardo opletli się ramionami. Na jedną krótką chwilę.
- Żyjesz, Wilku.
- Żyję.
- No, dobra - Eskel wyjął łuczywo z uchwytu. - Chodźcie. Zamykani wewnętrzne
wrota, bo ciepło ucieka.
Poszli korytarzem. Szczury były i tu, przemykały pod ścianami, popiskiwały z
otchłani ciemnych bocznych przejść, pierzchały przed chwiejnym kręgiem światła
rzucanym przez pochodnię. Ciri dreptała szybko, starając się dotrzymać kroku
mężczyznom.
- Kto zimuje, Eskel? Oprócz Vesemira?
- Lambert i Coen.
Zeszli w dół po schodach, stromych i śliskich. W dole widać było odblask
światła. Ciri usłyszała głosy, poczuła zapach dymu.
Halla była ogromna, zalana światłem z wielkiego paleniska huczącego płomieniami
zasysanymi w czeluść komina. Jej środek zajmował ogromny, ciężki stół. Przy
stole tym mogło zasiąść co najmniej dziesięciu ludzi. Siedziało trzech. Trzech
ludzi. Trzech wiedźminów, poprawiła się w myśli Ciri. Widziała tylko sylwetki
na tle żaru paleniska.
- Witaj, Wilku. Czekaliśmy na ciebie.
- Witaj, Vesemir. Witajcie, chłopaki. Dobrze być znowu w domu.
- Kogóż to do nas przywiodłeś?
Geralt milczał przez chwilę, potem położył rękę na ramieniu Ciri, popchnął ją
leciutko do przodu. Szła niezgrabnie, niepewnie, kuląc się i garbiąc,
pochylając głowę.
Boję się, pomyślała. Bardzo się boję. Gdy Geralt mnie odnalazł i zabrał ze
sobą, myślałam, że strach już nie wróci, że to już minęło... I oto, zamiast w
domu, jestem w tym strasznym, ciemnym, zrujnowanym zamczysku, pełnym szczurów i
koszmarnych ech... Stoję znowu przed czerwoną ścianą ognia. Widzę groźne czarne
postacie, widzę wpatrzone we mnie złe, niesamowicie błyszczące oczy...
- Kim jest to dziecko, Wilku? Kim jest ta dziewczynka?
- Jest moim... - Geralt zająknął się nagle. Poczuła na ramionach jego mocne,
twarde dłonie. I nagle strach zniknął. Przepadł bez śladu. Czerwony huczący
ogień dawał ciepło. Tylko ciepło. Czarne sylwetki były sylwetkami przyjaciół.
Opiekunów. Błyszczące oczy wyrażały ciekawość. Troskę. I niepokój...
Dłonie Geralta zacisnęły się na jej ramionach.
- Ona jest naszym przeznaczeniem.
Nazajutrz spadł pierwszy śnieg, z początku drobny, ale wkrótce przeszedł w
zamieć. Padał całą noc, a rankiem mury Kaer Morhen utonęły w zaspach. O
bieganiu na Mordowni nie mogło być mowy, tym bardziej że Ciri wciąż nie czuła
się najlepiej. Triss podejrzewała, że wiedźmińskie "przyspieszacze"
mogły być przyczyną zaburzeń menstruacji. Pewności jednak mieć nie mogła, o
specyfikach tych nie wiedziała praktycznie nic, a Ciri była ponad wszelką
wątpliwość jedyną dziewczynką na świecie, której takowe dawano. Wiedźminom nie
powiedziała o swych podejrzeniach. Nie chciała ich martwić ani denerwować,
wolała zastosować własne sposoby. Napoiła Ciri eliksirami, zawiązała jej na
talii pod sukienką sznureczek aktywnych jaspisów i zabroniła wysiłków, w
szczególności zaś dzikiego uganiania się z mieczem za szczurami.
Ciri nudziła się, szwendała sennie po zamczysku, wreszcie, z braku innej
rozrywki, dołączyła do Coena sprzątającego w stajni, oporządzającego konie i
reperującego uprząż.
Geralt, ku wściekłości czarodziejki, przepadł gdzieś i pojawił się dopiero pod
wieczór, dźwigając ustrzelonego koziołka. Triss pomogła mu oprawić zdobycz.
Choć potwornie brzydziła się zapachem mięsa i krwi, chciała być blisko
Wiedźmina. Blisko. Jak najbliżej. Rosło w niej zimne, zawzięte zdecydowanie.
Nie miała ochoty dłużej spać sama.
- Triss! - wrzasnęła nagle Ciri, zbiegając z tupotem po schodach. - Czy mogę
dzisiaj u ciebie spać? Triss, tak cię proszę, zgódź się! Proszę cię, Triss!
Śnieg padał i padał. Rozjaśniło się, dopiero gdy nastał Midinvaerne, Dzień
Zimowego Przesilenia...
Na trzeci dzień zmarły wszystkie
dzieci, kromie jednego, otroka lat zaledwie dziesięciu. Ten, dotąd miotany
gwałtownym obłąkaniem, wpadł był nagłe w głębokie odurzenie. Oczy jego miały
wzrok szklany, chwytał bez ustanku rękami nakrycie albo wodził niemi w
powietrzu, jak gdyby pióra chciał łapać. Oddech stał się głośny i chrapliwy,
pot zimny, klejki i smrodliwy wystąpił na skórę. Tedy znowu mu eliksir podano
do żył i atak się powtórzył. Tym razem nastąpił krwotok z nosa, a kaszel
przeszedł w womit, po którym otrok całkiem był zwątlał i stał się bezwładny.
Symptomata nie wolniały przez dwa dni kolejne. Skóra dziecięcia, dotąd oblana
potem, stała się sucha i rozpalona, puls utracił swoją pełność i twardość, był
jednakowoż pomiernie mocny, raczej powolny niźli prędki. Ani raz jeden się już
nie ocknął, ani nie zakrzyczał więcej.
Wreszcie nadszedł dzień siódmy. Otrok ocucił się jakoby ze snu i otworzył oczy,
a oczy jego były jako te u żmii...
Carla Demetia Crest, Próba Traw i inne tajne wiedźmińskie praktyki, własnymi
oczyma oglądane, manuskrypt do wyłącznego wglądu Kapituły Czarodziejów.
Rozdział
trzeci
- Wasze obawy były nieuzasadnione, najzupełniej bezpodstawne - skrzywiła się
Triss, opierając łokcie o stół. - Minęły czasy, gdy czarodzieje polowali na
Źródła i magicznie uzdolnione dzieci, gdy przemocą lub podstępem wydzierali je
rodzicom czy opiekunom. Naprawdę sądziliście, że mogłabym chcieć odebrać wam
Ciri?
Lambert parsknął, odwrócił głowę. Eskel i Vesemir spojrzeli na Geralta, ale
Geralt milczał. Patrzył w bok, bezustannie bawiąc się swym srebrnym
Wiedźmińskim medalionem, przedstawiającym głowę wilka z wyszczerzonymi kłami.
Triss wiedziała, że medalion reagował na magię. W taką noc, jak Midinvaerne,
kiedy od magii aż wibrowało powietrze, medaliony wiedźminów musiały drgać
bezustannie, musiały drażnić i niepokoić.
- Nie, dziecinko - powiedział wreszcie Vesemir. - Wiemy, że nie zrobiłabyś
tego. Ale przecież wiemy i to, że musisz donieść o niej Kapitule. Wiemy nie od
dziś, na każdym czarodzieju i czarodziejce ciąży taki obowiązek. Nie odbieracie
już uzdolnionych dzieci rodzicom i opiekunom. Obserwujecie takie dzieci, by
później, we właściwym momencie, zafascynować je magią, nakłonić...
- Bez obaw - przerwała zimno. - Nie powiem o Ciri nikomu. Kapitule też nie.
Czemu tak na mnie spoglądacie?
- Dziwi nas łatwość, z jaką deklarujesz nam dochowanie sekretu - rzekł
spokojnie Eskel. - Wybacz, Triss, nie chciałem cię urazić, ale co się stało z
waszą legendarną lojalnością wobec Rady i Kapituły?
- Wiele się stało. Wojna zmieniła wiele. A bitwa o Sodden jeszcze więcej. Nie
chcę was zanudzać polityką, a pewne problemy i sprawy są, wybaczcie, objęte
tajemnicą, której nie wolno mi zdradzić. A co do lojalności... Jestem lojalna.
Ale możecie mi wierzyć, w tej sprawie mogę być lojalna zarówno wobec Kapituły,
jak i was.
- Taka podwójna lojalność - Geralt po raz pierwszy tego wieczora spojrzał jej w
oczy - to diabelnie trudna rzecz. Rzadko komu się to udaje, Triss.
Czarodziejka spojrzała na Ciri. Dziewczynka siedziała wraz z Coenem na
niedźwiedziej skórze w odległym końcu halli, oboje zajęci grą w łapki. Gra
robiła się monotonna, albowiem obydwoje byli niewiarygodnie szybcy - żadne w
żaden sposób nie mogło trafić drugiego. Najwyraźniej im to jednak nie
przeszkadzało i nie psuło zabawy.
- Geralt - powiedziała. - Gdy odnalazłeś Ciri tam, nad Jarugą, zabrałeś ją ze
sobą. Przywiozłeś do Kaer Morhen, ukryłeś przed światem, nie chcesz, by nawet
bliscy temu dziecku ludzie wiedzieli, że ono żyje. Zrobiłeś to, bo coś, o czym
nie wiem, przekonało cię, że przeznaczenie istnieje, że włada nami, że prowadzi
nas we wszystkim, co robimy. Ja też tak uważam, zawsze tak uważałam. Jeżeli
przeznaczenie zechce, by Ciri została czarodziejką, to ona nią zostanie.
Kapituła ani Rada nie musi o niej wiedzieć, nie musi jej obserwować ani
namawiać. Dochowując wam sekretu, wcale nie zdradzę Kapituły. Ale, jak sami
wiecie, jest tu pewien szkopuł.
- Żeby to jeden - westchnął Vesemir. - Mów, dziecinko.
- Dziewczyna ma zdolności magiczne, a tego nie można zaniedbać. To zbyt
niebezpieczne.
- Pod jakim względem?
- Niekontrolowane zdolności są groźne. Dla Źródła i dla otoczenia. Otoczeniu
Źródło może zagrozić na wiele sposobów. Sobie tylko na jeden. Jest nim choroba
umysłowa. Najczęściej katatonia.
- Do kroćset diabłów - powiedział po długiej chwili milczenia Lambert. -
Przysłuchuję się wam i myślę, że ktoś tu już zbzikował, i tylko patrzeć, jak
zagrozi otoczeniu. Przeznaczenie, źródła, czary, cuda, niewidy - Czy ty nie
przesadzasz, Merigold? Czy to jest pierwszy dzieciak, którego przywieziono do
Warowni? Geralt nie znalazł żadnego przeznaczenia, znalazł kolejne bezdomne i
osierocone dziecko. Nauczymy to dziecko miecza i wypuścimy w świat, jak inne.
Owszem, zgadza się, jeszcze nigdy dotąd nie trenowaliśmy w Kaer Morhen
dziewczyny. Mieliśmy z Ciri problemy, robiliśmy błędy, dobrze, że je nam
wytknęłaś. Ale bez przesady. Ona nie jest aż tak oryginalna, by padać na kolana
i wznosić oczy ku niebu. Mało krąży po świecie bab wojowniczek? Gwarantuję ci,
Merigold, Ciri wyjdzie stąd sprawna i zdrowa, silna i umiejąca dać sobie radę w
życiu. I ręczę, bez katatonii czy innej padaczki. Chyba że wmówisz jej podobną
chorobę.
- Vesemir - Triss obróciła się na krześle. - Każ mu zamilknąć, bo przeszkadza.
- Wymądrzasz się - rzekł spokojnie Lambert - a nie o wszystkim jeszcze wiesz.
Spójrz.
Wyciągnął rękę w kierunku paleniska, dziwacznie składając palce. W kominie
zahuczało i zawyło, płomień buchnął gwałtownie, żar zajaśniał, sypnął iskrami.
Geralt, Vesemir i Eskel spojrzeli z niepokojem na Ciri, ale dziewczynka nie
zwróciła uwagi na spektakularny fajerwerk.
Triss skrzyżowała ręce na piersi, spojrzała na Lamberta wyzywająco.
- Znak Aard - stwierdziła spokojnie. - Chciałeś mi zaimponować? Za pomocą
takiego samego gestu, wzmocnionego koncentracją, wysiłkiem woli i zaklęciem,
mogę za chwilę wyrzucić polana przez komin, tak wysoko, że będziesz myślał, że
to gwiazdy.
- Ty możesz - przyznał. - Ale Ciri nie. Nie jest w stanie złożyć Znaku Aard.
Ani jakiegokolwiek innego. Próbowała setki razy i nic. A sama wiesz, że do
naszych Znaków wystarcza minimum zdolności. A zatem Ciri nie ma nawet minimum.
Jest absolutnie normalnym dzieckiem. Nie ma najmniejszych zdolności magicznych,
jest wręcz antytalentem. A ty nam tu opowiadasz o Źródle, próbujesz straszyć...
- Źródło - wyjaśniła zimno - nie kontroluje swych umiejętności, nie panuje nad
nimi. Jest medium, czymś w rodzaju przekaźnika. Bezwiednie kontaktuje się z
energią, bezwiednie ją przetwarza. A gdy usiłuje to kontrolować, gdy wysila
się, jak przy próbach składania Znaków, nic nie wychodzi. I nic nie wyjdzie nie
tylko przy setkach, ale i przy tysiącach prób. To typowe dla Źródła. Ale
pewnego dnia przychodzi moment, gdy Źródło nie wysila się, nie wytęża, myśli o
niebieskich migdałach lub o kiełbasie z kapustą, gra w kości, zabawia się z
kimś w łóżku, dłubie w nosie... i nagle coś się dzieje. Na przykład, dom staje
w płomieniach. Niekiedy pół miasta staje w płomieniach.
- Przesadzasz, Merigold.
- Lambert - Geralt puścił medalion, położył dłonie na stole. - Po pierwsze, nie
zwracaj się do Triss per "Merigold", wielokrotnie prosiła cię, byś
tego nie robił. Po drugie, Triss nie przesadza. Ja na własne oczy widziałem w
akcji mamuśkę Ciri, królewnę Pavettę. Powiadam wam, było na co popatrzeć. Nie
wiem, czy była Źródłem, ale nikt jej nie podejrzewał o zdolności, dopóki o mały
włos nie obróciła w perzynę królewskiego burgu w Cintrze.
- Należy więc przyjąć - rzekł Eskel, zapalając świece w kolejnym lichtarzu - że
Ciri jednak może być obciążona genetycznie.
- Nie tylko może - powiedział Vesemir. - Ona jest obciążona. Z jednej strony,
Lambert ma rację. Ciri nie jest zdolna składać Znaków. Z drugiej strony...
Wszyscy widzieliśmy...
Zamilkł, spojrzał na Ciri, która radosnym piskiem kwitowała właśnie zdobycie
przewagi w grze w łapki. Triss widziała uśmieszek na twarzy Coena i nie miała
wątpliwości, że pozwolił jej wygrać.
- A właśnie - powiedziała drwiąco. - Wszyscy widzieliście. Co widzieliście? W
jakich okolicznościach to zobaczyliście? Nie wydaje się wam, chłopcy, że
nadszedł czas na bardziej szczere zwierzenia? Do diabła, powtarzam, dochowam
sekretu. Macie moje słowo.
Lambert spojrzał na Geralta, Geralt przyzwalająco skinął głową. Młodszy
wiedźmin wstał, zdjął z wysokiej półki dużą, czworokątną kryształową karafę i
mniejszy flakonik. Przelał zawartość flakonika do karafy, wstrząsnął nią
kilkakrotnie, nalał przejrzystego płynu do stojących na stole pucharów.
- Napij się z nami, Triss.
- Czyżby prawda była aż tak straszna - zadrwiła - że na trzeźwo nie da się o
niej mówić? Że trzeba się urżnąć, by móc jej wysłuchać?
- Nie wymądrzaj się. Łyknij. Łatwiej zrozumiesz.
- A co to jest?
- Biała mewa.
- Co?
- Lekki środek - uśmiechnął się Eskel - na miłe sny.
- Psiakrew! Wiedźmiński halucynogen? To od tego tak wam świecą oczy wieczorami!
- Biała mewa jest bardzo łagodna. To czarna jest halucynogenna.
- Jeżeli w tym płynie jest magia, mnie nie wolno tego wziąć do ust!
- Wyłącznie naturalne składniki - uspokoił ją Geralt, ale minę, jak zauważyła,
miał nietęgą. Najwyraźniej bał się pytań o skład eliksiru. - I rozcieńczone
dużą ilością wody. Nie proponowalibyśmy ci czegoś, co mogłoby zaszkodzić.
Musujący płyn o dziwnym smaku uderzył zimnem w przełyk, rozlał się ciepłem po
ciele. Czarodziejka przesunęła językiem po dziąsłach i podniebieniu. Nie umiała
rozpoznać żadnego składnika.
- Daliście Ciri napić się tej... mewy - domyśliła się. - I wówczas...
- To był przypadek - przerwał jej szybko Geralt. - Pierwszego wieczora, zaraz
po przyjeździe... Była spragniona, mewa stała na stole. Zanim zdążyliśmy
zareagować, wypiła duszkiem. I wpadła w trans.
- Najedliśmy się strachu - przyznał Vesemir i westchnął. - Oj, najedliśmy,
dziecinko. Po samo gardło.
- Zaczęła mówić nieswoim głosem - stwierdziła spokojnie czarodziejka, patrząc w
oczy wiedźminów, błyszczące w świetle świec. - Zaczęła mówić o rzeczach i
sprawach, których nie mogła znać. Zaczęła... prorokować. Prawda? Co mówiła?
- Głupstwa - powiedział oschle Lambert. - Pozbawione sensu brednie.
- Nie wątpię - spojrzała na niego - że świetnie się z tobą wówczas porozumiała.
Brednie to twoja specjalność, przekonuję się o tym, ilekroć otworzysz usta.
Uczyń mi więc łaskę i nie otwieraj ich przez czas jakiś. Dobrze?
- Tym razem - rzekł poważnie Eskel, trąc bliznę na policzku - Lambert ma
słuszność, Triss. Wtedy, po wypiciu mewy, Ciri faktycznie mówiła tak, że nic z
tego nie dało się zrozumieć. Wtedy, za pierwszym razem, to był bełkot. Dopiero
po...
Urwał. Triss pokręciła głową.
- Dopiero za drugim razem zaczęła mówić z sensem - domyśliła się. - A więc był
i drugi raz. Również po narkotyku wypitym wskutek waszej nieuwagi?
- Triss - uniósł głowę Geralt. - Nie czas na dowcipne złośliwości. Nas to nie
bawi. Nas to martwi i niepokoi. Tak, był i drugi, był i trzeci raz. Ciri dość
pechowo upadła przy ćwiczeniu. Straciła przytomność. Gdy ją odzyskała, była
znowu w transie. I znowu bredziła. Znowu to nie był jej głos. I znowu to było
niezrozumiałe. Ale ja już słyszałem podobne głosy, podobny sposób mówienia. Tak
mówią te biedne, chore, obłąkane kobiety, zwane wyroczniami. Rozumiesz, co mam
na myśli?
- W pełni. To był drugi raz. Przejdź do trzeciego.
Geralt wytarł przedramieniem czoło, nagle sperlone potem.
- Ciri często budzi się w nocy - podjął. - Z krzykiem. Przeszła wiele. Ona nie
chce o tym mówić, ale niewątpliwie widziała w Cintrze i w Angrenie rzeczy,
których dziecko oglądać nie powinno. Obawiam się nawet, że... ktoś ją
skrzywdził. To wraca w snach... Zwykle łatwo ją uspokoić, usypia bez
kłopotów... Ale pewnego razu po przebudzeniu... ponownie była w transie. Mówiła
znowu obcym, nieprzyjemnym... Złym głosem. Mówiła wyraźnie i z sensem.
Prorokowała. Wieszczyła. I wywieszczyła nam...
- Co? Co, Geralt?
- Śmierć - powiedział łagodnie Vesemir. - Śmierć, dziecinko.
Triss spojrzała na Ciri, piskliwie zarzucającą Coenowi oszustwo w grze. Coen
objął ją, wybuchnął śmiechem. Czarodziejka pojęła nagle, że nigdy, nigdy dotąd
nie słyszała, by któryś z wiedźminów się śmiał.
- Komu? - spytała krótko, wciąż patrząc na Coena.
- Jemu - powiedział Vesemir.
- I mnie - dodał Geralt. I uśmiechnął się.
- Po przebudzeniu...
- Niczego nie pamiętała. A my nie zadawaliśmy pytań.
- Słusznie. Co do tego proroctwa... Było konkretne? Szczegółowe?
- Nie - Geralt spojrzał jej prosto w oczy. - Zagmatwane. Nie pytaj o to, Triss.
Nas nie martwi treść wieszczb i majaczeń Ciri, ale to, co się z nią dzieje. Nie
o siebie się boimy, lecz...
- Uważaj - ostrzegł Vesemir. - Nie mów o tym przy niej.
Coen zbliżył się do stołu, niosąc dziewczynkę na barana.
- Życz wszystkim dobrej nocy, Ciri - powiedział. - Życz dobrej nocy tym nocnym
puszczykom. My idziemy spać.
Północ blisko. Za chwilę skończy się Midinvaerne. Od jutra z każdym dniem
wiosna bliżej!
- Pić mi się chce - Ciri zsunęła się z jego pleców, sięgnęła po puchar Eskela.
Wiedźmin zręcznie odsunął naczynie z zasięgu jej rąk, chwycił dzban z wodą.
Triss uniosła się szybko.
- Proszę - podała dziewczynce swój w połowie pełny kielich, ściskając
jednocześnie znacząco ramię Geralta i patrząc w oczy Vesemira. - Pij.
- Triss - szepnął Eskel, patrząc na Ciri pijącą łapczywie. - Co ty robisz
najlepszego? Przecież to...
- Ani słowa, proszę.
Nie czekali długo na efekt. Ciri wyprężyła się nagle, krzyknęła cicho,
uśmiechnęła szerokim szczęśliwym uśmiechem. Zacisnęła powieki, rozpostarła
ręce. Zaśmiała się, zakręciła w piruecie, zapląsała na paluszkach. Lambert
błyskawicznym ruchem usunął zydel stojący na drodze, Coen stanął między
tańczącą a paleniskiem komina.
Triss zerwała się, wyszarpnęła zza dekoltu amulet, oprawny w srebro szafir na
cienkim łańcuszku. Mocno ścisnęła go w pięści.
- Dziecinko... - jęknął Vesemir. - Co ty wyprawiasz?
- Wiem, co robię - powiedziała ostro. - Dziewczyna wpadła w trans, a ja nawiążę
z nią kontakt psychiczny. Wejdę w nią. Mówiłam wam, ona jest czymś w rodzaju
magicznego przekaźnika, muszę wiedzieć, co przekazuje, jak i skąd czerpie aurę,
jak ją przetwarza. Dziś jest Midinvaerne, korzystna noc dla takiego
przedsięwzięcia...
- Nie podoba mi się to - zmarszczył się Geralt. - Absolutnie mi się to nie
podoba.
- Gdyby któraś z nas dostała epilepsji - czarodziejka zlekceważyła jego słowa -
wiecie, jak postąpić. Patyk w zęby, przytrzymać, odczekać. Głowy do góry,
chłopcy. Robiłam to nie raz.
Ciri przestała pląsać, osunęła się na klęczki, wyciągnęła ręce, oparła głowę o
kolana. Triss przycisnęła do skroni ciepły już amulet, wyszeptała formułę
zaklęcia. Zamknęła oczy, skupiła wolę i wysłała impuls.
Morze zaszumiało, fale z hukiem uderzyły o skalisty brzeg, wysokimi gejzerami
eksplodowały wśród głazów. Machnęła skrzydłami, łowiąc słony wiatr. Nieopisanie
szczęśliwa spikowała w dół, dogoniła stado towarzyszek, zaczepiła pazurkami o
grzbiety fal, wzbita się znowu w niebo, roniąc krople, szybowała, miotana
wichrem szumiącym w lotkach i sterówkach. Siła sugestii, pomyślała trzeźwo. To
tylko siła sugestii. Mewa!
Triiiiss! Triiiss!
Ciri? Gdzie jesteś?
Triiiss!
Krzyk mew ścichł. Czarodziejka wciąż czuła na twarzy mokre rozbryzgi grzywaczy,
ale pod nią nie było już morza. A właściwie było - ale było to morze traw,
bezkresna, sięgająca horyzontu równina. Triss z przerażeniem skonstatowała, że
to, co widzi, to panorama roztaczająca się ze szczytu Wzgórza pod Sodden. Ale
to nie było Wzgórze. To nie mogło być Wzgórze.
Niebo pociemniało nagle, dookoła zakłębiło się od cieni. Widziała długi szereg
niewyraźnych postaci, wolno schodzących po pochyłości. Słyszała szepty
nakładające się na siebie, zmieszane w niepokojący, niezrozumiały chór.
Ciri stała obok, odwrócona plecami. Wiatr rozwiewał jej popielate włosy.
Mgliste, niewyraźne postacie wciąż przechodziły obok, nie kończącym się, długim
szeregiem. Mijając ją, odwracały głowy. Triss stłumiła krzyk, patrząc na
obojętne, spokojne twarze, na niewidzące, martwe oczy. Większości twarzy nie
znała, nie rozpoznawała. Ale niektóre tak.
Koral. Vanielle. Yoel. Raby Axel...
- Dlaczego mnie tu przywiodłaś? - szepnęła. - Dlaczego?
Ciri odwróciła się. Uniosła rękę, a czarodziejka zobaczyła strużkę krwi
ściekającą linią życia do wnętrza dłoni, na przegub.
- To róża - powiedziała spokojnie dziewczynka. - Róża z Shaerrawedd. Ukłułam
się. To nic. To tylko krew. Krew elfów...
Niebo pociemniało jeszcze bardziej, a po chwili rozbłysło ostrym, oślepiającym
światłem błyskawicy. Wszystko zamarło w ciszy i bezruchu. Triss zrobiła krok,
chcąc przekonać się, czy będzie w stanie to uczynić. Zatrzymała się obok Ciri i
zobaczyła, że obie stoją na krawędzi bezdennej przepaści, w której kłębi się
czerwonawy, jak gdyby podświetlony dym. Blask kolejnej bezgłośnej błyskawicy
ujawnił nagle wiodące w głąb otchłani długie marmurowe schody,
- Tak trzeba - powiedziała drżącym głosem Ciri. - Nie ma innej drogi. Tylko ta.
Schodami w dół. Tak trzeba, bo... Va'esse deireadh aep eigean...
- Mów - szepnęła czarodziejka. - Mów, dziecko.
- Dziecko Starszej Krwi... Feainnewedd... Luned aep Hen Ichaer... Deithwen... Biały Płomień... Nie,
nie... Nie!
- Ciri!
- Czarny rycerz... z piórami na hełmie... Co on mi zrobił? Co się wtedy stało?
Bałam się... Wciąż się boję. To się nie skończyło, to nigdy się nie skończy.
Lwiątko musi umrzeć... Racja stanu... Nie... Nie...
- Ciri!
- Nie! - dziewczynka wyprężyła się, zacisnęła powieki. - Nie, nie, nie chcę!
Nie dotykaj mnie! Twarz Ciri zmieniła się raptownie, stężała, głos stał się
metaliczny, zimny i złowrogi, dźwięczała w nim zła, okrutna drwina, - Przyszłaś
za nią aż tutaj, Triss Merigold? Aż tutaj? Zaszłaś za daleko. Czternasta.
Ostrzegałem cię.
- Kim jesteś? - Triss wzdrygnęła się. Ale panowała nad głosem.
- Dowiesz się, gdy nadejdzie czas.
- Dowiem się zaraz!
Czarodziejka uniosła ręce, rozpostarła je gwałtownie, wkładając wszystkie siły
w Czar Identyfikacji. Magiczna kurtyna pękła, ale za nią była druga...
Trzecia... Czwarta...
Triss z jękiem osunęła się na kolana. A rzeczywistość pękała dalej, otwierały
się kolejne drzwi, długi, nie kończący się szereg prowadzący w nicość. W
pustkę.
- Pomyliłaś się, Czternasta - zadrwił metaliczny, nieludzki głos. - Pomyliłaś
niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu.
- Nie dotykaj... Nie dotykaj tego dziecka!
- To nie jest dziecko.
Usta Ciri poruszały się, ale Triss widziała, że oczy dziewczynki są martwe,
zeszklone, nieprzytomne.
- To nie jest dziecko - powtórzył głos. - To jest Płomień, Biały Płomień, od
którego zajmie się i spłonie świat. To jest Starsza Krew, Hen Ichaer. Krew
elfów. Ziarno, które nie wykiełkuje, lecz wybuchnie płomieniem. Krew, która
będzie skalana... Gdy nadejdzie Tedd Deireadh, Czas Końca. Va'esse deireadh aep
eigean!
- Wieszczysz śmierć? - krzyknęła Triss. - Czy tylko to umiesz, wieszczyć
śmierć? Wszystkim? Im, jej... Mnie?
- Tobie? Ty już umarłaś. Czternasta. Wszystko już w tobie umarło.
- Na moc sfer - jęknęła czarodziejka, mobilizując resztki sił i wodząc dłonią w
powietrzu. - Na wodę, ogień, ziemię i powietrze, zaklinam cię. Zaklinam cię na
myśl, na sen i na śmierć, na to, co było, na to, co jest, i na to, co
nadejdzie. Zaklinam cię. Kim jesteś? Mów!
Ciri odwróciła głowę. Wizja prowadzących w głąb otchłani schodów znikła,
rozpłynęła się, w jej miejscu zjawiło się szare ołowiane morze, spienione,
zbałwanione łamiącymi się grzebieniami fal. W ciszę znowu wdarł się krzyk mew.
- Leć - powiedział głos ustami dziewczynki. - Już czas. Wracaj, skąd przybyłaś.
Czternasta ze Wzgórza. Leć na skrzydłach mewy i posłuchaj krzyku innych mew.
Posłuchaj uważnie!
- Zaklinam cię...
- Nie możesz. Leć, mewo!
I nagle znowu było świszczące wichrem, mokre i słone powietrze, i był lot, lot
bez końca i początku. Mewy krzyczały dziko. Krzyczały i rozkazywały.
Triss?
Ciri?
Zapomnij o nim! Nie torturuj go! Zapomnij! Zapomnij, Triss!
Zapomnij!
Triss! Triss! Triiiiss!!!
- Triss!
Otworzyła oczy, miotnęła głową na poduszce, poruszyła odrętwiałymi rękoma.
- Geralt?
- Jestem przy tobie. Jak się czujesz?
Rozejrzała się. Była w swojej komnacie, leżała na łóżku. Na najlepszym łóżku w
całym Kaer Morhen.
- Co z Ciri?
- Śpi.
- Jak długo...
- Za długo - przerwał. Nakrył ją kołdrą, objął. Gdy się pochylił, medalion z
głową wilka zakołysał się tuż nad jej twarzą. - To, co zrobiłaś, to nie był
najlepszy pomysł, Triss.
- Wszystko jest w porządku - zadrżała w jego objęciach. Nieprawda, pomyślała.
Nic nie jest w porządku. Odwróciła twarz tak, by medalion jej nie dotykał.
Teorii o właściwościach wiedźmińskich amuletów było wiele, ale żadna nie
zalecała czarodziejom dotykania ich podczas dni i nocy Przesileń.
- Czy... Czy mówiłyśmy coś w transie?
- Ty nic. Cały czas byłaś nieprzytomna. Ciri... Tuż przed przebudzeniem...
Powiedziała... "Va'esse deireadh aep eigean".
- Zna Starszą Mowę?
- Nie na tyle, by wypowiedzieć pełne zdanie.
- Zdanie znaczące: "Coś się kończy" - czarodziejka przetarła twarz
dłonią. - Geralt, to poważna sprawa. Dziewczyna jest niebywale silnym medium.
Nie wiem, z czym i z kim się kontaktuje, ale sądzę, że nie ma dla niej granic
kontaktu. Coś chce nią owładnąć. Coś... co jest dla mnie za potężne. Boję się o
nią. Kolejny trans... może się skończyć chorobą psychiczną. Ja nad tym nie
panuję, nie umiem zapanować, nie potrafię... Gdyby to było konieczne, nie
potrafiłabym zablokować, stłumić jej zdolności, nie zdołałabym, gdyby nie było
innego wyjścia, permanentnie ich zgasić. Musisz skorzystać z pomocy... innej
czarodziejki. Zdolniejszej. Bardziej doświadczonej. Wiesz, o kim mówię.
- Wiem - odwrócił głowę, zacisnął usta.
- Nie opieraj się. Nie broń. Domyślam się, dlaczego nie zwróciłeś się do niej,
lecz do mnie. Zwalcz ambicję, pokonaj żal i zawziętość. To nie ma sensu,
zadręczysz się. I ryzykujesz zdrowie i życie Ciri. To, co najprawdopodobniej
stanie się z nią w kolejnym transie, może być gorsze od Próby Traw. Zwróć się o
pomoc do Yennefer, Geralt.
- A ty, Triss?
- Co, ja? - przełknęła z trudem. - Ja się nie liczę. Zawiodłam cię. Zawiodłam
cię... we wszystkim. Byłam... byłam twoim błędem. Niczym więcej.
- Błędy - powiedział z wysiłkiem - też się dla mnie liczą. Nie wykreślam ich
ani z życia, ani z pamięci. I nigdy nie winię za nie innych. Liczysz się dla
mnie, Triss, i zawsze będziesz liczyć. Nigdy nie sprawiłaś mi zawodu. Nigdy.
Wierz mi.
Milczała długo.
- Zostanę do wiosny - oznajmiła wreszcie, walcząc z drżeniem głosu. - Będę przy
Ciri... Będę czuwać. Dzień i noc. Będę przy niej w dzień i w nocy. A wiosną...
Wiosną zabierzemy ją do świątyni Melitele w Ellander. To, co chce nad nią
zapanować, w świątyni może nie będzie miało do niej przystępu. A ty wówczas
zwrócisz się o pomoc do Yennefer.
- Dobrze, Triss. Dziękuję ci.
- Geralt?
- Słucham.
- Ciri powiedziała coś jeszcze, prawda? Coś, co tylko ty słyszałeś. Powiedz mi,
co to było.
- Nie - zaprotestował, a głos mu drgnął. - Nie, Triss.
- Proszę cię.
- Ona nie mówiła do mnie.
- Wiem. Mówiła do mnie. Powiedz, proszę.
- Już po przebudzeniu... Gdy ją podniosłem... Wyszeptała: "Zapomnij o nim.
Nie torturuj go."
- Nie będę - powiedziała cicho. - Ale zapomnieć nie mogę. Wybacz mi.
- To ja ciebie powinienem prosić o wybaczenie. I nie tylko ciebie.
- Aż tak ją kochasz - stwierdziła, nie zapytała.
- Aż tak - przyznał półgłosem po długiej chwili milczenia.
- Geralt.
- Słucham, Triss.
- Bądź przy mnie dziś w nocy.
- Triss...
- Tylko bądź.
- Dobrze.
*****
Wkrótce po Midinvaerne śnieg przesta! padać. Nastał mróz.
Triss była przy Ciri w dzień i w nocy. Czuwała. Roztaczała opiekę. Widzialną i
niewidzialną.
Dziewczynka prawie co noc budziła się z krzykiem. Majaczyła, trzymając się za
policzek, płakała z bólu. Czarodziejka uspokajała ją zaklęciami i eliksirami,
usypiała, tuląc i kołysząc w ramionach. A potem sama długo nie mogła zasnąć,
myśląc o tym, co Ciri mówiła przez sen i po przebudzeniu. I czuła rosnący
strach. Va'esse deireadh aep eigean... Coś się kończy...
Tak było przez dziesięć dni i nocy. I wreszcie przeszło. Skończyło się, znikło
bez śladu. Ciri uspokoiła się, spała spokojnie, bez majaczeń, bez snów.
Ale Triss czuwała nieustannie. Nie odstępowała dziewczynki na krok. Roztaczała
opiekę. Widzialną i niewidzialną.
*****
- Szybciej, Ciri! Wykrok, atak, odskok! Półpiruet, cios, odskok! Równoważ,
równoważ lewą ręką, bo spadniesz z grzebienia! I potłuczesz sobie... kobiece
atrybuty!
- Co?
- Nic. Nie jesteś zmęczona? Jeśli chcesz, odpoczniemy.
- Nie, Lambert! Mogę jeszcze. Nie jestem taka słaba, nie myśl sobie. Może
spróbuję skakać przez co drugi słupek?
- Ani mi się waż! Upadniesz, a wtedy Merigold urwie mi... głowę.
- Nie upadnę!
- Powiedziałem raz, powtarzał nie będę. Bez popisów! Pewnie na nogach! I
oddech, Ciri, oddech! Sapiesz jak zdychający mamut!
- Nieprawda!
- Nie piszcz, ćwicz! Atak, odskok! Parada! Półpiruet! Parada, pełny piruet!
Pewniej na słupkach, do cholery! Nie chwiej się! Wykrok, cios! Szybciej!
Półpiruet! Skacz i tnij! Tak jest! Bardzo dobrze!
- Naprawdę? Naprawdę było dobrze, Lambert?
- Kto tak powiedział?
- Ty! Przed chwilą!
- Musiałem się przejęzyczyć. Atak! Półpiruet! Odskok! I jeszcze raz! Ciri, a
gdzie była parada? Ile razy mam powtarzać? Po odskoku zawsze ma następować
parada, wyrzut klingi chroniący głowę i kark! Zawsze!
- Nawet wtedy, gdy walczę tylko z jednym przeciwnikiem?
- Nigdy nie wiesz, z czym walczysz. Nigdy nie wiesz, co jest z tyłu, za tobą.
Musisz się zawsze zasłaniać. Praca nóg i miecz! To ma być odruch. Odruch,
rozumiesz? Nie wolno ci o tym zapominać. Zapomnisz w prawdziwej walce i już po
tobie. Jeszcze raz! No! Właśnie tak! Widzisz, jak ładnie cię ustawia taka
parada? Możesz z niej wyprowadzić każde uderzenie. Możesz z niej ciąć w tył,
jeśli będziesz musiała. No, pokaż piruet i cios w tył.
- Haaa!
- Bardzo ładnie. Wiesz już, w czym rzecz? Dotarło do ciebie?
- Nie jestem głupia!
- Jesteś dziewczyną. Dziewczyny rozumu nie mają.
- Ech, Lambert, gdyby to Triss usłyszała!
- Gdyby babcia miała wąsy, toby została wojewodą. No, wystarczy. Zejdź.
Odpoczniemy.
- Nie jestem zmęczona!
- Ale ja jestem. Powiedziałem, odpoczynek. Zejdź z grzebienia.
- Saltem?
- A jak byś chciała? Jak kura z grzędy? Jazda, skacz. Nie bój się, ubezpieczam
cię.
- Haaaa!
- Ładnie. Jak na dziewczynę, bardzo ładnie. Możesz już zdjąć opaskę z oczu.
*****
- Triss, może już dosyć na dzisiaj? Co? Może weźmiemy sanki i pozjeżdżamy z
górki? Słonce świeci, śnieg skrzy się, aż oczy bolą! Piękna pogoda!
- Nie wychylaj się, bo wypadniesz z okna.
- Chodźmy na sanki, Triss!
- Zaproponuj mi to w Starszej Mowie. Na tym zakończymy lekcję. Odejdź od okna,
wróć do stołu... Ciri, ile razy mam prosić? Odłóż ten miecz, przestań nim
wywijać.
- Ta mój nowy miecz! Prawdziwy, wiedźmiński! Zrobiony ze stali, która spadła z
nieba! Naprawdę! Geralt tak powiedział, a on nie kłamie nigdy, przecież wiesz!
- O, tak. Wiem.
- Muszę się do tego miecza wprawiać. Wuj Vesemir dopasował go akurat do mojej
wagi, wzrostu i długości ręki. Mam układać do niego dłoń i nadgarstek!
- Układaj sobie na zdrowie, ale na podwórku. Nie tu. No, słucham. Zdaje się, że
chciałaś mi zaproponować pójście na sanki. W Starszej Mowie. Zaproponuj więc.
- Hmmm... Jak będą "sanki"?
- Sledd jako przedmiot. Aesledde, jako czynność.
- Aha... Już wiem. Va'en aesledde, ell'ea?
- Nie kończ pytania w ten sposób, to niegrzeczna forma. Pytanie tworzy się
intonacją.
- Ale dzieci z Wysp...
- Nie uczysz się żargonu ze Skellige, lecz klasycznej Starszej Mowy.
- A po co ja się właściwie tej Mowy uczę, co?
- Po to, by ją poznać. Tego, czego się nie zna, wypada się uczyć. Ten, kto nie
zna języków, jest kaleką.
- Wszyscy i tak mówią tylko wspólnym!
- Fakt. Ale niektórzy nie tylko. Zaręczam ci, Ciri, że lepiej zaliczać się do
niektórych niż do wszystkich. No, słucham. Pełnym zdaniem: "Pogodę mamy
dziś piękną, pójdźmy zatem na sanki."
- Elaine... Hmmm... Elaine tedd a'taeghane, a ya'en aesledde?
- Bardzo dobrze.
- Ha! No to chodźmy na sanki.
- Pójdziemy. Ale pozwól mi dokończyć makijażu.
- A dla kogo ty się tak malujesz, hę?
- Dla siebie. Kobieta podkreśla urodę dla własnego samopoczucia.
- Hmmm... Wiesz, co? Ja też coś marnie się czuję. Nie śmiej się, Triss!
- Chodź tu. Siadaj mi na kolana. Odłóż miecz, prosiłam! Dziękuję. Teraz weź ten
duży pędzelek, popudruj twarz. Nie tyle, dziewczyno, nie tyle! Spójrz w
zwierciadło. Widzisz, jaka jesteś ładna?
- Nie widzę żadnej różnicy. Umaluję sobie oczy, dobrze? Z czego się śmiejesz?
Ty zawsze malujesz sobie oczy. Ja też chcę!
- Dobrze. Masz, pocieniuj sobie tym powieki. Ciri, nie zamykaj obojga oczu, nic
nie widzisz, mażesz się po całej buzi. Weź odrobinkę i tylko muśnij powieki.
Muśnij, mówiłam! Pozwól, trochę rozetrę. Zamknij oczy. A teraz otwórz.
- Ooooo!
- Jest różnica? Odrobina cienia nie zaszkodzi nawet tak ładnym oczom jak twoje.
Elfki wiedziały, co robią, wymyślając cienie do powiek.
- Elfki?
- Nie wiedziałaś? Makijaż to wynalazek elfek. Wiele pożytecznych rzeczy
przejęliśmy od Starszego Ludu. Cholernie mało dając w zamian. Teraz weź kredkę,
obrysuj cieniutko górną powiekę, przy samych rzęsach. Ciri, co ty robisz?
- Nie śmiej się! Powieka mi drży! To dlatego!
- Rozchyl lekko usta, przestanie drgać. Widzisz? Gotowe.
- Oooo!
- Chodź, pójdziemy teraz, by naszą urodą wprawić wiedźminów w osłupienie.
Trudno o przyjemniejszy widok. A potem weźmiemy sanki i rozmażemy sobie makijaż
w głębokich zaspach.
- I umalujemy się znowu!
- Nie. Każemy Lambertowi napalić w łaźni i wykąpiemy się.
- Znowu? Lambert mówił, że zużywamy za dużo opału na te kąpiele.
- Lambert cńen me a'baeth aep arse.
- Co? Tego nie zrozumiałam...
- Z czasem opanujesz również idiomy. Do wiosny mamy jeszcze dużo czasu na
naukę. A teraz... Va'en aesledde, me elaine luned!
*****
- To, na tej rycinie... Nie, psiajucha, nie na tej... Na tej. To jest, jak już wiesz,
ghul. Posłuchajmy, Ciri, czego nauczyłaś się o ghulu... Ej, spójrz no na mnie!
Co ty, u diabła starego, masz na powiekach?
- Lepsze samopoczucie!
- Co? A, mniejsza z tym. No, słucham.
- Hmm... Ghul, wuju Vesemirze, to potwór, który pożera trupy. Napotkać go można
na cmentarzyskach, w okolicach kurhanów, wszędzie, gdzie grzebie się zmarłych.
W nek... nekropoliach. Na pobojowiskach, na polach bitew...
- Niebezpieczny jest więc tylko dla nieboszczyków, tak?
- Nie, nie tylko. Żywych ghul również napada. Jeśli jest głodny lub gdy wpadnie
w szał. Jeśli na przykład jest bitwa... Dużo poległych ludzi...
- Co ci jest, Ciri?
- Nic...
- Ciri, posłuchaj. Zapomnij o tamtym. Tamto już nie wróci.
- Ja widziałam... W Sodden i na Zarzeczu... Całe pola... Leżeli tam, gryzły ich
wilki i zdziczałe psy. Dziobały ich ptaki... Na pewno były tam i ghule...
- Dlatego uczysz się teraz o ghulach, Ciri. To, co znane, przestaje być
koszmarem. To, z czym umie się walczyć, nie jest już aż tak groźne. Jak walczy
się z ghulem Ciri?
- Srebrnym mieczem. Ghul jest wrażliwy na srebro.
- Na co jeszcze?
- Na ostre światło. I na ogień.
- A zatem można z nim walczyć za pomocą światła i ognia?
- Można, ale to niebezpieczne. Wiedźmin nie używa światła ani ognia, bo to
przeszkadza widzieć. Każde światło powoduje cienie, a cienie utrudniają
orientację. Trzeba zawsze walczyć w ciemności, przy świetle księżyca albo
gwiazd.
- Bardzo słusznie. Dobrze zapamiętałaś, jesteś pojętną dziewczynką. A teraz
spójrz tu, na tę rycinę.
- Eeeueeeuuueee...
- Cóż, faktycznie nie jest to piękny skur... stwór. To graveir.
Graveir to odmiana ghula. Jest
do ghula bardzo podobny, ale znacznie większy. Różnią go też, jak widzisz, te
trzy kościste grzebienie na czaszce. Resztę ma jak każdy trupojad. Zwróć uwagę.
Pazury krótkie i tępe, przystosowane do rozgrzebywania mogił, do rycia w ziemi.
Mocne zęby, którymi druzgocze kości i długi, cienki ozór, służący do
wylizywania z nich szpiku uległego rozkładowi. Taki dobrze zaśmierdziały szpik
to dla graveira przysmak... Co ci jest?
- Nnnnic.
- Cała jesteś blada. I zielona. Za mało jesz. Śniadanie jadłaś?
- Thaaaak. Jhaaadłam.
- O czym to ja... Aha. Byłbym zapomniał. Zapamiętaj, bo to ważne. Graveiry, tak
jak i ghule i jak inne potwory z tej grupy, nie mają własnej niszy
ekologicznej. Są reliktami okresu przenikania sfer. Zabijając je, nie narusza
się układów i powiązań, jakie panują w przyrodzie, w naszej obecnej sferze. W
naszej obecnej sferze te potwory są obce i nie ma tu dla nich miejsca. Czy
rozumiesz to, Ciri?
- Rozumiem, wuju Vesemirze. Geralt mi to wyjaśnił. Wszystko wiem. Nisza
ekologiczna to...
- Dobrze, dobrze. Ja wiem, co to jest, jeśli Geralt ci to objaśnił, to nie
musisz mi już tego recytować. Wróćmy do graveira. Graveiry występują dość
rzadko, na szczęście, bo są to cholernie niebezpieczne sukinsyny. Najmniejsze
skaleczenie w walce z graveirem oznacza zakażenie jardem trupim. Którym
eliksirem leczy się zakażenie jadem trupim, Ciri?
- "Wilgą".
- Prawidłowo. Ale lepiej unikać zakażenia. Dlatego walcząc z graveirem nie
wolno zbliżyć się do drania. Walczy się zawsze z dystansu, a cios zadaje się z
doskoku.
- Hmm... A w które miejsce najlepiej go ciachnąć?
- Teraz przejdziemy właśnie do tego. Spójrz...
*****
- Jeszcze raz, Ciri. Przećwiczymy to wolniutko, tak byś mogła opanować każdy
ruch. Zobacz, atakuję cię tercją, składam się jak do sztychu... Dlaczego się
cofasz?
- Bo wiem, że to finta! Możesz pójść w szeroki sinister albo uderzyć górną
kwartą. A ja się cofnę i sparuję kontrwypadem!
- Czyżby? A jeśli zrobię tak?
- Auuu!!! Miało być wolniutko! Co zrobiłam źle? Powiedz, Coen!
- Nic. Jestem po prostu wyższy i silniejszy.
- To nieuczciwe!
- Nie ma czegoś takiego jak uczciwa walka. W walce wykorzystuje się każdą
przewagę i każdą sposobność, jaka się nadarza. Cofając się, dałaś mi możliwość
włożenia w cios większej siły. Zamiast się cofać, należało zastosować Półpiruet
w lewo i spróbować ciąć mnie z dołu, kwartą dexter, pod brodę, w policzek albo
w gardło.
- Akurat byś mi pozwolił! Zrobisz odwrotny piruet i sięgniesz mnie w lewą stronę
szyi, zanim zdążę złożyć paradę! Skąd mam wiedzieć, co zrobisz?
- Musisz wiedzieć. I wiesz.
- Akurat!
- Ciri. To, co robimy, to walka. Jestem twoim przeciwnikiem. Chcę i muszę cię
pokonać, bo tu idzie o moje życie. Jestem od ciebie wyższy i silniejszy, będę
więc szukał okazji do ciosów, którymi zbiję i przełamię twoją paradę, tak jak
to przed chwilą widziałaś. Po co mi piruet? Jestem już w sinistrze, zobacz. Cóż
prostszego, jak uderzyć sekundą, pod pachę, na wnętrze ramienia? Jeśli rozetnę
ci tętnicę, umrzesz w ciągu kilku minut. Broń się!
- Haaaa!!!
- Bardzo dobrze. Piękna, szybka parada. Widzisz, jak przydaje się
gimnastykowanie przegubu? A teraz uważaj - wielu szermierzy popełnia błąd w
statycznej paradzie, zamiera na sekundę, a wtedy można ich zaskoczyć, uderzyć -
tak!
- Haa!!!
- Pięknie! Ale odskakuj, natychmiast odskakuj, wchodź w piruet! Mogę mieć
sztylet w lewym ręku! Dobrze! Bardzo dobrze! A teraz, Ciri? Co zrobię teraz?
- Skąd mam wiedzieć?
- Obserwuj moje stopy! Jak mam rozłożony ciężar ciała? Co mogę zrobić z takiego
ustawienia?
- Wszystko!
- Wiruj więc, wiruj, zmuś mnie do rozwinięcia! Broń się! Dobrze! Nie patrz na
mój miecz, mieczem mogę cię zmylić! Broń się! Dobrze! I jeszcze raz! Dobrze! I
jeszcze!
- Auuuu!!!
- Niedobrze.
- Uff... Co zrobiłam źle?
- Nic. Jestem po prostu szybszy. Zdejmij ochraniacze. Usiądźmy na chwilę,
odpocznijmy. Musisz być zmęczona, biegałaś na Szlaku cały ranek.
- Nie jestem zmęczona. Jestem głodna.
- Cholera, ja też. A dzisiaj dyżur Lamberta, on nie umie gotować niczego prócz
klusek... Żeby chociaż umiał je dobrze gotować...
- Coen?
- Aha?
- Ciągle jestem za mało szybka...
- Jesteś bardzo szybka.
- Czy będę kiedyś tak szybka jak ty?
- Wątpię.
- Hmm... No tak. A czy ty... Kto jest najlepszym szermierzem na świecie?
- Nie mam pojęcia.
- Nigdy nie znałeś takiego?
- Znałem wielu, którzy się za takich uważali.
- Ha! Kim byli? Jak się nazywali? Co potrafili?
- Wolnego, wolnego, dziewczyno. Nie znam odpowiedzi na te pytania. Czy to takie
ważne?
- Pewnie, że ważne! Chciałabym wiedzieć... kim tacy szermierze są. I gdzie tacy
są.
- Gdzie są, to ja wiem.
- Ha! Więc gdzie?
- Na cmentarzach.
*****
- Uważaj, Ciri. Teraz podwiesimy trzecie wahadło, z dwoma dajesz już sobie
radę. Kroki będziesz wykonywać tak samo jak przy dwóch, zrobisz tylko jeden
unik więcej. Gotowa?
- Tak.
- Skoncentruj się. Odpręż. Wdech, wydech. Atakuj!
- Uch! Auuuuu... Psiakrew!
- Nie klnij, proszę. Mocno oberwałaś?
- Nie, tylko mnie zawadziło... Co zrobiłam źle?
- Biegłaś w zbyt równym rytmie, zbyt przyspieszyłaś drugi Półpiruet, a zwód
zrobiłaś za szeroko. W rezultacie wniosło cię wprost pod wahadło.
- Och. Geralt, tam zupełnie nie ma miejsca na unik i obrót! Za blisko siebie
wiszą!
- Jest mnóstwo miejsca, gwarantuję. Ale odstępy są tak pomyślane, by wymusić
ruch arytmiczny. To jest walka, Ciri, nie balet. W walce nie wolno poruszać się
w rytmie. Ruchem musisz dekoncentrować przeciwnika, mylić go, zakłócać jego
reakcje. Gotowa do następnej próby?
- Gotowa. Rozbujaj te cholerne bale.
- Nie klnij. Odpręż się. Atakuj!
- Ha! Ha! No i jak? Jak, Geralt? Nawet mnie nie musnęło!
- Ty również nawet nie musnęłaś mieczem drugiego worka. Powtarzam, to walka,
nie balet, nie akrobacja... Co tam mamroczesz?
- Nic.
- Odpręż się. Popraw bandaż na przegubie. Nie zaciskaj tak dłoni na rękojeści,
to dekoncentruje, zakłóca równowagę. Oddychaj spokojnie. Gotowa?
- Tak.
- Jazda!
- Uuuuch!!! A żeby cię... Geralt, tego się nie da zrobić! Jest za mało miejsca
na zwód i zmianę nogi. A gdy uderzam z obu nóg, bez zwodu...
- Widziałem, co się dzieje, gdy uderzasz bez zwodu. Boli cię?
- Nie. Nie bardzo...
- Usiądź tu przy mnie. Odpocznij.
- Nie jestem zmęczona. Geralt, ja tego trzeciego wahadła nie przeskoczę,
choćbym odpoczywała przez dziesięć lat. Szybciej nie mogę...
- I nie musisz. Jesteś wystarczająco szybka.
- Powiedz mi więc, jak to zrobić? Jednocześnie Półpiruet, unik i uderzenie?
- To bardzo proste. Nie uważałaś. Mówiłem, zanim zaczęłaś - konieczny jest
jeden unik więcej. Unik. Dodatkowy półpiruet jest zbędny. Za drugim razem
robiłaś wszystko dobrze i przeszłaś przez wszystkie wahadła.
- Ale nie trafiłam worka, bo... Geralt, bez półpiruetu nie mogę uderzyć, bo się
wytracam, nie mam tego, no, jak to się nazywa...
- Impetu. To prawda. Nabierz więc impetu i energii. Ale nie poprzez piruet i
zmianę nogi, bo na to nie wystarczy ci czasu. Uderz wahadło mieczem.
- Wahadło? Mam uderzać worki!
- To walka, Ciri. Worki naśladują wrażliwe miejsca twego przeciwnika, w nie
musisz trafiać. Wahadeł, które imitują broń przeciwnika, musisz unikać, musisz
uchylać się przed nimi. Gdy wahadło cię dotknie, zostałaś zraniona. W
prawdziwej walce mogłabyś nie móc już wstać. Wahadło nie może cię dotknąć. Ale
ty możesz uderzyć wahadło... Czemu spuszczasz nos na kwintę?
- Ja... Ja nie dam rady sparować wahadła mieczem. Jestem za słaba... Zawsze
będę słaba! Bo jestem dziewczyną!
- Chodź tu do mnie, dziewczyno. Wytrzyj nosek. I posłuchaj uważnie. Żaden
mocarz tego świata, żaden waligóra ani osiłek nie zdoła sparować ciosu zadanego
ogonem oszluzga, kleszczami gigaskorpiona lub pazurami gryfa. A taki właśnie
oręż imitują wahadła. I nie próbuj nawet parować. Nie odbijasz wahadła, lecz
odbijasz siebie od niego. Przejmujesz jego energię, potrzebną ci do zadania
ciosu. Wystarczy lekkie, ale bardzo szybkie odbicie i natychmiastowy, równie
szybki cios z odwrotnego półobrotu. Przejmujesz impet przez odbicie się. Jasne?
- Mhm.
- Szybkość, Ciri, nie siła. Siła jest niezbędna drwalowi, który zwala siekierą
drzewa w puszczy. Dlatego i owszem, dziewczyny rzadko bywają drwalami. Pojęłaś,
w czym rzecz?
- Mhm. Rozhuśtaj wahadła.
- Odpocznij przedtem.
- Nie jestem zmęczona.
- Wiesz już jak? Te same kroki, zwód...
- Wiem.
- Atakuj!
- Haaa! Ha!!! Haaaaa!!! Mam cię! Dostałam cię, gryfie! Geraaaalt! Widziałeś?
- Nie krzycz. Kontroluj oddech.
- Zrobiłam to! Naprawdę zrobiłam! Udało mi się! Pochwal mnie, Geralt!
- Brawo, Ciri. Brawo, dziewczyno.
*****
W połowie lutego śnieg znikł, zlizany ciepłym wiatrem, który powiał z południa,
od przełęczy.
*****
O tym, co dzieje się na świecie, wiedźmini nie chcieli wiedzieć.
Triss konsekwentnie i z uporem kierowała w stronę polityki długie rozmowy,
które wiedli wieczorami w ciemną halli, rozświetlanej wybuchami ognia z
wielkiego paleniska. Reakcje wiedźminów były zawsze takie same. Geralt milczał,
przykładając dłoń do czoła. Vesemir kiwał głową, niekiedy wtrącając komentarze,
z których nie wynikało nic ponad to, że za "Jego czasów" wszystko
było lepsze, logiczniejsze, uczciwsze i zdrowsze. Eskel pozorował grzeczność,
nie skąpił uśmiechów i kontaktu oczu, zdarzało mu się nawet z rzadka
zainteresować jakimś mało ważnym zagadnieniem lub sprawą. Coen otwarcie ziewał
i patrzył w powałę, a Lambert nie krył lekceważenia.
Nie chcieli wiedzieć o niczym, nie obchodziły ich dylematy, które spędzały z
powiek sen królom, czarodziejom, władykom i wodzom, problemy, od których
trzęsły się i huczały rady, kręgi i tingi. Nie istniało dla nich nic, co działo
się za tonącymi w śniegach przełęczami, za Gwenfiech niosącą kawały kry w
ołowianym nurcie. Istniało dla nich tylko Kaer Morhen, samotne, zagubione wśród
dzikich gór.
Tego wieczora Triss była rozdrażniona i niespokojna - być może sprawił to wiatr
wyjący wśród murów zamczyska. Tego wieczora wszyscy byli dziwnie podnieceni -
wiedźmini, wyjąwszy Geralta, stali się niecodziennie rozmowni. Rzecz jasna,
mówili wyłącznie o jednym - o wiośnie. O zbliżającym się wyjeździe na szlak. O
tym, co szlak im przyniesie - o wampirach, wyvernach, leszych, lykantropach i
bazyliszkach.
Tym razem to Triss zaczęła ziewać i patrzeć w sufit. Tym razem to ona milczała,
do czasu, gdy Eskel zwrócił się do niej z pytaniem. Z pytaniem, którego
oczekiwała.
- A jak naprawdę jest na Południu, nad Jarugą? Warto kierować się w tamte
strony? Nie chcielibyśmy wpakować się w sam środek jakiejś awantury.
- Co nazywasz awanturą?
- No, wiesz... - zająknął się. - Ciągle nam opowiadasz o możliwości nowej
wojny... O ciągłych walkach na pograniczu, o rebeliach na zajętych przez
Nilfgaard ziemiach. Wspominałaś, że mówi się o tym, że Nilfgaardczycy mogą
ponownie przekroczyć Jarugę...
- A, co tam - powiedział Lambert. - Tłuką się, rżną, siekają nawzajem bez
ustanku, od setek lat. Nie ma się czym przejmować. Ja już zdecydowałem, ruszam
właśnie aa dalekie Południe, do Sodden, Mahakamu i Angrenu. Wiadomo, że tam,
którędy szły wojska, zawsze mnożą się straszydła. W takich miejscach zawsze
najlepiej się zarabiało.
- Fakt - potwierdził Coen. - Okolice się wyludniają, po wsiach same baby, które
nie umieją sobie radzić... Kupa dzieci bez domu i opieki, szwendających się
dookoła... Łatwy łup przyciąga potwory.
- A panowie baronowie - dodał Eskel - panowie komesi i starostowie mają głowy
zaprzątnięte wojną, nie starcza im czasu, by chronić poddanych. Muszą
wynajmować nas. To wszystko prawda. Ale z tego, co Triss nam opowiadała przez całe
wieczory wynika, że konflikt z Nilfgaardem to poważniejsza sprawa, nie jakaś
tam lokalna wojenka. Czy tak, Triss?
- Nawet jeżeli - powiedziała zjadliwie czarodziejka - to chyba wam to na rękę?
Poważna, krwawa wojna sprawi, że będzie więcej wyludnionych wsi, więcej
owdowiałych bab, wręcz zatrzęsienie osieroconych dzieci...
- Nie rozumiem twego sarkazmu - Geralt odjął dłoń od czoła.
Naprawdę nie rozumiem, Triss.
- Ani ja, dziecinko - uniósł głowę Vesemir. - O co ci chodzi? O te wdowy i
dzieci? Lambert i Coen gadają niefrasobliwie, jak to młodziki, ale przecież nie
słowa są ważne. Przecież oni...
-... oni tych dzieci bronią - przerwała gniewnie. - Tak, wiem o tym. Przed
wilkołakiem, który w ciągu roku zabija dwoje lub troje, podczas gdy
nilfgaardzki podjazd może w ciągu godziny wyrżnąć i spalić całą osadę. Tak, wy
bronicie sierot. Ja natomiast walczę o to, by sierot było jak najmniej. Walczę
z przyczynami, nie ze skutkami. Dlatego jestem w radzie Foltesta z Temerii,
zasiadam tam razem z Fercartem i Keirą Metz. Radzimy, jak nie dopuścić do
wojny, a gdyby do niej doszło, jak się obronić. Bo wojna wisi nad nami jak sęp,
nieustannie. Dla was to awantura. Dla mnie to gra, stawką w której jest
przetrwanie. Jestem w tę grę zaangażowana, dlatego wasza obojętność i
niefrasobliwość boli mnie i obraża.
Geralt wyprostował się, spojrzał na nią.
- Jesteśmy wiedźminami, Triss. Czy nie rozumiesz tego?
- Co tu jest do rozumienia? - czarodziejka potrząsnęła kasztanową grzywą. -
Wszystko jest jasne i klarowne. Wybraliście określony stosunek do otaczającego
was świata. To, że za moment ten świat może zacząć walić się w gruzy, mieści
się w tym wyborze. W moim się nie mieści. To nas różni.
- Nie jestem pewien, czy tylko to.
- Świat wali się w gruzy - powtórzyła. - Można się temu bezczynnie przyglądać.
Można temu przeciwdziałać.
- Jak? - uśmiechnął się drwiąco. - Emocjami?
Nie odpowiedziała, odwróciła twarz w stronę ognia huczącego w kominie.
- Świat wali się w gruzy - powtórzył Coen, kiwając głową w udanej zadumie. -
Ileż razy ja już to słyszałem.
- Ja też - wykrzywił się Lambert. - I nie dziwota, bo to ostatnio popularne
powiedzonko. Tak mówią królowie, gdy okazuje się, że do królowania niezbędna
jest jednak odrobina rozumu. Tak mawiają kupcy, gdy chciwość i głupota
doprowadzają ich do bankructwa. Tak mówią czarodzieje, gdy zaczynają tracić
wpływ na politykę lub źródła dochodów. A adresat wypowiedzi powinien zaraz po
niej oczekiwać jakiejś propozycji. Skróć więc wstęp, Triss, i złóż nam
propozycję.
- Nigdy nie bawiły mnie utarczki słowne - czarodziejka zmierzyła go zimnym
spojrzeniem - ani elokwentne popisy służące temu, by drwić z rozmówcy. Nie
zamierzam uczestniczyć w czymś podobnym. O co mi chodzi, wiecie aż za dobrze.
Chcecie chować głowy w piasek, wasza sprawa. Ale tobie, Geralt, dziwię się
mocno.
- Triss - białowłosy wiedźmin znowu spojrzał jej prosto w oczy.
Czego ty ode mnie oczekujesz? Aktywnego udziału w walce o ocalenie walącego się
w gruzy świata? Mam zaciągnąć się do wojska i powstrzymać Nilfgaard?
Powinienem, gdyby doszło do kolejnej bitwy o Sodden, stanąć z tobą na Wzgórzu,
ramię w ramię, i bić się o wolność?
- Byłabym dumna - rzekła cicho, opuszczając głowę. - Byłabym dumna i
szczęśliwa, mogąc walczyć u twojego boku.
- Wierzę. Ale ja nie jestem na to dość szlachetny. I nie dość mężny. Ja nie
nadaję się na żołnierza i bohatera. Dojmujący strach przed bólem, przed
kalectwem lub śmiercią nie jest jedynym powodem. Nie można zmusić żołnierza, by
przestał się bać, ale można go wyposażyć w motywację, która pomoże mu przełamać
strach. A ja takiej motywacji nie mam. Nie mogę mieć. Jestem wiedźminem.
Sztucznie stworzonym mutantem. Zabijam potwory. Za pieniądze. Bronię dzieci,
gdy rodzice mi zapłacą. Jeśli zapłacą mi nilfgaardzcy rodzice, będę bronił
nilfgaardzkich dzieci. A jeśli nawet świat legnie w gruzach, co nie wydaje mi
się prawdopodobnym, będę zabijał potwory na gruzach świata dopóty, dopóki jakiś
potwór mnie nie zabije. To jest mój los, moja motywacja, moje życie i mój
stosunek do świata. I nie ja go wybrałem. Zrobiono to za mnie.
- Jesteś rozgoryczony - stwierdziła, nerwowo szarpiąc pasemko włosów. - Albo
udajesz rozgoryczonego. Zapominasz, że cię znam, nie odgrywaj przede mną
nieczułego mutanta, pozbawionego serca, skrupułów i własnej woli. A przyczyny
rozgoryczenia odgaduję i rozumiem je. Przepowiednia Ciri, prawda?
- Nie, nieprawda - odpowiedział chłodno. - Widzę, że jednak mało mnie znasz.
Boję się śmierci jak każdy, ale z myślą o niej oswoiłem się już bardzo dawno
temu, nie mam złudzeń. To nie jest użalanie się nad losem, Triss, to zwykła
chłodna kalkulacja. Statystyka. Jeszcze żaden wiedźmin nie zmarł ze starości, w
łóżku, dyktując testament. Żaden. Ciri nie zaskoczyła mnie ani nie nastraszyła.
Wiem, że umrę w jakiejś śmierdzącej padliną jamie, rozszarpany przez gryfa,
lamię lub mantikorę. Ale na wojnie nie chcę umierać, bo to nie jest moja wojna.
- Dziwię ci się - odrzekła ostro. - Dziwię się, że tak mówisz, dziwię się
twojemu brakowi motywacji, jak zechciałeś uczenie określić lekceważący dystans
i obojętność. TY byłeś w Sodden, w Angrenie i na Zarzeczu. Wiesz, co stało się
z Cintrą, wiesz, co spotkało królową Calanthe i kilkanaście tysięcy tamtejszych
ludzi. Wiesz, przez jakie piekło przeszła Ciri, wiesz, dlaczego ona krzyczy po
nocach. Ja również to wiem, bo ja też tam byłam. Ja również boję się bólu i
śmierci, dzisiaj boję się jeszcze bardziej, niż wtedy, mam po temu powody. Co
do motywacji, to wtedy wydawało mi się, że mam jej równie mało co ty. Miały
mnie, czarodziejkę, obchodzić losy Sodden, Brugge, Cintry czy innych królestw?
Kłopoty mniej lub bardziej udolnych władców? Interesy kupców i baronów? Byłam
czarodziejką, też mogłam powiedzieć, że to nie moja wojna, że mogę na gruzach
świata mieszać eliksiry dla Nilfgaardczyków. Ale stanęłam wtedy na Wzgórzu,
obok Vilgefortza, obok Artauda Terranovy, obok Fercarta, obok Enid Findabair i
Filippy Eilhart, obok twojej Yennefer. Obok tych, których już nie ma - Koral,
Yoela, Vanielle.. i był taki moment, że zapomniałam ze strachu wszystkich
zaklęć oprócz jednego, za pomocą którego mogłam teleportować się z tamtego
strasznego miejsca do domu, do mojej maleńkiej wieżyczki w Mariborze. Była taka
chwila, że rzygałam z przerażenia, a Yennefer i Koral podtrzymywały mnie za
kark i włosy...
- Przestań. Przestań, proszę.
- Nie, Geralt. Nie przestanę. Przecież chcesz wiedzieć, co się stało tam, na
Wzgórzu. Posłuchaj więc - był huk i płomień, były świetliste groty i
rozrywające się kule ognia, był wrzask i łoskot, a ja nagle znalazłam się na
ziemi, na jakiejś kupie zwęglonych, dymiących szmat, i nagle zrozumiałam, że ta
kupa szmat to jest Yoel, a to obok, to coś okropnego, ten kadłub bez rąk i nóg,
który tak makabrycznie krzyczy, to jest Koral. I myślałam, że krew, w której
leżę, jest krwią Koral. Ale to była moja własna. I wtedy zobaczyłam, co mi
zrobiono, i zaczęłam wyć, wyć jak bity pies, jak krzywdzone dziecko... Zostaw
mnie! Nie obawiaj się, nie rozpłaczę się. Nie jestem już dziewczynką z
wieżyczki w Mariborze. Psiakrew, ja jestem Triss Merigold, Czternasta Poległa
spod Sodden. Pod obeliskiem na Wzgórzu jest czternaście grobów, ale tylko
trzynaście ciał.
Zdumiewa cię, że mogło dojść do takiej pomyłki? Nie domyślasz się? Większość
zwłok była w trudnych do rozpoznania kawałkach, nikt tego nie segregował.
Żywych też trudno było się doliczyć. Z tych, którzy dobrze mnie znali, przy
życiu została tylko Yennefer, a Yennefer była niewidoma. Inni znali mnie
przelotnie, zawsze rozpoznawali po moich pięknych włosach. A ja ich, cholera
jasna, już nie miałam!
Geralt objął ją mocniej. Już nie próbowała go odpychać.
- Nie pożałowano nam najsilniejszych czarów - podjęła głucho - zaklęć,
eliksirów, amuletów i artefaktów. Niczego nie mogło zabraknąć dla okaleczonych
bohaterów ze Wzgórza. Wyleczono nas, połatano, przywrócono dawny wygląd, oddano
włosy i wzrok. Prawie nie widać... śladów. Ale ja już nigdy nie założę
wydekoltowanej sukni, Geralt. Nigdy.
- Wiedźmini milczeli. Milczała również Ciri, która bezszelestnie wśliznęła się
do halli i zatrzymała w progu, kurcząc ramiona i splatając ręce na piersi.
- Dlatego - powiedziała po chwili czarodziejka - nie mów mi o motywacji. Zanim
stanęliśmy na tym Wzgórzu, ci z Kapituły powiedzieli nam po prostu: "Tak
trzeba". Czyja to była wojna? Czego myśmy tam bronili? Ziemi? Granic?
Ludzi i ich chałup? Interesów królów? Wpływów i dochodów czarodziejów? Ładu
przed Chaosem? Nie wiem. Ale broniliśmy, bo tak było trzeba. I jeśli zajdzie
konieczność, stanę na Wzgórzu jeszcze raz. Bo gdybym tego nie zrobiła, to
znaczyłoby, że tamto było niepotrzebne i nadaremne.
- Ja stanę obok ciebie! - krzyknęła cienko Ciri. - Zobaczysz, że stanę! Zapłacą
mi ci Nilfgaardczycy za moją babkę, za wszystko... Ja nie zapomniałam!
- Bądź cicho - warknął Lambert. - Nie wtrącaj się do rozmów dorosłych...
- Akurat! - tupnęła dziewczynka, a w jej oczach rozgorzał zielony ogień. -
Myślicie, że po co ja się uczę walczyć mieczem? Chcę go zabić, jego, tego
czarnego rycerza z Cintry, tego ze skrzydłami na hełmie, za to, co mi zrobił,
za to, że się bałam! I zabiję go! Dlatego się uczę!
- A zatem przestaniesz się uczyć - powiedział Geralt głosem zimniejszym niż
mury Kaer Morhen. - Dopóki nie pojmiesz, czym jest miecz i czemu ma on służyć w
dłoni Wiedźmina, nie weźmiesz go do ręki. Nie uczysz się, by zabijać i być
zabitą. Nie uczysz się zabijać ze strachu i nienawiści, ale by móc ratować
życie. Własne i innych.
Dziewczynka zagryzła wargi, drżąc z podniecenia i złości.
- Zrozumiałaś?
Ciri raptownie poderwała głowę.
- Nie.
- Nie zrozumiesz więc tego nigdy. Wyjdź.
- Geralt, ja...
- Wyjdź.
Ciri zakręciła się na pięcie, przez chwilę stała niezdecydowanie, jak gdyby
czekając. Czekając na coś, co nie mogło nastąpić. Potem szybko pobiegła po
schodach. Usłyszeli, jak huknęły drzwi.
- Za ostro, Wilku - powiedział Vesemir. - O wiele za ostro. I nie należało tego
robić w obecności Triss. Więź emocjonalna...
- Nie mów mi o emocjach. Mam dość gadania o emocjach!
- A dlaczego? - czarodziejka uśmiechnęła się drwiąco i zimno. - Dlaczego,
Geralt? Ciri jest normalna. Odczuwa normalnie, przyjmuje emocje naturalnie,
bierze je takimi, jakimi w istocie są. Ty, rzecz jasna, nie rozumiesz tego i
dziwisz się. Zaskakuje cię to i drażni. To, że ktoś może odczuwać normalną
miłość, normalną nienawiść, normalny strach, ból i żal, normalną radość i
normalny smutek. Że właśnie chłód, dystans i obojętność uważa za nienormalne. O
tak, Geralt, ciebie to drażni, drażni do tego stopnia, że zaczynasz myśleć o
podziemiach Kaer Morhen, o Laboratorium, o zakurzonych butlach, pełnych
mutagennych trucizn...
- Triss! - krzyknął Vesemir, patrząc na zbielałą nagle twarz Geralta. Ale
czarodziejka nie dała sobie przerwać, mówiła coraz szybciej, coraz głośniej.
- Kogo ty chcesz oszukać, Geralt? Mnie? Ją? A może siebie samego? Może nie
chcesz dopuścić do siebie prawdy, prawdy, którą zna każdy oprócz ciebie? Może
nie chcesz zaakceptować faktu, że w tobie emocji i ludzkich uczuć nie zabiły
eliksiry i Trawy! Ty je w sobie zabiłeś! TY sam! Ale nie waż się zabijać ich w
tym dziecku!
- Milcz! - krzyknął, zrywając się z krzesła. - Milcz, Merigold!
Odwrócił się, bezbronnie opuścił ręce.
- Przepraszam - powiedział cicho. - Wybacz mi, Triss.
Szybko ruszył ku schodom, ale czarodziejka zerwała się błyskawicznie, przypadła
do niego, objęła.
- Nie wyjdziesz sam - szepnęła. - Nie pozwolę, byś był sam. Nie w tej chwili.
*****
Od razu wiedzieli, dokąd pobiegła - wieczorem spadł drobny, mokry śnieg, zasłał
podwórzec cienkim, nieskazitelnie białym kobiercem. Na nim zobaczyli ślady
stóp.
Ciri stała na samym szczycie zrujnowanego muru, nieruchoma jak posążek. Miecz
trzymała powyżej prawego barku, z jelcem na wysokości oka. Palce lewej dłoni
lekko dotykały głowicy.
Na ich widok dziewczynka skoczyła, zawirowała w piruecie, lądując miękko w
identycznej, lecz odwróconej, zwierciadlanej pozycji.
- Ciri - powiedział wiedźmin. - Zejdź, proszę.
Wydawało się, że nie słyszy. Nie poruszyła się, nie drgnęła nawet. Triss
widziała jednak, jak odblask księżyca rzucony przez klingę na jej twarz zalśnił
srebrzyście na smugach łez.
- Nikt mi nie odbierze miecza! - krzyknęła. - Nikt! Nawet ty!
- Zejdź - powtórzył Geralt.
Wyzywająco potrząsnęła głową, w następnej sekundzie skoczyła znowu. Luźna cegła
z chrobotem osunęła się spod jej stopy. Ciri zachwiała się, usiłowała złapać
równowagę. Nie zdołała.
Wiedźmin skoczył.
Triss uniosła dłoń, otwierając usta do formuły lewitacji. Wiedziała, że nie
zdąży. Wiedziała, że Geralt również nie zdąży, to nie było możliwe.
Geralt zdążył.
Przygięło go do ziemi, rzuciło na kolana i na bok. Upadł. Ale nie wypuścił
Ciri.
Czarodziejka zbliżyła się wolno. Słyszała, jak dziewczynka szepce i pociąga
nosem. Geralt też szeptał. Nie rozróżniała słów. Ale rozumiała ich znaczenie.
Ciepły wiatr zawył w szczelinach muru. Wiedźmin uniósł głowę.
- Wiosna - powiedział cicho.
- Tak - potwierdziła, przełknąwszy ślinę. - Na przełęczach leży jeszcze śnieg,
ale w dolinach... W dolinach już jest wiosna. Wyjeżdżamy, Geralt? Ty, ja i
Ciri?
- Tak. Najwyższy czas.
W górze rzeki zobaczyliśmy ich miasta,
tak delikatne, jakby utkane z porannej mgły, z której się wyłaniały. Wydawało
się nam, że znikną za chwilę, że ulecą z wiatrem, który marszczył powierzchnię
wody. Były tam pałacyki, białe jak kwiaty nenufaru. Były wieżyczki, zdające się
być uplecione z bluszczu, były mosty, zwiewne jak płaczące wierzby. I były inne
rzeczy, dla których nie znajdowaliśmy imion i nazw. A mieliśmy już przecież
imiona i nazwy dla wszystkiego, co w tym nowym, odrodzonym świecie widziały
nasze oczy. Nagle, gdzieś w odległych zakątkach pamięci, odnajdywaliśmy nazwy
dla smoków i gryfów, dla syren i nimf, dla sylfid i driad. Dla białych
jednorożców, które o zmierzchu piły z rzeki, schylając ku wodzie swe smukłe
głowy. Wszystkiemu nadawaliśmy nazwy. I wszystko stawało się bliskie, znane,
nasze.
Oprócz nich. Oni, choć tak do nas podobni, byli obcy, tak bardzo obcy, że długo
nie umieliśmy dla obcości tej znaleźć imienia.
Hen Gedymdeith, Elfy i ludzie
Dobry elf, to martwy elf.
Marszałek Milan Raupenneck
Rozdział
czwarty
Nieszczęście postąpiło zgodnie z odwiecznym zwyczajem nieszczęść i jastrzębi -
wisiało nad nimi czas jakiś, ale wyczekało z atakiem do sposobnego momentu. Do
czasu, gdy oddalili się od nielicznych osad położonych nad Gwenllech i Górną
Buiną, ominęli Ard Carraigh i zagłębili w bezludny, pocięty wąwozami
przedsionek puszczy.
Jak atakujący jastrząb, nieszczęście nie chybiło celu. Bezbłędnie spadło na
ofiarę, a ofiarą stała się Triss. Początkowo wyglądało to paskudnie, ale
niezbyt groźnie, przypominało zwykły rozstrój żołądka. Geralt i Ciri dyskretnie
starali się nie zwracać uwagi na wymuszane przez dolegliwość czarodziejki
przymusowe postoje. Triss, blada jak śmierć, sperlona potem i boleśnie
wykrzywiona, próbowała kontynuować jazdę jeszcze przez kilka godzin, ale około
południa, po spędzeniu w przydrożnych zaroślach nienormalnie długiego czasu,
nie była już w stanie dosiąść konia. Ciri chciała jej pomóc, ale dało to
kiepski efekt - czarodziejka nie zdołała utrzymać się grzywy, omsknęła po boku
wierzchowca i zwaliła na ziemię.
Podnieśli ją, ułożyli na płaszczu. Geralt bez słowa odtroczył juki, odszukał
szkatułkę z magicznymi eliksirami, otworzył ją i zaklął. Wszystkie flakoniki
były identyczne, a tajemnicze znaki na pieczęciach nic mu nie mówiły.
- Który, Triss?
- Żaden - jęknęła, trzymając się oburącz za brzuch. - Ja nie mogę... Nie mogę
tego brać.
- Co? Dlaczego?
- Jestem uczulona...
- Ty? Czarodziejka?
- Mam alergię! - załkała z bezsilnej złości i rozpaczliwego gniewu. - Zawsze
miałam! Nie toleruję eliksirów! Leczę nimi innych, siebie mogę leczyć wyłącznie
amuletami!
- A gdzie masz amulet?
- Nie wiem - zgrzytnęła zębami. - Musiałam zostawić w Kaer Morhen. Albo
zgubić...
- Cholera. Co tu robić? Może rzuć na siebie zaklęcie?
- Próbowałam. To właśnie jest skutek. Przez te skurcze nie mogę się
skoncentrować...
- Nie płacz.
- Łatwo ci mówić!
Wiedźmin wstał, ściągnął własne juki z grzbietu Płotki i zaczął w nich grzebać.
Triss zwinęła się w kłębek, paroksyzm bólu skurczył jej twarz, wykrzywił usta.
- Ciri...
- Co, Triss?
- Ty czujesz się dobrze? Żadnych... sensacji?
Dziewczynka przecząco pokręciła głową.
- Może to zatrucie? Co ja jadłam? Wszyscy przecież jedliśmy to samo... Geralt!
Myjcie ręce. Dopilnuj, by Ciri myła ręce...
- Leż spokojnie. Wypij to.
- Co to jest?
- Zwykłe zioła uśmierzające. Magii w tym tyle, co kot napłakał, zaszkodzić ci
nie powinno. A skurcze złagodzi.
- Geralt, skurcze... to nic. Ale jeżeli dostanę gorączki... To może być...
czerwonka. Albo paratyfus.
- Nie masz immunitetu?
Triss nie odpowiedziała, odwróciła głowę, zagryzła wargi, skuliła się jeszcze
bardziej. Wiedźmin nie kontynuował indagacji.
Pozwoliwszy jej nieco odpocząć, wciągnęli czarodziejkę na siodło Płotki. Geralt
usiadł za nią, podtrzymywał oburącz, a Ciri jadąc bok w bok dzierżyła wodze,
ciągnąc jednocześnie wałacha Triss. Nie ujechali nawet mili. Czarodziejka
leciała przez ręce, nie utrzymywała się na łęku. Nagle zaczęła dygotać w
konwulsyjnych dreszczach, momentalnie zapłonęła gorączką. Nieżyt żołądka
nasilił się.
Geralt łudził się nadzieją, że to skutek alergicznej reakcji na śladową magię w
jego Wiedźmińskim eliksirze. Łudził się. Ale nie wierzył.
*****
- Oj, panie - powiedział setnik. - Nie trafiliście w dobry czas. Widzi mi się,
że gorzej trafić nie mogliście.
Setnik miał rację, Geralt nie mógł ani zaprzeczyć, ani polemizować.
Strzegąca mostu strażnica, w której zwykle przebywało trzech żołnierzy,
stajenny, mytnik i co najwyżej kilku przejezdnych, tym razem roiła się od
ludzi. Wiedźmin naliczył ponad trzydziestu lekkozbrojnych w barwach Kaedwen i
dobre pół setki tarczowników, obozujących dookoła niskiej palisady. Większość
wylegiwała się przy ogniskach, zgodnie ze starą żołnierską zasadą głoszącą, że
śpi się, kiedy można, a wstaje się, gdy budzą. Za otwartymi na oścież wrotami
widać było krzątaninę - wewnątrz strażnicy też pełno było ludzi i koni. Na
szczycie przekrzywionej wieżyczki obserwacyjnej pełniło wartę dwóch żołdaków z
kuszami gotowymi do strzału. Na rozjeżdżonym, zrytym kopytami przedmościu stało
sześć chłopskich wozów i dwa kupieckie furgony, w zagrodzie zaś, smutno
pochylając łby nad zagnojonym błotem, tkwiło kilkanaście odjarzmionych wołów.
- Napad był. Na strażnicę. Wczoraj w nocy - setnik uprzedził pytanie. -
Ledwieśmy zdążyli z odsieczą, inaczej znaleźlibyśmy tu jeno spaloną ziemię.
- Kto był napastnikiem? Rozbójnicy? Maruderzy?
Żołdak pokręcił głową, splunął, popatrzył na Ciri i skurczoną w siodle Triss.
- Wejdźcie w grodek - powiedział - bo za chwilę czarodziejka zleci z kulbaki.
Mamy tam już paru rannych, jedna więcej większej różnicy nie uczyni.
Na podwórzu, w otwartej, zadaszonej kleci, leżało kilku ludzi w zakrwawionych
bandażach. Nieco dalej, między ścianą częstokołu a drewnianą studnią z
żurawiem, Geralt dostrzegł sześć nieruchomych ciał nakrytych workowym płótnem,
spod którego wystawały jedynie stopy w brudnych, zniszczonych butach.
- Złóżcie czarodziejkę tam, przy rannych - żołdak wskazał na kleć. - Ha, panie
wiedźmin, to pech prawdziwy, że chora. Paru naszych oberwało w bitce, nie
pogardzilibyśmy magiczną pomocą. Jednemu, jakeśmy strzałę wyciągali, ostał w
trzewiach grot, skapieje nam chłopina do rana, jak nic skapieje... A
czarodziejka, która mogłaby go zratować, sama rzuca się w gorączce, od nas
pomocy wygląda. W zły czas, jak się rzekło, w zły czas...
Urwał widząc, że wiedźmin nie odrywa wzroku od nakrytych płótnem ciał.
- Dwóch z tutejszej stróży, dwóch naszych i dwóch... tamtych
powiedział, ściągając skraj zesztywniałej tkaniny. - Zobaczcie, jeśli chcecie.
- Ciri, odejdź.
- Też chcę zobaczyć! - dziewczynka wychyliła się zza niego, patrząc na trupy z
otwartymi ustami.
- Odejdź, proszę. Zajmij się Triss.
Ciri fuknęła niechętnie, ale usłuchała. Geralt podszedł bliżej.
- Elfy - stwierdził, nie kryjąc zdumienia.
- Elfy - potwierdził żołnierz. - Scoia'tael.
- Kto?
- Scoia'tael - powtórzył żołdak. - Leśne bandy.
- Dziwna nazwa. To znaczy, jeśli się nie mylę, "Wiewiórki"?
- Tak, panie. Właśnie Wiewiórki. Tak się sami zowią w elfim języku. Jedni
mówią, że dlatego, że czasem ogony wiewiórcze noszą u kołpaków i czapek. Inni
zaś, że to przez to, że w boru mieszkają, orzeszkami się karmią. Utrapienie z
nimi coraz większe, powiadam wam.
Geralt pokręcił głową. Żołnierz nakrył zwłoki płótnem, wytarł ręce o kaftan.
- Chodźcie - powiedział. - Nie ma co tu stać, powiodę was do komendanta. Chorą
zajmie się nasz dziesiętnik, jeśli potrafi. Umie przypalać i zszywać rany,
nastawiać kości, to może i leki potrafi bełtać, kto go wie, to łebski chłop,
góral. Chodźcie, panie wiedźmin.
W chacie mytnika, zadymionej i ciemnej, trwała właśnie ożywiona, hałaśliwa
dyskusja. Krótko ostrzyżony rycerz w kolczudze i żółtej tunice pokrzykiwał na
dwóch kupców i włodarza, czemu z dość obojętną i ponurą miną przyglądał się
mytnik z zabandażowaną głową.
- Powiedziałem, nie! - rycerz walnął pięścią w rozklekotany stół i wyprostował
się, poprawiając ryngraf na piersi. - Dopokąd nie wrócą podjazdy, nie ruszycie
mi się stąd! Nie będziecie płątać się po gościńcach!
- Mus mi we dwa dni w Daevon być! - rozdarł się włodarz, podsuwając pod oczy
rycerza krótki nakarbowany kij z wypalonym znakiem. - Powód wiodę! Jeśli się
spóźnię, komornik głowę mi urwie! Poskarżę się u wojewody!
- A poskarż, poskarż - zadrwił rycerz. - A radzę, wymość sobie pierwej portki
słomą, bo wojewoda tęgo potrafi kopnąć. Ale na razie ja tu rozkazuję, bo
wojewoda daleko, a twój komornik łajno dla mnie. O, Unist! Kogo to prowadzisz,
setniku? Jeszcze jeden kupiec?
- Nie - odpowiedział setnik z ociąganiem. - To wiedźmin, panie. Jego miano jest
Geralt z Rivii.
Ku zaskoczeniu Geralta rycerz uśmiechnął się szeroko, podszedł i wyciągnął rękę
do powitania.
- Geralt z Rivii - powtórzył, wciąż uśmiechnięty. - Słyszałem o was, i to z nie
byle jakich ust. Co was tu sprowadza?
Geralt wyjaśnił, co go sprowadza. Rycerz przestał się uśmiechać.
- Nie trafiliście w dobrą porę. Ani okolicę. Mamy tu wojnę, panie wiedźminie.
Po lasach kluczy banda Scoia'tael, nie dalej jak wczoraj ścięliśmy się z nimi.
Czekam tu na posiłki i zaczynamy obławę.
- Wojujecie z elfami?
- Nie tylko z elfami. Cóż to, wy, wiedźmin, nie słyszeliście o Wiewiórkach?
- Nie. Nie słyszałem.
- Gdzie tedy bytowaliście ostatnie dwa lata? Za morzami? Bo tu u nas, w
Kaedwen, Scoia'tael zadbali o to, by było o nich głośno, tak, postarali się o
to nieźle. Pierwsze bandy pojawiły się, ledwo wybuchła wojna z Nilfgaardem.
Skorzystały, przeklęte nieludy, z naszych trudności. Myśmy bili się na
południu, a oni na tyłach zaczęli wojnę podjazdową. Liczyli na to, że Nilfgaard
nas zmiażdży, zaczęli krzyczeć o końcu ludzkiego panowania, o powrocie dawnych
porządków. Ludzi do morza! Takie ich hasło, pod takim mordują, palą i grabią!
- To wasza wina i wasze nynie zmartwienie - odezwał się ponuro włodarz,
uderzając po udzie zaciętym kijem, oznaką swej funkcji. - Wasze, wielmożów i
pasowanych. Wyście to nieludzi gnębili, żyć im nie dawali, to i macie teraz. A
my tędy zawsze powody wodziliśmy i nikt nam nie zawadzał. Wojsko nam potrzebne
nie było.
- Co prawda, to prawda - powiedział jeden z milczących do tej pory, siedzących
na ławie kupców. - Nie groźniejsze są Wiewiórki od zbójców, którzy grasowali tu
po drogach. A za kogo elfy wzięły się najpierw? Waśnie za zbójców.
- A co mi za różnica, kto mnie strzałą zza krzaka przeszyje, zbój czy elf? -
rzekł nagle mytnik z zabandażowaną głową. - Strzecha, gdy mi ją wśród nocy nad
głową zapalą, jednako gorzeje, co jej za różnica, czyja ręka trzymała żagiew. Powiadacie,
panie kupiec, że nie gorsi Scoia'tael od zbójców? Łeż powiadacie. Zbójcom szło
o łup, elfom o ludzką krew. Dukaty nie każdy ma, a krew w żyłach każdy.
Powiadacie, że to wielmożnych zmartwienie, panie włodarz? Jeszcze większa to
łeż. A drwale, wystrzelani na wyrębie, smolarze, posieczeni na Bukach, chłopi z
podpalonych siół, czym oni zawinili nieludziom? Żyli, pracowali razem, po
sąsiedzku, a naraz strzała w plecy... A ja? W życiu żadnego nieluda nie
ukrzywdziłem, a spójrzcie, łeb wyszczerbiony krasnoludzkim kordem. A gdyby nie
wojacy, na których szczekacie, leżałbym już pod łokciem darni...
- Waśnie! - rycerz w żółtej tunice ponownie gruchnął pięścią w stół. - Chronimy
waszą parszywą skórę, mości włodarzu, przed tymi, jak chcieliście, zgnębionymi elfami,
którym, jak twierdzicie nie dawaliśmy żyć. A ja wam co innego powiem - za
bardzo ich rozzuchwaliliśmy. Tolerowaliśmy ich, traktowaliśmy jak ludzi, jak
równych, a oni teraz zadają nam cios w plecy. Nilfgaard im płaci za to, głowę
dam, a dzikie elfy z gór zaopatrują w broń. Ale prawdziwe oparcie mają w tych,
co ciągle żyją pośród nas - w elfach, półelfach, krasnoludach, gnomach i
niziołkach. To ci ich kryją, karmią, dostarczają ochotników...
- Nie wszyscy - odezwał się drugi z kupców, szczupły, z delikatną twarzą o
szlachetnych, iście niekupieckich rysach. - Większość nieludzi potępia
Wiewiórki, panie rycerzu, i nie chce mieć z nimi niczego wspólnego. Większość
jest lojalna, a płaci niekiedy za tę lojalność wysoką cenę. Przypomnijcie sobie
burgrabię z Ban Ard. Był półelfem, a nawoływał do pokoju i współpracy. Zginął
od skrytobójczej strzały.
- Wystrzelonej zapewne przez sąsiada, niziołka lub krasnoluda, który też udawał
lojalnego - zakpił rycerz. - Według mnie żaden z nich nie jest lojalny! Każdy z
nich... Ejże! A tyś kto?
Geralt obejrzał się. Tuż za jego plecami stała Ciri, darząc wszystkich
szmaragdowym spojrzeniem swych ogromnych oczu. Jeżeli szło o umiejętność
bezszelestnego poruszania się, rzeczywiście zrobiła znaczne postępy.
- Ona jest ze mną - wyjaśnił.
- Hmmm... - rycerz zmierzył Ciri wzrokiem, po czym odwrócił się znowu w stronę
kupca o szlachetnej twarzy, ewidentnie widząc w nim najpoważniejszego partnera
do dyskusji. - Tak, panie, nie mówcie mi o lojalnych nieludziach. Wszyscy oni
są naszymi wrogami, przy czym jedni lepiej, a drudzy gorzej udają, że nie są.
Niziołki, krasnoludy i gnomy żyły wśród nas od stuleci, wydawałoby się w jakiej
takiej zgodzie. A wystarczyło, by elfy podniosły głowy, a ci inni też złapali
za broń i poszli w lasy. Powiadam wam, błędem było tolerowanie wolnych elfów i
driad, ich puszcz i górskich enklaw. Mało im tego było, teraz wrzeszczą:
"To nasz świat, precz stąd, przybłędy".
Na bogów, pokażemy im, kto pójdzie precz, po kim tu ni słychu, ni duchu nie
zostanie. Przetrzepaliśmy skórę Nilfgaardczykom, a teraz weźmiemy się za bandy.
- Niełatwo dopaść elfa w lesie - odezwał się wiedźmin. - Nie szedłbym też za
gnomem czy krasnoludem w góry. Jak liczne są te oddziały?
- Bandy - poprawił rycerz. - Bandy, panie wiedźminie. Liczą do dwudziestu głów,
niekiedy więcej. Oni taką zgraję nazywają "komando". To słowo z
języka gnomów. A w tym, że dopaść ich niełatwo, prawiście, widać, żeście
fachowiec. Uganianie się za nimi po lasach i komyszach nie ma sensu. Jedyny
sposób to odciąć ich od zaplecza, odizolować, zagłodzić. Wziąć mocno za kark
tych nieludzi, którzy im pomagają. Tych z miast i osiedli, z wiosek, z farm...
- Problem w tym - rzekł kupiec o szlachetnych rysach - że wciąż nie wiadomo,
kto z nieludzi im pomaga, a kto nie.
- Trzeba więc wziąć za kark wszystkich!
- Aha - kupiec uśmiechnął się. - Rozumiem. Już to gdzieś - słyszałem. Za kark
wszystkich i do kopalni, do ogrodzonych obozów, do kamieniołomów. Wszystkich.
Niewinnych też. Kobiety, dzieci. Czy tak?
Rycerz poderwał głowę, trzasnął dłonią o rękojeść miecza.
- Waśnie tak, nie inaczej! - powiedział ostro. - Dzieci wam żal, a samiście jak
dziecko na tym świecie, mój panie. Zawieszenie broni z Nilfgaardem to rzecz
krucha niby skorupka jajka, nie dziś, to jutro wojna może zacząć się na nowo, a
na wojnie różnie bywa. Gdyby nas pobili, to jak myślicie, co się stanie? Powiem
wam - wyjdą wtedy elfie komanda z lasów, wyjdą w sile i liczbie, a ci lojalni
natychmiast do nich dołączą. Te wasze lojalne krasnoludy, wasze przyjazne
niziołki, będą, myślicie, o pokoju wówczas mówić, o pojednaniu? Nie, panie. One
flaki będą wypruwać, ich to rękoma Nilfgaard rozprawi się z nami. I potopią nas
w morzu, tak jak obiecują. Nie, panie, nie wolno się z nimi cackać. Albo oni,
albo my. Trzeciej drogi nie ma!
Drzwi chaty skrzypnęły, stanął w nich żołdak w zakrwawionym fartuchu.
- Wybaczcie, że przeszkadzam - chrząknął. - Któren z waszmościów przywiózł tu
ową chorą niewiastę?
- Ja - rzekł wiedźmin. - Co się stało?
- Pozwólcie ze mną.
Wyszli na podwórze.
- Źle z nią, panie - powiedział żołnierz, wskazując Triss. - Dałem ci jej
gorzałki z pieprzem i saletrą, ale nie pomogło. Nie bardzo...
Geralt nie skomentował, bo i nie było czego komentować. Czarodziejka, zgięta i
skurczona, składała właśnie niezaprzeczalne świadectwo, że gorzałka z pieprzem
i saletra to nie to, co jej żołądek mógłby tolerować.
- To może jakaś zaraza być - zmarszczył się żołdak. - Albo ta, jak jej tam...
Zynteria. Gdyby się to tak po ludziach rozlazło...
- To czarodziejka - zaprotestował wiedźmin. - Czarodziejki nie chorują...
- W samej rzeczy - wtrącił cynicznie rycerz, który wyszedł za nimi. - Wasza,
jak widzę, wręcz tryska zdrowiem. Panie Geralt, posłuchajcie mnie. Niewieście
potrzebna jest pomoc, a my takowej udzielić nie możemy. Nie mogę też,
zrozumcie, ryzykować epidemii wśród wojska.
- Rozumiem. Odjadę natychmiast. Nie mam wyboru, muszę zawrócić w stronę Daevon
lub Ard Carraigh.
- Nie ujedziecie daleko. Podjazdy mają rozkaz zatrzymywać wszystkich. Poza tym
to niebezpieczne. Scoia'tael uszli właśnie w tamtym kierunku.
- Poradzę sobie.
- Po tym, co o was słyszałem - wykrzywił wargi rycerz - nie wątpię, że sobie
poradzilibyście. Ale zważcie, nie jesteście sami. Macie na karku ciężko chorą i
tego smarkacza...
Ciri, próbująca właśnie oczyścić o szczebel drabiny umazany łajnem but, uniosła
głowę. Rycerz chrząknął i spuścił wzrok. Geralt uśmiechnął się lekko. Przez
ostatnie dwa lata Ciri prawie zapomniała o swym pochodzeniu i prawie całkowicie
wyzbyła się książęcych manier i póz, ale jej spojrzenie, gdy chciała, bardzo
przypominało spojrzenie jej babki. Tak bardzo, że królowa Calanthe byłaby
zapewne dumna z wnuczki.
- Taak, o czym to ja... - zająknął się rycerz, w zakłopotaniu szarpiąc pas. -
Panie Geralt, wiem, co wam trzeba uczynić. Jedźcie za rzekę, na południe.
Doścignijcie karawanę, która idzie szlakiem. Noc za pasem, karawana ani chybi
na popas stanie, dopędzicie ją przed świtem.
- Co to za karawana?
- Nie wiem - rycerz wzruszył ramionami. - Ale to nie kupcy ani zwykły powód. Za
duży porządek, wozy jednakowe, zakryte... Ani chybi komornicy królewscy.
Przepuściłem ich przez most, bo idą szlakiem na południe, pewnie ku brodom na
Likseli.
- Hmmm... - zastanowił się wiedźmin, patrząc na Triss. - To by mi było po
drodze. Ale czy znajdę tam pomoc?
- Może tak - powiedział zimno rycerz. - A może nie. Ale tu nie znajdziecie jej
z pewnością.
*****
Nie usłyszeli go ani nie dostrzegli, gdy podjeżdżał, pogrążeni w rozmowie,
siedzący dookoła ogniska, prześwietlającego trupio żółtym światłem płachty
ustawionych w krąg wozów. Geralt poderwał lekko klacz i zmusił ją do głośnego
rżenia. Chciał uprzedzić biwakującą karawanę, chciał złagodzić zaskoczenie i
zapobiec nerwowym ruchom. Z doświadczenia wiedział, że mechanizmy spustowe kusz
nie lubiły nerwowych ruchów.
Obozujący zerwali się, pomimo ostrzeżenia wykonując liczne nerwowe ruchy.
Większość, zobaczył to od razu, była krasnoludami. To go nieco uspokoiło -
krasnoludy, choć niezmiernie popędliwe, zwykły w takich sytuacjach najpierw
pytać, a dopiero potem strzelać z kusz.
- Kto? - krzyknął chrapliwie jeden z krasnoludów, szybkim, energicznym ruchem
wyważając topór wbity w leżący obok ogniska pniak. - Kto idzie?
- Przyjaciel - wiedźmin zsiadł z konia.
- Ciekawe, czyj - warknął krasnolud. - Zbliż się. Ręce trzymaj tak, byśmy je
widzieli.
Geralt zbliży! się, trzymając ręce tak, by mógł je dokładnie widzieć nawet ktoś
dotknięty zapaleniem spojówek lub kurzą ślepotą.
- Bliżej.
Usłuchał. Krasnolud opuścił topór, przekrzywił lekko głowę.
- Albo mnie wzrok myli - powiedział - albo to wiedźmin, zwany Geraltem z Rivii.
Albo ktoś cholernie do Geralta podobny.
Ogień strzelił nagle płomieniem, buchnął złotą jasnością, wyłonił z mroku
twarze i postacie.
- Yarpen Zigrin - stwierdził Geralt, zaskoczony. - Nikt inny, a Yarpen Zigrin we
własnej brodatej osobie!
- Ha! - krasnolud zawinął toporem, jakby była to łozowa witka. Ostrze warknęło
w powietrzu i wcięło się w pień z głuchym stukiem. - Alarm odwołany! To
faktycznie przyjaciel!
Pozostali odprężyli się wyraźnie, Geraltowi wydało się, że słyszy głębokie,
pełne ulgi wydechy. Krasnolud podszedł, wyciągnął rękę. Jego uścisk mógł śmiało
pójść w zawody z żelaznymi obcęgami.
- Witaj, charakterniku - powiedział. - Skądkolwiek przychodzisz i dokądkolwiek
idziesz, witaj. Chłopaki! Sami tu! Pamiętasz moich chłopaków, wiedźminie? To
jest Yannick Brass, ten to Xavier Moran, a to Paulie Dahlberg i jego brat
Regan.
Geralt nie przypominał sobie żadnego, wszyscy zresztą wyglądali jednakowo,
brodaci, krępi, prawie kwadratowi w swych grubych, pikowanych kubrakach.
- Było was sześciu - uścisnął po kolei podawane mu twarde, sękate prawice. -
Jeśli pamiętam.
- Masz dobrą pamięć - zaśmiał się Yarpen Zigrin. - Była nas szóstka, a jakże.
Ale Lucas Corto ożenił się, osiadł w Mahakamie i odpadł od kompanii, pacan
głupi. Jakoś nie trafił się nikt godny na jego miejsce, jak do tej pory. A
szkoda, szóstka to liczba w sam raz, nie za dużo, nie za mało. Czy to cielaka
zjeść, czy beczułkę wychlać, nie ma to jak sześciu...
- Jak widzę - Geralt ruchem głowy wskazał resztę grupy stojącą niezdecydowanie
obok wozów - jest was tu dostatecznie wielu, by dać radę trzem cielakom, że o
drobiu nie wspomnę. Cóż to za kamraterią komenderujesz, Yarpen?
- Nie ja tu komenderuję. Pozwól, przedstawię cię. Wybaczcie, panie Wenck, żem
tego od razu nie uczynił, ale ja i moje chłopaki znamy Geralta z Rivii nie od
dzisiaj, mamy za sobą nieco wspólnych wspomnień. Geralt, to jest pan komisarz
Vilfrid Wenck, w służbie króla Henselta z Ard Carraigh, miłościwie panującego
władcy Kaedwen.
Vilfrid Wenck był wysoki, wyższy od Geralta, a krasnoluda przewyższał
dwukrotnie. Ubrany był w zwykły prosty strój, jaki nosili włodarze, komornicy
lub gońcy konni, ale w jego ruchach była ostrość, sztywność i pewność, którą
wiedźmin znał i umiał rozpoznać bezbłędnie, nawet w nocy, nawet w skąpym
świetle ogniska. Tak poruszali się ludzie przyzwyczajeni do kolczugi i
obciążającego pas oręża. Wenck był zawodowym żołnierzem, Geralt gotów był pójść
o zakład o każdą sumę. Uścisnął podaną mu dłoń, skłonił się lekko.
- Siadajmy - Yarpen Zigrin wskazał na pień, w którym wciąż tkwił jego potężny
topór. - Mów, cóż to porabiasz w tych okolicach, Geralt?
- Szukam pomocy. Podróżuję samotrzeć, z niewiastą i podrostkiem. Niewiasta jest
chora. Poważnie. Dogoniłem was, by prosić o pomoc.
- Psiakrew, medyka tu nie mamy - krasnolud splunął na płonące polana. - Gdzie
ich zostawiłeś?
- Pół stajania stąd, przy gościńcu.
- Wskażesz drogę. Hej, wy tam! Trzech do koni, siodłać luzaki! Geralt, czy
twoja chora niewiasta utrzyma się w kulbace?
- Nie bardzo. Właśnie dlatego musiałem ją zostawić.
- Burkę wziąć, płachtę i dwie żerdzie z wozu! Żywo! Vilfrid Wenck,
skrzyżowawszy ręce na piersi, chrząknął głośno.
- Jesteśmy na szlaku - powiedział ostro Yarpen Zigrin, nie patrząc na niego. -
Na szlaku nie odmawia się pomocy.
*****
- Cholera - Yarpen odjął dłoń od czoła Triss. - Rozpalona jak piec. Nie podoba
mi się to. A jeśli to dur albo czerwonka?
- To nie może być dur ani czerwonka - zełgał z przekonaniem Geralt, otulając
chorą derkami. - Czarodzieje są uodpornieni na te choroby. To zatrucie
pokarmowe, nic zaraźliwego.
- Hmm... No, dobra. Idę pokopać w torbach. Miałem kiedyś dobry lek na sraczkę,
może jeszcze trochę zostało.
- Ciri - mruknął wiedźmin, podając dziewczynce odtroczony od konia kożuch. - Idź
spać, lecisz z nóg. Nie, nie na wóz. Na wozie położymy Triss. Ty połóż się obok
ogniska.
- Nie - zaprotestowała cicho, patrząc za oddalającym się krasnoludem. - Położę
się przy niej. Gdy zobaczą, że mnie od niej odsuwasz, nie uwierzą ci. Będą
myśleli, że to zaraźliwe, i wypędzą nas, tak jak ci ze strażnicy.
- Geralt? - jęknęła nagle czarodziejka. - Gdzie... jesteśmy?
- Wśród przyjaciół.
- Jestem tu - powiedziała Ciri, głaszcząc ją po kasztanowych włosach. - Jestem
przy tobie. Nic się nie bój. Czujesz, jak tu ciepło? Ognisko się pali, a
krasnolud zaraz przyniesie lekarstwo na... Na żołądek.
- Geralt - załkała Triss, usiłując wyplątać się spod koców. - Żadnych...
żadnych magicznych eliksirów, pamiętaj...
- Pamiętam. Leż spokojnie.
- Ja muszę... Oooch...
Wiedźmin schylił się bez słowa, uniósł czarodziejkę razem z kokonem otulających
ją derek i pomaszerował w las, w ciemność. Ciri westchnęła.
Odwróciła się, słysząc ciężkie stąpania. Zza wozu wyszedł krasnolud, dzierżąc
pod pachą spore zawiniątko. Płomień ogniska lśnił na ostrzu topora zasadzonego
za pas, połyskiwały też guzy ciężkiego skórzanego kubraka.
- Gdzie chora? - burknął. - Na miotle uleciała?
Ciri wskazała w mrok.
- Jasne - kiwnął głową. - Znam ten ból i paskudną przypadłość. Gdy byłem
młodszy, zjadałem wszystko, co udało mi się znaleźć lub obezwładnić, więc
strułem się nie raz i nie dwa. Kto to jest, ta czarodziejka?
- Triss Merigold.
- Nie znam, nie słyszałem. Rzadko się zresztą zadaję z Bractwem. No, ale wypada
się przedstawić. Mnie zwą Yarpen Zigrin. A ciebie jak zwą, gąsko?
- Inaczej - warknęła Ciri, a oczy jej błysnęły.
Krasnolud zarechotał, wyszczerzył zęby.
- Ach - ukłonił się przesadnie. - Wybaczenia proszę. Nie rozpoznałem w mroku.
Toż to żadna gąska, a szlachetna panna. Padam do nóżek. Jak panna ma na imię,
jeśli to nie tajemnica?
- To nie tajemnica. Jestem Ciri.
- Ciri. Aha. A kim panna jest?
- A to - Ciri dumnie zadarła nosek - to już jest tajemnica.
Yarpen parsknął ponownie.
- Jęzorek cięty jak osa u panny, jak osa. Niechaj mi panna raczy wybaczyć.
Przyniosłem medykament i trochę jedzenia. Czy panna przyjmie, czy też odprawi
starego gbura, Yarpena Zigrina?
- Przepraszam... - Ciri zreflektowała się, pochyliła głowę. - Triss naprawdę
potrzebna jest pomoc, panie... Zigrin. Jest bardzo chora. Dziękuję za
lekarstwo.
- Nie nią za co - krasnolud znowu wyszczerzył zęby, przyjaźnie klepnął ją po
ramieniu. - Chodź, Ciri, pomożesz mi. Medykament trzeba przygotować. Nakręcimy
gałek wedle receptury mojej babki. Tym gałkom nie oprze się żadna usadowiona we
flakach zaraza.
Rozwinął zawiniątko, wydobył coś na kształt bryły torfu i mały gliniany
garnuszek. Ciri zbliżyła się, zaciekawiona.
- Trzeba ci wiedzieć, miła Ciri - rzekł Yarpen - że moja babka znała się na
leczeniu jak nikt. Niestety, uważała, że źródłem większości chorób jest
nieróbstwo, zaś nieróbstwo najskuteczniej leczy się kijem. Względem mnie i
mojego rodzeństwa stosowała taki lek głównie zapobiegawczo. Lała nas przy byle
okazji albo i bez okazji. Wyjątkowa to była jędza. A raz, gdy ni z tego, ni z
owego dala mi pajdkę chleba ze smalcem i cukrem, to tak mnie tym zaskoczyła, że
z wrażenia upuściłem tę pajdkę, smalcem w dół. No a babka sprała mnie, stara
wstrętna rura. A potem dała mi drugą pajdkę, tyle że już bez cukru.
- Moja babka - Ciri ze zrozumieniem pokiwała głową - też mnie raz sprała.
Rózgą.
- Rózgą? - zaśmiał się krasnolud. - Moja wygrzmociła mnie raz trzonkiem od
kilofa. No, ale dość wspomnień, trzeba kręcić gałki. Masz, rwij to i ugniataj w
kulki.
- Co to jest? Lepi się i maże... Eueeuee... A jak śmierdzi!
- To spleśniały chleb ze śruty. Doskonały lek. Ugniataj kulki. Mniejsze,
mniejsze, to dla czarodziejki, nie dla krowy. Daj jedną. Dobra. Teraz obturlamy
kulkę w medykamencie.
- Eueeeueeee!
- Zaśmiardło? - krasnolud zbliżył perkaty nos do glinianego garnuszka. -
Niemożliwe. Miażdżony czosnek z gorzką solą zaśmiardnąć nie ma prawa, choćby
stał sto lat.
- Obrzydliwość, eueuee. Triss tego nie zje!
- Zastosujemy metodę mojej babki. Ty zaciśniesz jej nos, a ja będę wpychał
gałki.
- Yarpen - syknął Geralt, wyłaniając się nagle z ciemności z czarodziejką na
rękach. - Uważaj, żebym ja tobie czegoś nie wepchnął.
- To jest lekarstwo! - oburzył się krasnolud. - To pomaga! Pleśń, czosnek...
- Tak - jęknęła słabo Triss z głębi swego kokonu. - To prawda... Geralt, to mi
rzeczywiście powinno pomóc...
- Widzisz? - Yarpen szturchnął Ciri łokciem, zadzierając dumnie brodę i
wskazując Triss łykającą gałki z miną męczenniczki. - Mądra czarownica. Wie, co
dobre.
- Co mówisz, Triss? - wiedźmin pochylił się. - Aha, rozumiem. Yarpen, masz może
arcydzięgiel? Albo szafran?
- Poszukam, popytam. Przyniosłem wam wodę i trochę jedzenia...
- Dziękuję. Ale one obie potrzebują przede wszystkim odpoczynku. Ciri, kładź
się.
- Zrobię jeszcze kompres dla Triss...
- Sam zrobię. Yarpen, chciałbym pogadać.
- Chodź do ogniska. Odszpuntujemy antałek...
- Chcę pogadać z tobą. Na większym audytorium mi nie zależy. Wprost przeciwnie.
- Jasne. Słucham.
- Co to za konwój?
Krasnolud uniósł na niego swe małe przenikliwe oczy.
- Królewska służba - powiedział wolno i dobitnie.
- Tego się domyśliłem - wiedźmin wytrzymał spojrzenie. - Yarpen, ja nie pytam
ze zdrożnej ciekawości.
- Wiem. O co ci chodzi, wiem również. Ale to jest transport o znaczeniu...
hmmm... Specjalnym.
- A cóż takiego transportujecie?
- Solone ryby - powiedział swobodnie Yarpen, po czym łgał dalej i nawet nie
drgnęła mu powieka. - Paszę, narzędzia, uprząż, różne takie duperele dla
wojska. Wenck jest kwatermistrzem armii królewskiej.
- Taki z niego kwatermistrz, jak ze mnie druid - uśmiechnął się Geralt. - Ale
to wasza sprawa, nie zwykłem wtykać nosa w cudze tajemnice. Widziałeś jednak, w
jakim stanie jest Triss. Pozwól nam się dołączyć, Yarpen, pozwól położyć ją na
jednym z wozów. Na kilka dni. Nie pytam, dokąd zmierzacie, bo przecież ten
szlak wiedzie jak strzelił na południe, rozwidla się dopiero za Likselą, a do
Likseli jest dziesięć dni drogi. Przez ten czas gorączka spadnie i Triss zdoła
jechać wierzchem, a jeśli nawet nie, to zatrzymam się w grodzie za rzeką.
Zrozum, dziesięć dni na wozie, porządnie nakryta, ciepła strawa... Proszę cię.
- Nie ja tu komenderuję, lecz Wenck.
- Nie wierzę, byś nie miał wpływu na niego. Nie w konwoju złożonym głównie z
krasnoludów. To oczywiste, że musi liczyć się z tobą.
- Kim ta Triss jest dla ciebie?
- A jakie to ma znaczenie? W tej sytuacji?
- W tej sytuacji żadnego. Pytałem wiedziony zdrożną ciekawością, by móc później
puścić plotkę po oberżach. Ale swoją drogą, to ty masz potężne ciągoty do
czarodziejek, Geralt.
Wiedźmin uśmiechnął się smutno.
- A dziewczyna? - Yarpen wskazał ruchem głowy Ciri wiercącą się pod kożuchem. -
Twoja?
- Moja - odpowiedział bez namysłu. - Moja, Zigrin.
*****
Świt był szary, mokry, pachnący nocnym deszczem i poranną mgłą. Ciri miała
wrażenie, że spała tylko kilka chwil, że obudzono ją, ledwo zdążyła złożyć
głowę na piętrzących się na wozie workach.
Geralt układał właśnie obok niej Triss, przyniesioną z kolejnej przymusowej
wyprawy do lasu. Pledy, którymi czarodziejka była owinięta, skrzyły się od
rosy. Geralt miał podkrążone oczy. Ciri wiedziała, że nawet ich nie zmrużył -
Triss gorączkowała przez całą noc, cierpiała bardzo.
- Obudziłem cię? Przepraszam. Śpij, Ciri. Jeszcze wcześnie.
- Co z Triss? Jak się czuje?
- Lepiej - zajęczała czarodziejka. - Lepiej, ale... Geralt, posłuchaj...
Chciałam ci...
- Tak? - wiedźmin pochylił się, ale Triss już spała.
Wyprostował się, przeciągnął.
- Geralt - szepnęła Ciri. - Pozwolą nam... pojechać na wozie?
- Zobaczymy - zagryzł wargi. - Dopóki możesz, śpij. Odpoczywaj.
Zeskoczył z wozu. Ciri słyszała odgłosy świadczące o zwijaniu obozu - tupanie
koni, brzęk uprzęży, skrzyp dyszli, szczęk orczyków, rozmowy i przekleństwa. A
potem, blisko, chrapliwy głos Yarpena Zigrina i spokojny wysokiego mężczyzny,
zwanego Wenckiem. I zimny głos Geralta. Uniosła się, ostrożnie wyjrzała zza
płachty.
- Nie mam w tej sprawie kategorycznych zakazów - oświadczył Wenck.
- Świetnie - poweselał krasnolud. - Sprawę mamy tedy załatwioną?
Komisarz uniósł lekko dłoń, dając znak, że jeszcze nie skończył. Milczał jakiś
czas. Geralt i Yarpen czekali cierpliwie.
- Niemniej - rzeki wreszcie Wenck - odpowiadam głową za to, by ten transport
dotarł do miejsca przeznaczenia.
Umilkł znowu. Tym razem nikt się nie wtrącił. Nie ulegało kwestii, że
rozmawiając z komisarzem należało przywyknąć do długich przerw między zdaniami.
- Aby dotarł bezpiecznie - dokończył po chwili. - I w oznaczonym terminie. A
opieka nad chorą może zwolnić tempo marszu.
- Wyprzedzamy marszrutę - upewnił go Yarpen, odczekawszy nieco. - Z czasem
jesteśmy do przodu, panie Wenck, nie zawalimy terminu. A jeżeli chodzi o
bezpieczeństwo... Wydaje mi się, że wiedźmin w kompanii nie zaszkodzi. Szlak
wiedzie lasami, aż do samej Likseli na prawo i lewo dziką puszcza. A po
puszczy, jak wieść mesie, krążą różne niedobre stworzenia.
- Istotnie - przytaknął komisarz. Patrząc wiedźminowi prosto w oczy, zdawał się
ważyć każde słowo. - Pewne niedobre stworzenia, podjudzane przez inne niedobre
stworzenia, można ostatnio napotkać w kaedweńskich lasach. Mogą one zagrozić naszemu
bezpieczeństwu. Król Henselt, wiedząc o tym, wyposażył mnie w prawo zaciągania
ochotników do zbrojnej eskorty. Panie Geralt? To rozwiązałoby wasz problem.
Wiedźmin milczał długo, dłużej niż trwała cała przemowa Wencka, gęsto
przeplatana między z daniowymi pauzami.
- Nie - powiedział wreszcie. - Nie, panie Wenck. Postawmy sprawę jasno. Gotów
jestem odwdzięczyć się za pomoc udzieloną pani Merigold, ale nie w takiej
formie. Mogę oporządzać konie, nosić wodę i drwa, nawet gotować. Ale nie
wstąpię do królewskiej służby w charakterze najemnego żołdaka. Proszę nie
liczyć na mój miecz. Nie mam zamiaru zabijać owych, jak się zechcieliście
wyrazić, niedobrych stworzeń na rozkaz innych stworzeń, których wcale za lepsze
nie uważam.
Ciri usłyszała, jak Yarpen Zigrin syknął głośno i zakaszlał w zwinięty kułak.
Wenck patrzył na Wiedźmina spokojnie.
- Rozumiem - oświadczył sucho. - Lubię jasne sytuacje. Dobrze więc. Panie
Zigrin, proszę zadbać, by nie spadło tempo marszu. Co do was, panie Geralt...
Wiem, że okażecie się przydatni i pomocni w sposób, jaki uznacie za stosowny.
Uwłaczałoby i wam, i mnie, gdybym waszą przydatność traktował jako zapłatę za
pomoc udzieloną cierpiącej. Czy lepiej się dzisiaj czuje?
Wiedźmin potwierdził skinieniem głowy, jak wydało się Ciri, nieco głębszym i
uprzejmiejszym niż zwykłe skinienie. Wenck nie zmienił wyrazu twarzy.
- Cieszy mnie to - powiedział po zwykłej pauzie. - Biorąc panią Merigold na wóz
mego konwoju przejmuję odpowiedzialność za jej zdrowie, wygodę i
bezpieczeństwo. Panie Zigrin, proszę wydać rozkaz wymarszu.
- Panie Wenck.
- Słucham, panie Geralt.
- Dziękuję.
Komisarz skinął głową. Jak wydało się Ciri, nieco głębiej i uprzejmiej, niż
wymagała tego zwykła zdawkowa uprzejmość.
Yarpen Zigrin przebiegł wzdłuż kolumny, wydając gromkie rozkazy i polecenia, po
czym wgramolił się na kozioł, wrzasnął i smagnął konie lejcami. Wóz szarpnął i
zaturkotał po leśnej drodze. Wstrząs obudził Triss, ale Ciri uspokoiła ją,
zmieniła kompres na czole. Turkotanie działało usypiająco. Czarodziejka wkrótce
zasnęła, Ciri również zapadła w drzemkę.
Gdy obudziła się, słońce było już wysoko. Wyjrzała zza beczek i pakunków. Wóz,
na którym jechała, był na czele konwoju. Następnym powoził krasnolud z czerwoną
chustką okręconą wokół szyi. Z rozmów, jakie krasnoludy wiodły między sobą,
Ciri wiedziała, że nazywa się Paulie Dahlberg. Obok niego siedział jego brat
Regan. Widziała również Wencka jadącego konno w asyście dwóch komorników.
Płotka, klacz Geralta, przytroczona do wozu, powitała ją cichym rżeniem. Nie widziała
nigdzie swego kasztana i bułanka Triss. Zapewne były z tyłu, razem z luzakami
konwoju.
Geralt siedział na koźle obok Yarpena. Rozmawiali cicho, popijając piwo z
ustawionego między nimi antałka. Ciri nadstawiła uszu, ale rychło znudziła się
- dyskurs dotyczył polityki, a głównie planów i zamiarów króla Henselta i
jakichś służb specjalnych i specjalnych zadań, polegających na sekretnej pomocy
dla zagrożonego wojną sąsiada, króla Demawenda z Aedirn. Geralt wyraził
zaciekawienie, w jakiż to sposób pięć wozów solonych ryb będzie w stanie
zwiększyć obronność Aedirn. Yarpen, nie zwracając uwagi na dźwięczącą w głosie
Wiedźmina drwinę wyjaśnił, że niektóre gatunki ryb są tak cenne, że kilka wozów
wystarczy na opłacenie rocznego żołdu chorągwi pancernej, a każda nowa
chorągiew pancerna to już jest znaczna pomoc. Geralt zdziwił się, dlaczego ta
pomoc musi być aż tak sekretna, na co krasnolud zareplikował, że na tym właśnie
sekret polega.
Triss rzuciła się przez sen, strąciła kompres i zagadała niewyraźnie. Zażądała
od niejakiego Kevyna, by ów trzymał ręce przy sobie, a zaraz potem oświadczyła,
że przeznaczenia nie da się uniknąć. Stwierdziwszy wreszcie, że wszyscy,
absolutnie wszyscy są w jakimś stopniu mutantami, usnęła spokojnie.
Ciri również poczuła senność, ale oprzytomnił ją gromki rechot Yarpena, który
właśnie przypominał Geraltowi dawne przygody. Chodziło o łowy na złotego smoka,
który miast dać się złowić, porachował łowcom kości, a szewca, zwanego
Kozojedem, po prostu zjadł. Ciri zaczęła słuchać z większym zainteresowaniem.
Geralt zapytał o losy Rębaczy, ale Yarpen tych losów nie znał. Yarpen z kolei
zaciekawił się kobietą o imieniu Yennefer, a Geralt zrobił się dziwnie
małomówny. Krasnolud popił piwa i jął żalić się, że owa Yennefer wciąż żywi do
niego urazę, choć od tamtych czasów minęło ładnych parę lat.
- Natknąłem się na nią na jarmarku w Gors Velen - opowiadał.
Ledwie mnie dostrzegła, parsknęła jak kocica i straszliwie obraziła moją
nieboszczkę mamę. Wziąłem czym prędzej nogi za pas, a ona krzyknęła w ślad, że
jeszcze mnie kiedyś dopadnie i sprawi, że mi trawa z dupy wyrośnie.
Ciri zachichotała, wyobrażając sobie Yarpena z trawą. Geralt burknął coś o
kobietach i ich impulsywnych charakterach, krasnolud zaś uznał to za nader
łagodne określenie złośliwości, zawziętości i mściwości. Wiedźmin tematu nie
podjął, a Ciri znów zapadła w drzemkę.
Tym razem obudziły ją podniesione głosy. Dokładniej, głos Yarpena, który wręcz
krzyczał.
- A tak! A żebyś wiedział! Tak postanowiłem!
- Ciszej - rzekł spokojnie wiedźmin. - Na wozie leży chora kobieta. Zrozum, ja
nie krytykuję twoich decyzji ani postanowień...
- Nie, oczywiście - przerwał z przekąsem krasnolud. - Ty tylko znacząco się
uśmiechasz.
- Yarpen, ja cię po przyjacielsku ostrzegam. Takich, którzy siedzą okrakiem na
palisadzie, obie strony nienawidzą, w najlepszym zaś wypadku traktują nieufnie.
- Ja nie siedzę okrakiem. Deklaruję się jednoznacznie po jednej ze stron.
- Dla strony tej zaś zawsze pozostaniesz krasnoludem. Kimś innym. Obcym. A dla
strony przeciwnej... Urwał.
- No! - warknął Yarpen, odwracając się. - No, zaczynaj, na co czekasz? Powiedz,
żem jest zdrajca i pies na ludzkiej smyczy, gotowy za garść srebra i michę
podłej strawy dać się poszczuć na pobratymców, którzy powstali i walczą o
wolność. No, dalej, wypluj to z siebie. Nie lubię niedomówień.
- Nie, Yarpen - powiedział cicho Geralt. - Nie. Nie będę niczego z siebie
wypluwał.
- Ach, nie będziesz? - krasnolud smagnął konie. - Nie chce ci się? Wolisz
patrzeć i uśmiechać się? Do mnie ani słowa, tak? Ale Wenckowi mogłeś to
powiedzieć! "Proszę nie liczyć na mój miecz". Ach, jak wyniośle,
szlachetnie i dumnie! Do psiej rzyci z twoją wyniosłością! I z twoją pieprzoną
dumą!
- Chciałem być po prostu uczciwy. Nie chcę wplątywać się w ten konflikt. Chcę
zachować neutralność.
- Nie da się! - wrzasnął Yarpen. - Nie da się jej zachować, rozumiesz? Nie, ty
niczego nie rozumiesz. Ach, zjeżdżaj z mojego wozu, wsiądź na konia. Zejdź mi z
oczu, neutralny pyszałku. Denerwujesz mnie.
Geralt odwrócił się. Ciri wstrzymała oddech w oczekiwaniu. Ale wiedźmin nie
powiedział ani słowa. Wstał i zeskoczył z wozu, szybko, miękko, zwinnie. Yarpen
odczekał, aż odtroczy klacz od drabinki, po czym znowu smagnął konie, warcząc w
brodę jakieś niezrozumiałe, ale przerażające swym brzmieniem słowa.
Wstała, by również zeskoczyć, odnaleźć kasztana. Krasnolud obrócił się,
zmierzył ją niechętnym spojrzeniem.
- Z tobą też tylko utrapienie, pannico - prychnął gniewnie. - Potrzebne nam tu
damy i dzieweczki, cholera, nawet wysikać się z kozła nie mogę, muszę zaprzęg
zatrzymywać i w krzaki łazić!
Ciri oparła pięści o biodra, potrząsnęła popielatą grzywką i zadarła nos.
- Tak? - zapiała, rozzłoszczona. - Piwa mniej pijcie, panie Zigrin, to się wam
będzie rzadziej chciało!
- Łajno ci do mego piwa, smarkulo!
- Nie wrzeszczcie, Triss dopiero co zasnęła!
- To mój wóz! Będę wrzeszczał, jeśli taka moja wola!
- Pień!
- Co? Ach, ty bezczelna kozo!
- Pień!!!
- Ja ci zaraz pokażę pień... O, psiakrew! Tpprrr!!!
Krasnolud odchylił się mocno, ściągnął lejce w ostatniej chwili, w momencie,
gdy dwójka koni już zabierała się do przestąpienia tarasującego drogę pniaka.
Yarpen wstał na koźle, bluźniąc po ludzku i po krasnoludzku, gwiżdżąc i rycząc
wstrzymywał zaprzęg. Krasnoludy i ludzie, zeskoczywszy z wozów podbiegli,
pomogli sprowadzić konie na wolną drogę, ciągnąc za uździenice i szory.
- Przydrzemało się, co, Yarpen? - warknął, podchodząc, Paulie Dahlberg. -
Cholera, gdybyś na to najechał, poszłaby oś, koła w diabły by potrzaskały. Co
ty, u licha...
- Spieprzaj, Paulie! - ryknął Yarpen Zigrin i ze złością chlasnął lejcami po
końskich zadach.
- Mieliście szczęście - rzekła słodziutko Ciri, pakując się na kozioł obok
krasnoluda. - Lepiej, jak sami widzicie, mieć na wozie wiedźminkę niż jechać
samemu. W samą porę was ostrzegłam. A gdybyście akurat sikali z kozła i
najechali na ten pień, no, no. Strach pomyśleć, co by się wam wtedy mogło
stać...
- Będziesz ty cicho?
- Już nic nie mówię. Ani słóweczka.
Wytrzymała niecałą minutę.
- Panie Zigrin?
- Nie jestem żaden pan - krasnolud szturchnął ją łokciem, wyszczerzył zęby. -
Jestem Yarpen. Jasne? Powozimy wspólnie zaprzęgiem, no nie?
- Jasne. Mogę potrzymać lejce?
- Jasne. Zaraz, nie tak. Nałóż na palec wskazujący, przyciśnij kciukiem, o, w
ten sposób. Lewy tak samo. Nie szarp, nie ściągaj za mocno.
- Tak dobrze?
- Dobrze.
- Yarpen?
- Hę?
- Co to znaczy "zachować neutralność"?
- Być obojętnym - mruknął niechętnie. - Nie pozwalaj lejcom zwisać. Lewy
bardziej do siebie!
- Jak to, obojętnym? Obojętnym na co?
Krasnolud wychylił się mocno i splunął pod wóz.
- Gdyby Scoia'tael napadli nas, twój Geralt zamierza stać i spokojnie
przyglądać się, jak podrzynają nam gardła. Ty prawdopodobnie będziesz stać obok
niego, bo będzie to lekcja poglądowa. Temat zajęć: zachowanie się Wiedźmina wobec
konfliktu rozumnych ras.
- Nie rozumiem.
- Temu akurat nie dziwię się ani trochę.
- Czy dlatego się z nim kłóciłeś i złościłeś się? Kto to są właściwie ci
Scoia'tael? Te... Wiewiórki?
- Ciri - Yarpen gwałtownie poczochrał brodę. - To nie są sprawy na rozum małych
niedorosłych dziewczynek.
- Oho, teraz na mnie się złościsz. Wcale nie jestem mała. Słyszałam, co o
Wiewiórkach mówili żołnierze w strażnicy. Widziałam... Widziałam dwa zabite
elfy. A rycerz mówił, że oni... też zabijają. I że są wśród nich nie tylko
elfy. Krasnoludy też są.
- Wiem - rzekł sucho Yarpen.
- A ty też jesteś krasnolud.
- To kwestii nie ulega.
- Dlaczego więc boisz się Wiewiórek? Podobno walczą tylko z ludźmi.
- To nie jest takie proste - zasępił się. - Niestety.
Ciri milczała długo, gryząc dolną wargę i marszcząc nos.
- Już wiem - powiedziała nagle. - Wiewiórki walczą o wolność. A ty, choć
krasnolud, jesteś służba specjalnie sekretna u króla Henselta na ludzkiej
smyczy.
Yarpen parsknął, otarł nos rękawem i wychylił się z kozła, sprawdzając, czy
Wenck nie podjechał zbyt blisko. Ale komisarz był daleko, zajęty rozmową z
Geraltem.
- Słuch to ty masz, dziewczyno, jak świstak - uśmiechnął się szeroko. - Jesteś
też nieco za bystra jak na kogoś, komu przeznaczone jest rodzić dzieci, warzyć
jadło i prząść. Wydaje ci się, że wiesz wszystko? To dlatego, że jesteś
smarkata. Nie rób głupich min. Miny nie przydadzą ci dorosłości, a sprawiają,
że robisz się jeszcze brzydsza niż normalnie. Zręcznie, przyznaję, pojęłaś
Scoia'tael, spodobały ci się hasełka. Wiesz, dlaczego ich tak dobrze rozumiesz?
Bo Scoia'tael to też jest smarkateria. To gówniarze, którzy nie rozumieją, że
ich podpuszczono, że ktoś wykorzystuje ich szczeniacką głupotę, karmiąc
sloganami o wolności.
- Ale przecież oni naprawdę walczą o wolność - Ciri uniosła głowę, spojrzała na
krasnoluda szeroko otwartymi zielonymi oczyma. - Tak jak driady w lesie
Brokilon. Zabijają ludzi, bo ludzie... niektórzy ludzie ich krzywdzą. Bo to
kiedyś był wasz kraj, krasnoludów i elfów, i tych... niziołków, gnomów i
innych... A teraz są tu ludzie, więc elfy...
- Elfy! - parsknął Yarpen. - Jeżeli chodzi o ścisłość, one akurat są tu takimi
samymi przybłędami jak i wy, ludzie, choć przybyły na swoich białych okrętach
dobre tysiąc lat przed wami. Teraz to na wyprzódki pchają się z przyjaźnią,
teraz to jesteśmy bracia, teraz to zęby szczerzą, gadają: "my,
pobratymcy", "my, Starsze Ludy". A dawniej, kur... Hm, hm...
Dawniej to świszczały nam ich strzały koło uszu, gdyśmy...
- To pierwsze na świecie były krasnoludy?
- Gnomy, jeśli idzie o ścisłość. I jeśli idzie o tę część świata. Bo świat jest
niewyobrażalnie wielki, Ciri.
- Wiem. Widziałam mapę...
- Nie mogłaś widzieć. Nikt jeszcze nie narysował takiej mapy i wątpię, by
prędko to nastąpiło. Nikt nie wie, co jest tam, za Ognistymi Górami i Wielkim
Morzem. Nawet elfy, chociaż te chwalą się, że wszystko wiedzą. Gówno wiedzą,
powiadam ci.
- Hmm... Ale teraz... Ludzi jest przecież dużo więcej niż... Niż was.
- Bo mnożycie się jak króliki - zgrzytnął zębami krasnolud. - Nic, tylko byście
się chędożyli, w kółko, bez wyboru, z kim popadło i gdzie popadło. A waszym
kobietom wystarczy byle siąść na męskich portkach, by im brzuch urósł... Czegoś
tak pokraśniała, myślałby kto: maczek polny? Chciałaś rozumieć, tak czy nie? To
i masz szczerą prawdę i wierną historię świata, którym włada ten, kto sprawniej
rozłupuje innym czaszki i w szybszym tempie nadmuchuje baby. A z wami, ludźmi,
trudno konkurować, zarówno w mordowaniu, jak i w chędożeniu...
- Yarpen - rzekł zimno Geralt, podjeżdżając do nich na Płotce. - Powściągnij
się nieco, jeśli łaska, w doborze słów. A ty, Ciri, przestań zabawiać się w
woźnicę, zajrzyj do Triss, sprawdź, czy się nie obudziła i czy czegoś nie
potrzebuje.
- Obudziłam się już dawno - odezwała się słabym głosem czarodziejka z głębi
wozu. - Ale nie chciałam... przerywać tej ciekawej konwersacji. Nie
przeszkadzaj, Geralt. Chciałabym... dowiedzieć się czegoś więcej o wpływie
chędożenia na rozwój społeczeństw.
*****
- Czy mogę zagrzać trochę wody? Triss chce się umyć.
- Grzej - zgodził się Yarpen Zigrin. - Xavier, zdejmij rożen z ognia, nasz
zajączek ma już dość. Daj kociołek, Ciri. O żeż ty, pełny po brzegi! Sama
przytaszczyłaś ze strumienia taki ciężar?
- Jestem silna.
Starszy z braci Dahlbergów parsknął śmiechem.
- Nie sądź wedle pozorów, Paulie - powiedział poważnie Yarpen, sprawnie
rozdzielając upieczonego szaraka na porcje. - Tu się nie ma z czego śmiać.
Szczuplaczek to, ale ja widzę, że krzepka i wytrzymała z niej dziewusia. Ona
jest jak skórzany pasek: niby cienki, a w rękach nie rozerwiesz. A jakbyś się
na nim powiesił, to też wytrzyma.
Nikt się nie zaśmiał. Ciri przykucnęła obok rozwalonych wokół ogniska
krasnoludów. Tym razem Yarpen Zigrin i czwórka jego "chłopaków"
rozpaliła na biwaku własne ognisko, bo zającem, którego ustrzelił Xavier Moran,
nie zamierzali się dzielić. Dla nich samych jadła starczyło na jedno, góra dwa
kłapnięcia szczęk.
- Dorzućcie do ognia - rzekł Yarpen, oblizując palce. - Woda szybciej się
zagrzeje.
- Z tą wodą to głupota - zawyrokował Regan Dahlberg, wypluwszy kość. - Mycie
może choremu tylko zaszkodzić. Zdrowemu zresztą też. Pamiętacie starego
Schradera? Żona mu się raz kazała umyć i Schraderowi zmarło się wkrótce po tym.
- Bo go wściekły pies pokąsał.
- Jakby się nie umył, toby go pies nie pokąsał.
- Ja też myślę - odezwała się Ciri, sprawdzając palcem temperaturę wody w
kociołku - że to przesada myć się codziennie. Ale Triss prosi, a raz się nawet
popłakała... Więc Geralt i ja...
- Wiemy - kiwnął głową starszy Dahlberg. - Ale że wiedźmin... Z podziwu wyjść
nie mogę. Hej, Zigrin, gdybyś ty miał babę, myłbyś ją i czesał? Nosiłbyś ją na
rękach w krzaki, gdyby musiała...
- Zamknij się, Paulie - przerwał mu Yarpen. - Nie mów nic na Wiedźmina, bo to
porządny chłop.
- Albo to ja mówię co? Dziwię się tylko...
- Triss - wtrąciła zadziornie Ciri - wcale nie jest jego babą.
- Tym mocniej się dziwię.
- Tym większy z ciebie bałwan, znaczy się - podsumował Yarpen. - Ciri, odlej
trochę wody na wrzątek, naparzymy czarodziejce jeszcze szafranu z makownikiem.
Dzisiaj chyba było jej już lepiej, hę?
- Chyba - mruknął Yannick Brass. - Musieliśmy zatrzymywać dla niej konwój tylko
sześć razy. Ja wiem, że nie lza było odmówić pomocy na szlaku, kiep ten, kto
myśli inaczej. A kto by odmówił, ten arcykiep byłby i podły skurwiel. Ale za
długo my w tych lasach tkwimy, za długo, powiadam wam. Kusimy los, cholera,
zanadto my los kusimy, chłopaki. Tu nie jest bezpiecznie. Scoia'tael...
- Wypluj to słowo, Yannick.
- Tfu, tfu. Yarpen, mnie bitka niestraszna, a krew nie pierwszyzna, ale...
Gdyby przyszło bić się ze swoimi... Psiamać! Dlaczego to na nas wypadło? Ten
zasrany ładunek powinna konwojować zasrana secina konnych, nie my! Niech diabli
porwą tych mądrali z Ard Carraigh, niech ich...
- Zamknij się, powiedziałem. Dawaj lepiej garnek z kaszą. Zajączkiem, taka jego
mać, zakąsiliśmy, a teraz trzeba coś zjeść. Ciri, zjesz z nami?
- No pewnie.
Przez dłuższą chwilę słychać było wyłącznie mlaskanie, ciamkanie i chrobot
zderzających się w garnku drewnianych łyżek.
- Zaraza - powiedział Paulie Dahlberg i beknął przeciągle. - Jeszcze bym coś
zjadł.
- Ja też - oznajmiła Ciri i również beknęła, zachwycona bezpretensjonalnymi
manierami krasnoludów.
- Byle nie kaszy - rzekł Xavier Moran. - W gębie mi już rosną te jagły. Solone
mięso też mi obrzydło.
- To się trawy nażryj, jak masz taki delikatny smak.
- Albo brzozę okoruj zębami. Bobry tak robią i żyją.
- Bobra tobym zjadł.
- A ja rybę - rozmarzył się Paulie, z trzaskiem rozgryzając dobyty zza pazuchy
suchar. - Na rybę mam chętkę, mówię wam.
- To nałapmy ryb.
- Gdzie? - warknął Yannick Brass. - W krzakach?
- W strumieniu.
- Też mi strumień. Na drugi brzeg naszczać można. Jaka tam może być ryba?
- Są tam ryby - Ciri oblizała łyżkę i wsunęła ją do cholewki. - Widziałam, gdy
chodziłam po wodę. Ale to są jakieś chore ryby. Mają wysypkę. Czarne i czerwone
plamy...
- Pstrągi! - ryknął Paulie, plując okruchami suchara. - Ano, chłopaki, w dyrdy
do strumienia! Regan! Ściągaj portki! Zrobimy sak z twoich portek.
- Dlaczego z moich?
- Ściągaj, migiem, bo ci po karku nakładę, gówniarzu! Mówiła matka, że masz
mnie słuchać?
- Pospieszcie się, jeśli chcecie rybaczyć, bo zmierzch tuż tuż - powiedział
Yarpen. - Ciri, woda się zagrzała? Zostaw, zostaw, poparzysz się i usmolisz
kotłem. Wiem, że jesteś silna, ale pozwól, ja zaniosę.
Geralt czekał już na nich, z daleka dostrzegli jego białe włosy między
rozchylonymi płachtami wozu. Krasnolud przelał wodę do cebrzyka.
- Potrzebujesz pomocy, wiedźminie?
- Nie, dziękuję, Yarpen. Ciri mi pomoże.
Triss nie miała już wysokiej gorączki, ale była potwornie osłabiona. Geralt i
Ciri nabrali już wprawy w rozbieraniu jej i myciu, nauczyli się też hamować jej
ambitne, ale niewykonalne na razie zapędy do samodzielności. Szło im nad wyraz
sprawnie - on trzymał czarodziejkę w ramionach, ona myła i wycierała. Jedno
tylko zaczynało Ciri dziwić i drażnić - Triss za mocno, jej zdaniem, tuliła się
do Geralta. Tym razem próbowała go nawet całować.
Geralt ruchem głowy wskazał juki czarodziejki. Ciri pojęła w lot, bo to również
należało do rytuału - Triss zawsze domagała się, by ją czesać. Odnalazła
grzebień, uklękła obok. Triss, pochylając głowę w jej stronę, objęła Wiedźmina.
Zdaniem Ciri, zdecydowanie zbyt mocno.
- Och, Geralt - załkała. - Tak mi żal... Tak bardzo żałuję, że to, co było
między nami...
- Triss, proszę cię.
-... to powinno stać się... teraz. Gdy wyzdrowieję... Byłoby zupełnie
inaczej... Mogłabym... Mogłabym nawet...
- Triss.
- Zazdroszczę Yennefer... Zazdroszczę jej ciebie...
- Ciri, wyjdź.
- Ale...
- Wyjdź, proszę.
Zeskoczyła z wozu, wpadając prosto na Yarpena, który czekał oparty o koło,
gryząc w zamyśleniu długie źdźbło trawy. Krasnolud objął ją ramieniem. Nie
musiał przy tym schylać się jak Geralt. Nie był od niej wcale wyższy.
- Nigdy nie popełnij podobnej pomyłki, mała wiedźminko - mruknął, pokazując
oczami wóz. - Jeśli ktoś objawi ci współczucie, sympatię i poświęcenie, jeśli
zadziwi cię prawością charakteru, ceń to, ale nie pomyl tego z... czymś innym.
- Nieładnie jest podsłuchiwać.
- Wiem. I niebezpiecznie. Ledwo zdążyłem odskoczyć, gdy wylałaś mydliny z
cebra. Chodź, zobaczymy, ileż to pstrągów wpadło w portki Regana.
- Yarpen?
- Hę?
- Lubię cię.
- Ja ciebie też, kozo.
- Ale ty jesteś krasnolud. A ja nie.
- A co to ma... Aha. Scoia'tael. Chodzi ci o Wiewiórki, tak? Nie daje ci to
spokoju, co?
Ciri wyzwoliła się spod ciężkiego ramienia.
- Tobie też nie daje - powiedziała. - I innym też nie. Przecież widzę.
Krasnolud milczał.
- Yarpen?
- Słucham.
- Kto ma słuszność? Wiewiórki czy wy? Geralt chce być... neutralny. Ty służysz
królowi Henseltowi, choć jesteś krasnoludem. A rycerz w strażnicy krzyczał, że
wszyscy są naszymi wrogami i że wszystkich trzeba... Wszystkich. Nawet dzieci.
Dlaczego, Yarpen? Kto ma słuszność?
- Nie wiem - powiedział krasnolud z wysiłkiem. - Nie pojadłem wszystkich
rozumów. Robię to, co uważam za dobre. Wiewiórki złapały za broń, poszły do
lasu. Ludzi do morza, krzyczą, nie wiedząc, że nawet to chwytne hasełko
podpowiedzieli im nilfgaardzcy emisariusze. Nie rozumiejąc, że to hasełko nie jest
skierowane do nich, ale właśnie do ludzi, że ma wzbudzić ludzką nienawiść, nie
zapał bitewny młodych elfów. Ja to zrozumiałem, dlatego to, co robią
Scoia'tael, uważam za zbrodniczą głupotę. Cóż, może za kilka lat okrzykną mnie
za to zdrajcą i zaprzedańcem, a ich będą nazywać bohaterami... Nasza historia,
historia naszego świata, zna takie przypadki.
Zamilkł, potarmosił brodę. Ciri też milczała.
- Elirena... - mruknął nagle. - Jeśli Elirena była bohaterką, jeśli to, co
zrobiła, nazywa się bohaterstwem, to trudno, niech mnie nazywają zdrajcą i
tchórzem. Bo ja, Yarpen Zigrin, tchórz, zdrajca i renegat, twierdzę, że nie
powinniśmy się nawzajem zabijać. Twierdzę, że musimy żyć. Żyć tak, by później
nie musieć nikogo prosić o wybaczenie. Bohaterska Elirena... Ona musiała.
Wybaczcie mi, błagała, wybaczcie. Do stu diabłów! Lepiej zginąć niż żyć ze
świadomością, że zrobiło się coś, co wymaga wybaczenia.
Znowu zamilkł. Ciri nie zadawała pytań cisnących się jej na wargi.
Instynktownie czuła, że nie powinna.
- Musimy żyć obok siebie - podjął Yarpen. - My i wy, ludzie. Bo po prostu nie
mamy innego wyjścia. Od dwustu lat o tym wiemy, a od ponad stu pracujemy na to.
Chcesz wiedzieć, dlaczego wstąpiłem na służbę do Henselta, dlaczego podjąłem
taką decyzję? Nie mogę pozwolić, by praca ta poszła na marne. Sto lat z hakiem
próbowaliśmy ułożyć się z ludźmi. Niziołki, gnomy, my, nawet elfy, bo nie mówię
o rusałkach, nimfach czy sylfidach, to zawsze były dzikuski, nawet wówczas, gdy
was w ogóle tu nie było. Do stu diabłów, trwało to sto lat, ale udało nam się
jakoś ułożyć to wspólne życie, życie obok siebie, razem, udało nam się po
części przekonać ludzi, że różnimy się od siebie bardzo mało...
- My się w ogóle nie różnimy, Yarpen.
Krasnolud obrócił się gwałtownie.
- Wcale się nie różnimy - powtórzyła Ciri. - Przecież ty myślisz i czujesz tak
jak Geralt. I jak... jak ja. Jemy to samo, z jednego kociołka. Pomagasz Triss i
ja też. Ty miałeś babkę i ja miałam babkę... Moją babkę zabili Nilfgaardczycy.
W Cintrze.
- A moją ludzie - powiedział z wysiłkiem krasnolud. - W Brugge. W czasie
pogromu.
*****
- Jeźdźcy! - zawołał jeden z ludzi Wencka jadący w straży przedniej. - Jeźdźcy
od czoła!
Komisarz podkłusował do wozu Yarpena, Geralt zbliżył się z drugiej strony.
- Do tyłu, Ciri - powiedział ostro. - Złaź z kozła i do tyłu. Bądź przy Triss.
- Stamtąd niczego nie widać!
- Nie dyskutuj! - warknął Yarpen. - Jazda do tyłu, ale już! I podaj mi nadziak.
Leży pod kożuchem.
- To? - Ciri uniosła ciężki, paskudnie wyglądający przedmiot, przypominający
młotek z ostrym, lekko zakrzywionym hakiem na drugim końcu obucha.
- To - potwierdził krasnolud. Wsunął trzonek nadziaka do cholewy, a topór
ułożył na kolanach. Wenck, pozornie spokojny, patrzył na gościniec,
przysłaniając oczy dłonią.
- Lekka jazda z Ban Glean - ocenił po chwili. - Tak zwana Bura Chorągiew,
poznaję po płaszczach i bobrzych kołpakach. Proszę zachować spokój. Czujność
również. Płaszcze i bobrze kołpaki dość łatwo zmieniają właścicieli.
Jeźdźcy zbliżali się szybko. Było ich około dziesięciu. Ciri widziała, jak na
wozie za nimi Paulie Dahlberg kładzie na kolanach dwie napięte kusze, a Regan
nakrywa je opończą. Cichcem wylazła spod płachty, kryjąc się jednakowoż za
szerokimi plecami Yarpena. Triss spróbowała unieść się, zaklęła, opadła na posłanie.
- Stój! - krzyknął pierwszy z konnych, niewątpliwie dowódca. - Ktoście są? Skąd
i dokąd jadą?
- A kto pyta? - Wenck spokojnie wyprostował się w siodle. - I jakim czołem?
- Wojsko króla Henselta, mości ciekawski! Pyta dziesiętnik Zyvik, a nie zwykł on
pytań powtarzać! Odpowiadać tedy, a żywo! Ktoście są?
- Służba kwatermistrzowska królewskiej armii.
- Każdy może tak rzec! Nie widzę tu nikogo w królewskich barwach!
- Zbliż się, dziesiętniku, i przyjrzyj uważnie temu pierścieniowi.
- Co wy mi tu pierścieniami błyskacie? - wykrzywił się żołdak. - Co to ja
wszystkie pierścienie znam, czy jak? Taki pierścień każdy może mieć. Też mi
ważny znak!
Yarpen Zigrin wstał na koźle, podniósł topór i szybkim ruchem podsunął go
żołnierzowi pod nos.
- A taki znak - warknął - znasz? Powąchaj i zapamiętaj zapach.
Dziesiętnik szarpnął wodze, obrócił konia.
- Straszyć mnie będziecie? - ryknął. - Mnie? Ja w królewskiej służbie jestem!
- I my też - rzekł cicho Wenck. - I to zapewne dłużej niż ty. Nie ciskaj się,
żołnierzu, dobrze ci radzę.
- Ja straż tu pełnię! Skąd mam wiedzieć, coście za jedni?
- Widziałeś pierścień - wycedził komisarz. - A jeśli znaku na klejnocie nie
poznałeś, to zastanawiam się, coś ty za jeden. Na proporcu Burej Chorągwi jest
takie samo godło, powinieneś więc je znać.
Żołnierz zmitygował się wyraźnie, na co zapewne w równej mierze miały wpływ
spokojne słowa Wencka, jak i ponure, zawzięte gęby wychylającej się z furgonów
eskorty.
- Hmm... - powiedział, przesuwając kołpak w stronę lewego ucha. - Dobrze. Ale jeśliście
zaprawdę ci, za których się podajecie, nie będziecie, tuszę, mieć nic przeciw,
jeśli spojrzę, cóż to na wozach wieziecie.
- Będziemy - zmarszczył brwi Wenck. - I to nawet bardzo. Nic ci do naszego
ładunku, dziesiętniku. Nie pojmuję zresztą, czego chciałbyś w nim szukać.
- Nie pojmujecie - pokiwał głową żołnierz, opuszczając rękę w stronę rękojeści
miecza. - Tedy powiem wam, panie. Handel ludźmi zakazany jest, a nie brakuje
łotrów, co sprzedają niewolnych Nilfgaardowi. Jeśli ludzi w dybach na wozach
znajdę, nie wmówicie mi, żeście u króla w służbie. Choćbyście i tuzin
pierścieni pokazali.
- Dobrze - rzekł sucho Wenck. - Jeśli o niewolników chodzi, szukaj. Na to
pozwalam.
Żołdak podjechał stępa do środkowego furgonu, przechylił się na kulbace, uniósł
płachtę.
- Co jest w tych beczkach?
- A co ma być? Niewolnicy? - zadrwił Yannick Brass, rozparty na koźle.
- Pytam, co? Odpowiedzcie tedy!
- Solone ryby.
- A w skrzyniach owych? - wojak podjechał do następnego wozu, kopnął w burtę.
- Podkowy - odburknął Paulie Dahlberg. - A tam, w tyle, to są bawole skóry.
- Widzę - machnął ręką dziesiętnik, cmoknął na konia, podjechał na czoło,
zajrzał do wozu Yarpena.
- A co to za niewiasta tam leży?
Triss Merigold uśmiechnęła się słabo, uniosła na łokciu, wykonując dłonią
krótki, zawiły gest.
- Kto, ja? - spytała cichutko. - Przecież ty mnie wcale nie widzisz.
Żołnierz zamrugał nerwowo, wzdrygnął się lekko.
- Solone ryby - powiedział z przekonaniem, opuszczając płachtę. - W porządku. A
ten dzieciak?
- Suszone grzyby - powiedziała Ciri, patrząc na niego bezczelnie. Żołnierz
zamilkł, zamarł z otwartymi ustami.
- Że jak? - spytał po chwili, marszcząc czoło. - Co?
- Zakończyłeś kontrolę, wojaku? - zainteresował się chłodno Wenck, podjeżdżając
z drugiej strony furgonu. Żołnierz z wysiłkiem oderwał wzrok od zielonych oczu
Ciri.
- Zakończyłem. Jedźcie, niech bogowie prowadzą. Ale miejcie baczenie. Dwa dni
temu nazad Scoia'tael wyrżnęli w pień patrol konny przy Borsuczym Jarze. To
było silne, liczne komando. Prawda, Borsuczy Jar daleko stąd, ale elf idzie
lasem szybciej od wiatru. Dano nam rozkaz obławę zamykać, ale złowisz to elfa?
To właśnie jakby wiatr chcieć łowić...
- Dobrze już, nie ciekawiśmy - przerwał opryskliwie komisarz. - Czas nagli,
przed nami droga daleka.
- Bywajcie tedy. Hej, za mną!
- Słyszałeś, Geralt? - warknął Yarpen Zigrin, patrząc w ślad za odjeżdżającym
patrolem. - Są cholerne Wiewióry w okolicy. Czułem to. Cały czas mam mrówki na
plecach, jakby mi już ktoś z łuku prosto w krzyże mierzył. Nie, psiakrew, nie możemy
tak jak do tej pory jechać na oślep, pogwizdując, drzemiąc i popierdując
sennie. Musimy wiedzieć, co przed nami. Posłuchaj, mam pomysł.
Ciri ostro poderwała kasztana, poszła od razu w galop, nisko pochylając się w
siodle. Geralt, pogrążony w rozmowie z Wenckiem, wyprostował się nagle.
- Nie wariuj! - zawołał. - Bez szaleństw, dziewczyno! Chcesz kark skręcić? I
nie odjeżdżaj za daleko...
Więcej nie usłyszała, zbyt ostro wyrywała do przodu. Robiła to celowo, nie
miała ochoty wysłuchiwać codziennych pouczeń. Nie za szybko, nie za ostro,
Ciri! Pah-pah. Nie oddalaj się! Pah-pah-pah. Bądź ostrożna! Pah-pah! Zupełnie
jakbym była dzieckiem, pomyślała. A ja mam prawie trzynaście lat, szybkiego
kasztanka i ostry miecz na plecach. I nie boję się niczego! I jest wiosna!
- Hej, uważaj, tyłek sobie odparzysz! Yarpen Zigrin. Jeszcze jeden mądrala.
Pah-pah! Dalej, dalej, w galop, po wyboistej drodze, przez Zieloniutkie trawy i
krzaczki, przez srebrne kałuże, przez złoty wilgotny piach, przez pierzaste
paprocie. Spłoszony daniel zmyka w las, świeci w podskokach czarno-białą
latarnią zadu. Z drzew wzbijają się ptaki - kolorowe sójki i żołny, czarne
wrzaskliwe sroki o śmiesznych ogonach.
Pryska spod kopyt woda w kałużach i rozpadlinach.
Dalej, jeszcze dalej! Koń, który zbyt długo dreptał niemrawo za wozem, niesie
radośnie i szybko, szczęśliwy pędem, biegnie płynnie, mięśnie grają między
udami, wilgotna grzywa chlaszcze po twarzy. Koń wyciąga szyję, Ciri oddaje
wodze. Dalej, koniku, nie czuj wędzidła ni munsztuka, dalej, w cwał, w cwał,
ostro, ostro! Wiosna!
Zwolniła, obejrzała się. No, nareszcie sama. Nareszcie daleko. Nikt już nie
skarci, nie upomni, nie zwróci uwagi, nie zagrozi, że skończą się te
przejażdżki. Nareszcie sama, wolna, swobodna i niezależna.
Wolniej. Lekki kłus. W końcu to nie przejażdżka dla samej rozrywki, ma się też
pewne obowiązki. W końcu jest się teraz konnym podjazdem, patrolem, strażą
przednią. Ha, myśli Ciri, rozglądając się, bezpieczeństwo całego konwoju zależy
teraz ode mnie. Wszyscy niecierpliwie czekają, aż wrócę i zamelduję: droga
wolna i przejezdna, nikogo nie widziałam, nie ma śladów ani kół, ani kopyt.
Zamelduję, a wówczas chudy pan Wenck o zimnych błękitnych oczach kiwnie
poważnie głową, Yarpen Zigrin wyszczerzy żółte końskie zęby, Paulie Dahlberg
krzyknie: "Dobra jest, mała!", a Geralt uśmiechnie się leciutko.
Uśmiechnie się, chociaż ostatnio uśmiecha się tak rzadko.
Ciri rozgląda się, notuje w pamięci. Dwie powalone brzózki - żaden problem.
Kupa gałęzi - nic, wozy przejdą. Wymyta deszczem rozpadlina - mała przeszkoda,
koła pierwszego wozu rozjadą ją, następne pójdą koleinami. Wielka polana -
dobre miejsce na popas...
Ślady? Jakie tu mogą być ślady. Nikogo tu nie ma. Jest las. Są ptaki
wrzeszczące wśród świeżych zielonych listków. Brudnorudy lis przebiega bez
pośpiechu przez drogę... I wszystko pachnie wiosną.
Szlak łamie się w połowie wzgórza, ginie w piaszczystym wąwozie, wchodzi pod
krzywe sosenki, czepiające się zbocza. Ciri porzuca drogę, wspina na stromiznę,
chcąc z wysokości rozejrzeć się po okolicy. I by móc dotknąć mokrych,
pachnących liści...
Zsiadła, zarzuciła wodze na sęk, wolno przeszła się wśród porastających górkę
jałowców. Po drugiej stronie wzgórza widniała otwarta przestrzeń, ziejąca w
gęstwie lasu jak wygryziona dziura - zapewne ślad po pożarze, który szalał tu
bardzo dawno temu, bo nigdzie nie czerniło się pogorzelisko, wszędzie było
zielono od niskich brzózek i jodełek. Szlak, jak okiem sięgnąć, wydawał się
wolny i przejezdny. I bezpieczny.
Czego oni się boją, pomyślała. Scoia'tael? A czego się tu bać? Ja się nie boję
elfów. Niczego im nie zrobiłam. Elfy. Wiewiórki. Scoia'tael.
Zanim Geralt rozkazał jej odejść, Ciri zdążyła przyjrzeć się trupom w
strażnicy. Zapamiętała zwłaszcza jednego - z twarzą zasłoniętą zlepionymi
zbrązowiałą krwią włosami, z szyją nienaturalnie skręconą i wygiętą, ściągnięta
w stężałym, upiornym grymasie górna warga odsłaniała zęby, bardzo białe i
bardzo drobne, nieludzkie...
Zapamiętała buty elfa, zniszczone i wytarte, długie do kolan, u dołu sznurowane,
u góry zapinane na liczne kute klamerki.
Elfy, które zabijają ludzi, które same giną w walce. Geralt mówi, że trzeba
zachować neutralność... A Yarpen, że trzeba postępować tak, by nie musieć
prosić o wybaczenie...
Kopnęła kretowisko, w zamyśleniu grzebała obcasem w piasku.
Kto i komu, komu i co powinien wybaczać? Wiewiórki zabijają ludzi. A Nilfgaard
im za to płaci. Posługuje się nimi. Podżega. Nilfgaard.
Ciri nie zapomniała, choć bardzo chciała zapomnieć. O tym, co wydarzyło się w
Cintrze. O tułaczce, rozpaczy, strachu, głodzie i bólu. O marazmie i otępieniu,
które przyszły później, dużo później, gdy odnaleźli ją i przygarnęli druidzi z
Zarzecza. Pamiętała to jak przez mgłę, a chciała przestać pamiętać.
Ale to wracało. Wracało w myślach, w snach. Cintrą. Tętent koni i dzikie
krzyki, trupy, pożar... I czarny rycerz w skrzydlatym hełmie... A później...
Chaty na Zarzeczu... Osmalony komin wśród zgliszcz... Obok, przy nie tkniętej
studni, czarny kot liżący straszną oparzelinę na boku. Studnia... Żuraw... Wiadro...
Wiadro pełne krwi.
Ciri przetarła twarz, spojrzała na dłoń, zaskoczona. Dłoń była mokra.
Dziewczynka pociągnęła nosem, otarła łzy rękawem.
Neutralność? Obojętność? Chciało jej się krzyczeć. Wiedźmin patrzący obojętnie?
Nie! Wiedźmin ma bronić ludzi. Przed leszym, wampirem, wilkołakiem. I nie
tylko. Ma ich bronić przed każdym złem. A ja na Zarzeczu widziałam, co to jest
zło.
Wiedźmin ma bronić i ratować. Bronić mężczyzn, by nie wieszano ich za ręce na
drzewach, nie wbijano na pale. Bronić jasnowłosych dziewczyn, by nie
rozkrzyżowywano ich między wbitymi w ziemię kołkami. Bronić dzieci, by ich nie
zarzynano i nie wrzucano do studni. Na obronę zasługuje nawet kot poparzony w
podpalonej stodole. Dlatego ja zostanę Wiedźminką, dlatego mam miecz, by bronić
takich, jak ci z Sodden i Zarzecza, bo oni mieczy nie mają, nie znają kroków,
półobrotów, uników i piruetów, nikt ich nie nauczył, jak walczyć, są bezbronni
i bezsilni wobec wilkołaka i nilfgaardzkiego marudera. Mnie uczą walki. Bym
mogła bronić bezbronnych. I będę to robić. Zawsze. Nigdy nie będę neutralna.
Nigdy nie będę obojętna. Nigdy!
Nie wiedziała, co ją ostrzegło - czy była to nagła cisza padająca na las jak
zimny cień, czy też ruch złowiony kątem oka. Ale zareagowała błyskawicznie,
odruchowo - odruchem nabytym i wyuczonym w borach Zarzecza, wtedy, gdy uchodząc
z Cintry, ścigała się ze śmiercią. Padła na ziemię, wczołgała pod krzak jałowca
i zamarła w bezruchu. Byle tylko koń nie zarżał, pomyślała.
Na przeciwległym zboczu wąwozu coś poruszyło się znowu, dostrzegła sylwetkę
majaczącą, rozmazującą się wśród listowia. Elf ostrożnie wyjrzał z zarośli.
Odrzuciwszy z głowy kaptur, rozglądał się przez chwilę, nasłuchiwał, potem
bezszelestnie i szybko ruszył granią. W ślad za nim wychynęło z gęstwy jeszcze
dwóch. A potem ruszyli następni. Wielu. Długim rzędem, gęsiego. Około połowy
było konno - ci jechali powoli, wyprostowani w siodłach, sprężeni, czujni.
Przez chwilę widziała wszystkich wyraźnie i dokładnie, gdy w zupełnej ciszy
przesuwali się na tle nieba, w jasnej wyrwie w ścianie drzew, nim znikli,
roztopili się w rozmigotanym cieniu kniei. Znikli bez szmeru i szelestu, jak
duchy. Nie tupnął ani nie prychnął żaden koń, nie trzasnęła gałązka pod stopą
ani podkową. Nie brzęknęła broń, którą byli obwieszeni.
Znikli, ale Ciri nie poruszyła się, leżała przypłaszczona do ziemi pod
jałowcem, starając się oddychać jak najciszej. Wiedziała, że może ją zdradzić
spłoszony ptak lub zwierz, a ptaka lub zwierza mógł spłoszyć każdy szmer i
każdy ruch - nawet najmniejszy, najostrożniejszy. Wstała dopiero wtedy, gdy las
uspokoił się zupełnie, a wśród drzew, między którymi znikły elfy, zajazgotały
sroki.
Wstała po to tylko, by znaleźć się w silnym uchwycie ramion. Czarna skórzana
rękawica spadła na jej usta, stłumiła krzyk przestrachu.
- Bądź cicho.
- Geralt?
- Cicho, mówiłem.
- Widziałeś?
- Widziałem.
- To oni... - szepnęła. - Scoia'tael. Tak?
- Tak. Szybko, do koni. Patrz pod nogi.
Ostrożnie i cicho zjechali ze wzgórza, ale nie wrócili na trakt, zostali w
gęstwinie. Geralt rozglądał się czujnie, nie pozwolił jej na samodzielną jazdę,
nie oddał wodzy kasztana, prowadził go sam.
- Ciri - powiedział nagle. - Ani słowa o tym, cośmy widzieli. Ani Yarpenowi,
ani Wenckowi. Nikomu. Rozumiesz?
- Nie - burknęła, opuszczając głowę. - Nie rozumiem. Dlaczego mam milczeć?
Przecież trzeba ich ostrzec. Za kim my jesteśmy, Geralt? Przeciw komu? Kto jest
naszym przyjacielem, a kto wrogiem?
- Jutro odłączymy się od konwoju - powiedział po chwili milczenia. - Triss jest
już prawie zdrowa. Pożegnamy się i pojedziemy naszą własną drogą. Będziemy
mieli nasze własne problemy, własne zmartwienia i własne trudności. Wtedy, mam
nadzieję, przestaniesz wreszcie próbować dzielić mieszkańców naszego świata na
przyjaciół i wrogów.
- Mamy być... neutralni? Obojętni, tak? A jeśli napadną...
- Nie napadną.
- A jeśli...
- Posłuchaj mnie - odwrócił się ku niej. - Jak sądzisz, dlaczego transport o
tak dużym znaczeniu, ładunek złota i srebra, sekretna pomoc króla Henselta dla
Aedirn, eskortowany jest przez krasnoludów, a nie przez ludzi? Ja już wczoraj
widziałem elfa, który obserwował nas z drzewa. Słyszałem, jak przeszli w nocy
obok obozu. Scoia'tael nie zaatakują krasnoludów, Ciri.
- Ale są tu - mruknęła. - Są. Kręcą się, otaczają nas...
- Ja wiem, dlaczego oni tu są. Pokażę ci. Raptownie obrócił konia, rzucił jej
wodze. Trąciła kasztana piętami, ruszyła szybciej, ale gestem rozkazał jej
zostać z tyłu. Przecięli szlak, wjechali znowu w knieję. Wiedźmin prowadził,
Ciri jechała śladem. Obydwoje milczeli. Długo.
- Spójrz - Geralt wstrzymał konia. - Spójrz, Ciri.
- Co to jest? - westchnęła.
- Shaerrawedd.
Przed nimi, jak daleko pozwalał widzieć las, piętrzyły się gładko ociosane
bloki granitu i marmuru o stępionych, zaokrąglonych przez wichry krawędziach,
ozdobione wzorami wyługowanymi przez deszcze, spękane, potrzaskane przez mrozy,
porozsadzane korzeniami drzew. Wśród pni błyskały bielą złamane kolumny,
arkady, resztki fryzów oplecione bluszczem, otulone grubą warstwą zielonego
mchu.
- Tu był... zamek?
- Pałac. Elfy nie budowały zamków. Zsiądź. Konie nie poradzą sobie wśród
gruzów.
- Kto zniszczył to wszystko? Ludzie?
- Nie. Oni. Zanim odeszli.
- Dlaczego to zrobili?
- Wiedzieli, że już tu nie wrócą. To było po drugim starciu między nimi a
ludźmi, ponad dwieście lat temu. Przedtem wycofując się zostawiali miasta nie
tknięte. Ludzie budowali na elfich fundamentach. Tak powstały Novigrad,
Oxenfurt, Wyzima, Tretogor, Maribor, Cidaris. I Cintra.
- Cintra też?
Potwierdził skinieniem głowy, nie odrywając wzroku od ruin.
- Odeszli stąd - szepnęła Ciri - ale teraz wracają. Dlaczego?
- Żeby popatrzeć.
- Na co?
Bez słowa położył jej dłoń na ramieniu, popchnął lekko przed sobą. Zeskoczyli z
marmurowych schodów, zeszli niżej, przytrzymując się sprężystych leszczyn,
kępami przebijających się z każdej wyrwy, z każdej szczeliny w omszałych,
spękanych płytach.
- Tu było centrum pałacu. Jego serce. Fontanna.
- Tu? - zdziwiła się, patrząc na zbity gąszcz olch i białe pnie brzóz wśród
niekształtnych brył i bloków. - Tutaj? Tutaj nic nie ma.
- Chodź.
Strumień zasilający fontannę musiał często zmieniać koryto, cierpliwie i
nieustannie podmywał marmurowe bloki i alabastrowe płyty, te zaś osuwały się,
tworząc tamy, znów kierując nurt w inną stronę. W rezultacie cały teren pocięty
był płytkimi jarami. Gdzieniegdzie woda spływała kaskadami po resztkach
budowli, omywając je z liści, piachu i ściółki - w tych miejscach marmur,
terakota i mozaika wciąż tryskały kolorem i świeżością, jak gdyby leżały tu od
trzech dni, a nie dwóch stuleci.
Geralt przeskoczył strumień, wszedł pomiędzy resztki kolumn. Ciri podążyła za
nim. Zeskoczyli ze zrujnowanych schodów, schylając głowy weszli pod nie tknięty
łuk arkady, na wpół zagrzebanej w wale ziemnym. Wiedźmin zatrzymał się, wskazał
ręką. Ciri westchnęła głośno.
Z barwnego od potłuczonej terakoty rumowiska wyrastał wielki krzak róż,
obsypany dziesiątkami przepięknych białoliliowych kwiatów. Na płatkach
połyskiwały krople rosy, błyszczące jak srebro. Krzak oplatał pędami dużą płytę
z białego kamienia. A z płyty spoglądała na nich smutna urodziwa twarz, której
delikatnych i szlachetnych rysów nie zdołały zamazać i rozmyć ulewy i śniegi.
Twarz, której nie zdołały zeszpecić dłuta grabieżców wydłubujących z
płaskorzeźby złote ornamenty, mozaikę i szlachetne kamienie.
- Aelirenn - powiedział Geralt po długim milczeniu.
- Jest piękna - szepnęła Ciri, chwytając go za rękę.
Wiedźmin jakby tego nie zauważył. Patrzył na rzeźbę i był daleko, daleko, w
innym świecie i czasie.
- Aelirenn - powtórzył po chwili. - Przez krasnoludów i ludzi nazywana Elireną.
Poprowadziła ich do walki dwieście lat temu. Starszyzna elfów była temu
przeciwna. Wiedzieli, że nie mają szans. Że mogą nie podnieść się już po
klęsce. Chcieli ratować swój lud, chcieli przetrwać. Postanowili zniszczyć
miasta, wycofać się w niedostępne, dzikie góry... i czekać. Elfy są
długowieczne, Ciri. Według naszej miary czasu, prawie nieśmiertelne. Ludzie
wydawali się im czymś, co przeminie jak susza, jak sroga zima, jak plaga
szarańczy, po których przychodzi deszcz, wiosna, nowy urodzaj. Chcieli
przeczekać. Przetrwać. Postanowili zniszczyć miasta i pałace. W tym i ich dumę
- piękne Shaerrawedd. Chcieli przetrwać, ale Elirena... Elirena poderwała
młodzież. Porwali za broń i poszli za nią na ostatni rozpaczliwy bój. I
zmasakrowano ich. Bezlitośnie zmasakrowano.
Ciri milczała, wpatrzona w piękne i martwe oblicze.
- Ginęli z jej imieniem na ustach - podjął cicho wiedźmin. - Powtarzając jej
wezwanie, jej krzyk, ginęli za Shaerrawedd. Bo Shaerrawedd było symbolem.
Ginęli za kamień i marmur... i za Aelirenn. Tak jak im obiecała, ginęli godnie,
bohatersko, z honorem. Ocalili honor, ale zgubili, skazali na zagładę własną
rasę. Własny lud. Pamiętasz, co mówił ci Yarpen? Kto panuje nad światem, a kto
wymiera? Wyjaśnił ci to grubiańsko, ale prawdziwie. Elfy są długowieczne, ale
wyłącznie ich młodzież jest płodna, tylko młodzież może mieć potomstwo. A
prawie cała elfia młodzież poszła wówczas za Elireną. Za Aelirenn, za Białą
Różą z Shaerrawedd. Stoimy wśród ruin jej pałacu, przy fontannie, której plusku
słuchała wieczorami. A to... to były jej kwiaty.
Ciri milczała. Geralt przyciągnął ją do siebie, objął.
- Czy teraz wiesz, dlaczego Scoia'tael byli tu, czy wiesz, na co chcieli
popatrzeć? I czy rozumiesz, że nie wolno dopuścić, by elfia i krasnoludzka
młodzież ponownie dała się zmasakrować? Czy rozumiesz, że ani mnie, ani tobie
nie wolno przyłożyć ręki do tej masakry? Te róże kwitną cały rok. Powinny
zdziczeć, a są piękniejsze niż róże z pielęgnowanych ogrodów. Do Shaerrawedd,
Ciri, wciąż przychodzą elfy. Różne elfy. Te zapalczywe i głupie, dla których
symbolem jest spękany kamień. I te rozumne, dla których symbolem są te
nieśmiertelne, wiecznie odradzające się kwiaty. Elfy, które rozumieją, że jeśli
wyrwie się ten krzak i wypali ziemię, róże z Shaerrawedd nie rozkwitną już
nigdy. Czy rozumiesz to?
Kiwnęła głową.
- Czy rozumiesz teraz, czym jest neutralność, która tak cię porusza? Być
neutralnym to nie znaczy być obojętnym i nieczułym. Nie trzeba zabijać w sobie
uczuć. Wystarczy zabić w sobie nienawiść. Czy zrozumiałaś?
- Tak - szepnęła. - Teraz zrozumiałam. Geralt, ja... chciałabym, wziąć jedną...
Jedną z tych róż. Na pamiątkę. Czy mogę?
- Weź - powiedział po chwili wahania. - Weź, aby pamiętać. Chodźmy już.
Wracajmy do konwoju.
Ciri wpięta różę pod sznurowania kubraczka. Nagle krzyknęła cicho, uniosła
rękę. Strużka krwi spłynęła jej z palca do wnętrza dłoni.
- Ukłułaś się?
- Yarpen... - szepnęła dziewczynka, patrząc na krew, wypełniającą linię życia.
- Wenck... Paulie...
- Co?
- Triss! - krzyknęła przenikliwie nieswoim głosem, wzdrygnęła się silnie,
przetarła twarz przedramieniem. - Prędko, Geralt! Musimy... na pomoc! W konie,
Geralt!
- Ciri! Co z tobą?
- Oni umierają!
Galopowała z uchem prawie przytulonym do szyi konia, popędzała wierzchowca
krzykiem i uderzeniami pięt. Piach leśnej drogi pryskał spod kopyt. Z oddali
usłyszała wrzask, poczuła dym.
Z przeciwka, tarasując szlak, pędziła ku niej dwójka koni wlokących za sobą
uprząż, lejce i ułamany dyszel. Ciri nie wstrzymała kasztana, przemknęła obok w
pełnym pędzie, płatki piany musnęły jej twarz. Z tyłu usłyszała rżenie Płotki i
klątwy Geralta, który musiał wyhamować.
Wypadła za zakręt drogi, na dużą polanę. Karawana płonęła. Z zarośli jak
ogniste ptaki leciały ku wozom zapalone strzały, dziurawiąc płachty, wbijając
się w deski. Scoia'tael, hałłakując i wrzeszcząc, rzucili się do ataku.
Ciri, nie zważając na dobiegające z tyłu krzyki Geralta, skierowała konia
prosto na dwa pierwsze, wysforowane do przodu wozy. Jeden był przewrócony na
bok, stał przy nim Yarpen Zigrin, z toporem w jednym ręku, z kuszą w drugim. U
jego stóp, nieruchoma i bezwładna, w niebieskiej, zadartej do połowy ud
sukience leżała...
- Triiiiiiss!!! - Ciri wyprostowała się w kulbace, walnęła konia piętami.
Scoia'tael zwrócili się w jej stronę, koło uszu dziewczynki zawyły strzały.
Zaszamotała głową, nie zwalniając galopu. Słyszała krzyk Geralta rozkazującego
jej uciekać w las. Nie miała zamiaru usłuchać. Schyliła się, pomknęła wprost na
szyjących do niej łuczników. Poczuła nagle przenikliwy zapach białej róży
przypiętej do kubraczka.
- Triiiiiiss!!!
Elfy uskoczyły przed rozpędzonym koniem. Jednego zawadziła lekko strzemieniem.
Usłyszała ostry świst, rumak targnął się, zakwiczał, rzucił w bok. Ciri
zobaczyła strzałę wbitą głęboko poniżej kłębu, tuż przy jej udzie. Wyrwała
stopy ze strzemion, poderwała się, przykucnęła w siodle, odbiła mocno i
skoczyła.
Spadła miękko na pudło przewróconego furgonu, zabalansowała rękami i skoczyła
znowu, lądując na ugiętych nogach obok Yarpena, ryczącego i wywijającego
toporem.
Obok, na drugim wozie, walczył Paulie Dahlberg, a Regan, odchylony w tył,
wparty nogami w deskę, z trudem utrzymywał zaprzęg. Konie rżały dziko, tupały,
szarpały dyszlem w strachu przed ogniem pożerającym płachtę.
Rzuciła się ku Triss leżącej wśród rozsypanych beczek i skrzyń, chwyciła ją za
ubranie i zaczęła wlec w stronę przewróconego wozu. Czarodziejka jęczała,
trzymając się za głowę nad uchem. Tuż obok Ciri załomotały nagle kopyta,
zachrapały konie - dwóch elfów, wywijając mieczami, spychało ku niej
ciskającego się wściekle Yarpena.
Krasnolud wirował jak fryga, zwinnie odbijał toporem spadające na niego ciosy.
Ciri słyszała klątwy, stęknięcia i jękliwy szczęk metalu.
Od płonącego konwoju odłączył się następny zaprzęg, gnał w ich stronę, wlokąc
za sobą dym i płomień, siejąc zapalonymi szmatami. Woźnica zwisał bezwładnie z
kozła, obok stał Yannick Brass, z trudem utrzymując równowagę. Jedną ręką
dzierżył lejce, drugą odcinał się dwóm elfom galopującym po obu stronach
furgonu. Trzeci Scoia'tael, równając się w pędzie z końmi zaprzęgu, pakował im
w boki strzałę za strzałą.
- Skacz! - ryknął Yarpen, przekrzykując zgiełk. - Skacz, Yannick!
Ciri zobaczyła, jak do rozpędzonego wozu dopada w galopie Geralt, jak krótkim,
oszczędnym cięciem miecza zmiata z siodła jednego elfa, a Wenck, doskakując z
przeciwnej strony, rąbie drugiego, tego, który strzelał do koni. Yannick rzucił
lejce i zeskoczył - wprost pod konia trzeciego Scoia'tael. Elf stanął w
strzemionach i ciął go mieczem. Krasnolud upadł. W tym momencie płonący wóz
wwalił się między walczących, roztrącił ich i rozproszył. Ciri w ostatniej
chwili zdążyła odciągnąć Triss spod kopyt rozszalałych koni. Orczyca wyłamała
się z trzaskiem, furgon podskoczył, zgubił koło i wywrócił się, rozsiewając dookoła
ładunek i tlące się deski.
Ciri dowlokła czarodziejkę pod przewrócony wóz Yarpena. Pomógł jej w tym Paulie
Dahlberg, który nagle znalazł się obok, a obydwoje osłonił Geralt, wpychając
Płotkę pomiędzy nich a szarżujących Scoia'tael. Wokół wozu zakotłowało się,
Ciri słyszała szczęk kling, krzyki, chrap koni, stuk kopyt. Yarpen, Wenck i
Geralt, otoczeni przez elfów ze wszystkich stron, walczyli jak oszalałe diabły.
Walczących roztrącił nagle zaprzęg Regana mocującego się na koźle z pękatym
niziołkiem w kabacie z rysiego futra. Niziołek siedział na Reganie i usiłował
zakłuć go długim nożem.
Yarpen zręcznie wskoczył na wóz, złapał niziołka za kark i wykopał go za burtę.
Regan wrzasnął przeszywająco, chwycił lejce, smagnął konie. Zaprzęg szarpnął,
wóz potoczył się, błyskawicznie nabrał pędu.
- Kołem, Regan! - zaryczał Yarpen. - Kołem! Dookoła!
Wóz wykręcił i ponownie runął na elfów, roztrącając ich. Jeden przyskoczył,
chwycił prawego lejcowego za uździenice, ale nie zdołał go utrzymać, pęd
wrzucił go pod kopyta i koła. Ciri usłyszała makabryczny krzyk.
Drugi elf, galopując obok, ciął mieczem na odlew. Yarpen uchylił się,
brzeszczot zadzwonił o podtrzymującą płachtę obręcz, pęd przeniósł elfa do
przodu. Krasnolud zgarbił się nagle, ostro machnął ręką. Scoia'tael wrzasnął i
wyprężył się w siodle, runął na ziemię. Między jego łopatkami tkwił nadziak.
- No, chodźcie, skurwysyny!!! - ryczał Yarpen, młynkując toporem. - Który
jeszcze? Goń w koło, Regan! W koło!
Regan, potrząsając zakrwawioną czupryną, kuląc się na koźle wśród świstu
strzał, wył jak potępieniec i bezlitośnie smagał konie. Zaprzęg niknął po
ciasnym kręgu, tworząc ruchomą, buchającą płomieniem i dymem zaporę wokół
przewróconego wozu, pod który Ciri zawlokła półprzytomną, potłuczoną
czarodziejkę.
Niedaleko nich tańczył koń Wencka, myszaty ogier. Wenck garbił się, Ciri
widziała białe pióra strzały sterczącej mu z boku. Pomimo rany zręcznie
odrąbywał się dwóm pieszym elfom atakującym go z obu stron. Na oczach Ciri
druga strzała ugodziła go w plecy. Komisarz runął piersią na kark konia, ale
utrzymał się w siodle. Paulie Dahlberg skoczył mu na odsiecz.
Ciri została sama.
Sięgnęła po miecz. Klinga, która podczas treningów wyskakiwała zza pleców jak
błyskawica, teraz za nic nie dawała się wyciągnąć, opierała się, grzęzła w
pochwie jak w smole. Wśród wrzącego dookoła wiru, wśród ruchów tak szybkich, że
aż rozmazujących się w oczach, jej miecz zdawał się nienaturalnie i obco
powolny, wydawało się, że miną wieki, zanim wysunie się całkowicie. Ziemia
trzęsła się i dygotała. Ciri nagle zorientowała się, że to nie ziemia. Że to
jej własne kolana.
Paulie Dahlberg, szachując toporem napierającego na niego elfa, wlókł po ziemi
rannego Wencka. Obok wozu przemknęła Płotka, na elfa wpadł Geralt. Gdzieś
zgubił opaskę, białe włosy powiewały w pędzie. Szczęknęły miecze.
Drugi Scoia'tael, pieszy, wyskoczył zza wozu. Paulie porzucił Wencka,
wyprostował się, zawinął toporem. I zamarł.
Przed nim stał krasnolud w czapce ozdobionej wiewiórczym ogonem, z czarną brodą
zaplecioną w dwa warkocze. Paulie zawahał się.
Czarnobrody nie wahał się ani sekundy. Uderzył oburącz. Ostrze topora warknęło
i spadło, wcięło się w obojczyk z ohydnym chrupnięciem. Paulie upadł bez jęku,
momentalnie, wyglądało to tak, jakby siła ciosu złamała pod nim oba kolana.
Ciri wrzasnęła.
Yarpen Zigrin zeskoczył z wozu. Czarnobrody krasnolud zawirował, ciął. Yarpen
uniknął ciosu zwinnym półobrotowym unikiem, stęknął i straszliwie uderzy! z
dołu, rozrąbując czarną brodę, krtań, żuchwę i twarz - aż po nos. Scoia'tael wygiął
się i runął na wznak, brocząc krwią, młócąc rękami i drąc obcasami ziemię.
- Geraaaalt! - wrzasnęła Ciri, czując za sobą ruch. Czując za sobą śmierć.
Był tylko niewyraźny, złowiony w obrocie kształt, ruch i błysk, ale dziewczynka
zareagowała błyskawicznie, ukośną paradą i zwodem, których nauczono ją w Kaer
Morhen. Wychwyciła cios, ale stała zbyt niepewnie, była zbyt wychylona w bok,
by odebrać impet. Siła uderzenia cisnęła nią o pudło wozu. Miecz wyśliznął się
z dłoni.
Stojąca przed nią piękna długonoga elfka w wysokich butach skrzywiła się
okrutnie, uniosła miecz, potrząsając włosami, rozsypanymi spod odrzuconego
kaptura. Miecz błysnął oślepiająco, błysnęły bransolety na przegubach
Wiewiórki.
Ciri nie była w stanie się poruszyć.
Ale nie. Miecz nie spadł, nie uderzył. Bo elfka nie patrzyła na nią, ale na
białą różę przypiętą do kubraczka.
- Aelrienn! - krzyknęła Wiewiórka głośno, jak gdyby krzykiem tym chciała
przełamać wahanie. Ale nie zdążyła, - Geralt, odpychając Ciri, szeroko chlasnął
ją mieczem przez pierś. Krew bryznęła na twarz i ubranie dziewczynki, czerwone
plamki upstrzyły białe płatki róży.
- Aelirenn... - zajęczała rozdzierająco elfka, osuwając się na klęczki. Zanim
upadła na twarz, zdążyła krzyknąć jeszcze raz. Głośno, przeciągle, rozpaczliwie.
- Shaerraweeeeedd!!!
*****
Rzeczywistość wróciła równie nagle, jak nagle znikła. Poprzez wypełniający uszy
jednostajny, głuchy szum Ciri zaczęła słyszeć głosy. Poprzez rozmigotaną i
mokrą kurtynę łez zaczęła widzieć żywych i zabitych.
- Ciri - szepnął klęczący przy niej Geralt. - Ocknij się.
- Bitwa... - jęknęła, siadając. - Geralt, co...
- Już po wszystkim. Dzięki wojsku z Ban Glean, które przyszło nam z pomocą.
- Nie byłeś... - szepnęła, zamykając oczy. - Nie byłeś neutralny...
- Nie byłem. Ale ty żyjesz. Triss żyje.
- Co z nią?
- Uderzyła się w głowę, wypadając z wozu, który Yarpen usiłował ocalić. Ale już
jest sprawna. Leczy rannych.
Ciri rozejrzała się. Wśród dymu dopalających się furgonów migały sylwetki
zbrojnych. A dookoła leżały skrzynie i beczki. Część z nich była rozbita, a
zawartość rozsypana. Były to zwykłe, szare polne kamienie. Popatrzyła na nie ze
zdumieniem.
- Pomoc dla Demawenda z Aedirn - zgrzytnął zębami stojący obok Yarpen Zigrin. -
Pomoc sekretna i niezwykle ważna. Konwój o specjalnym znaczeniu!
- To była pułapka?
- Krasnolud odwrócił się, spojrzał na nią, na Geralta. Potem znów popatrzył na
wysypujące się z beczek kamienie, splunął.
- Tak - potwierdził. - Pułapka.
- Na Wiewiórki?
- Nie.
Zabitych ułożono równym szeregiem. Leżeli obok siebie nie rozdzieleni - elfy,
ludzie i krasnoludy. Był wśród nich Yannick Brass. Była ciemnowłosa elfka w
wysokich butach. I krasnolud z czarną, błyszczącą od skrzepłej krwi brodą,
zaplecioną w warkoczyki. A obok nich...
- Paulie! - szlochał Regan Dahlberg, trzymając głowę brata na kolanach. -
Paulie! Dlaczego?
Milczeli. Wszyscy. Nawet ci, którzy wiedzieli, dlaczego.
Regan obrócił ku nim skrzywioną, mokrą od łez twarz.
- Co ja matce powiem? - zajęczał. - Co ja jej powiem?
Milczeli.
Niedaleko, otoczony żołnierzami w czarno-złotych barwach Kaedwen, leżał Wenck.
Oddychał ciężko, a każdy wydech wypychał mu na wargi krwawe bańki. Obok
klęczała Triss, nad nimi stał rycerz w lśniącej zbroi.
- No i co? - spytał rycerz. - Pani czarodziejko? Przeżyje?
- Zrobiłam, co mogłam - Triss wstała, zacisnęła usta. - Ale.
- Co?
- Używali tego - pokazała mu strzale o dziwnym grocie, uderzyła nią w stojącą
obok beczkę. Czubek strzały rozdzielił się, rozpękł na cztery kolczaste,
haczykowate igły. Rycerz zaklął.
- Fredegard... - odezwał się z wysiłkiem Wenck. - Fredegard, słuchaj...
- Nie wolno ci mówić! - rzekła ostro Triss. - Ani ruszać się! Zaklęcie ledwo
trzyma!
- Fredegard - powtórzył komisarz. Krwawa bańka na jego wargach pękła, na jej
miejscu natychmiast utworzyła się druga. - Myliliśmy się... Wszyscy się mylili.
To nie Yarpen... Niesłusznie posądzaliśmy... Ręczę za niego. Yarpen nie
zdradził... Nie zdra...
- Milcz! - krzyknął rycerz. - Milcz, Vilfrid! Hej, żywo, dajcie tu nosze!
Nosze!
- Już nie trzeba - powiedziała głucho czarodziejka, patrząc na wargi Wencka, na
których już nie tworzyły się bańki. Ciri odwróciła się, przycisnęła twarz do
boku Geralta.
Fredegard wyprostował się. Yarpen Zigrin nie patrzył na niego. Patrzył na
zabitych. Na Regana Dahiberga wciąż klęczącego nad bratem.
- To było konieczne, panie Zigrin - powiedział rycerz. - To jest wojna. Był
rozkaz. Musieliśmy mieć pewność...
Yarpen milczał. Rycerz spuścił wzrok.
- Wybaczcie - szepnął.
Krasnolud wolno obrócił głowę, spojrzał na niego. Na Geralta. Na Ciri. Na
wszystkich. Ludzi.
- Co wyście z nami zrobili? - spytał z goryczą. - Co wyście zrobili z nami? Co
zrobiliście... z nas?
Nikt mu nie odpowiedział.
Oczy długonogiej elfki były zeszklone i matowe. Na jej wykrzywionych wargach
zastygł krzyk.
Geralt objął Ciri. Wolnym ruchem odpiął od jej kubraczka białą, upstrzoną
ciemnymi plamkami różę, bez słowa rzucił kwiat na ciało Wiewiórki.
- Żegnaj - szepnęła Ciri. - Żegnaj, Różo z Shaerrawedd. Żegnaj i...
- I wybacz nam - dokończył wiedźmin.
Włóczą się po kraju, natrętni i
bezczelni, sami mianujący się złego tropicielami, wilkołaków pogromcami i
upiorów tępicielami, łatwowiernym wydzierając zapłatę, po którym to niecnym
zarobku ruszają dalej, by w najbliższym miejscu podobnego szalbierstwa
domierzyli. Najłatwiejszy przystęp znajdują oni do chaty uczciwego, prostego i
nieświadomego włościanina, który wszelkie nieszczęścia i źle przypadki łacno
przypisuje czarom, nienaturalnym stworom i potworom, działaniu płanetnika albo złego
ducha. Miast do bogów się modlić, miast do Świątyni bogatą zanieść ofiarę,
prostak taki podłemu wiedźminowi gotów oddać grosz ostatni, wierząc, iż
wiedźmin, ów odmieniec bezbożny, zdoła dolę jego odwrócić i nieszczęściom
zapobiec.
Anonim, Monstrum, albo Wiedźmina opisanie
Nie mam nic przeciwko wiedźminom. Niech sobie polują na wampiry. Byleby tylko
płacili podatki.
Radowid III Śmiały, król Redanii
Pragniesz sprawiedliwości, wynajmij Wiedźmina.
Grafitti na murze Katedry Prawa Uniwersytetu w Oxemurcie
Rozdział piąty
- Mówiłeś coś?
Chłopczyk pociągnął nosem i odsunął z czoła za dużą aksamitną czapeczkę z
bażancim piórkiem, zawadiacko zwisającym z boku.
- Jesteś rycerzem? - powtórzył pytanie, patrząc na Geralta ślepkami niebieskimi
jak farbka.
- Nie - odpowiedział wiedźmin, zdziwiony, że mu się chce odpowiadać. - Nie
jestem.
- Ale masz miecz! Mój tatuś jest rycerzem króla Foltesta. Też ma miecz. Większy
niż twój!
Geralt oparł łokcie o reling i splunął do wody wirującej za rufą szkuty.
- Nosisz na plecach - nie rezygnował smarkacz. Czapeczka ponownie obsunęła mu
się na oczy.
- Co?
- Miecz. Na plecach. Dlaczego masz na plecach miecz?
- Bo wiosło mi ukradli.
Smarkacz rozdziawił się, każąc podziwiać imponujące szczerby po mlecznych
zębach.
- Odsuń się od burty - powiedział wiedźmin. - I zamknij usta, bo ci much
nawpada.
Chłopiec otworzył usta jeszcze szerzej.
- Siwy, a głupi! - warknęła matka smarkacza, dostatnio odziana szlachcianka,
odciągając latorośl za bobrowy kołnierz płaszczyka. - Chodź tu, Everett! Tyle
razy ci mówiłam, byś nie spoufalał się z pospólstwem!
Geralt westchnął, patrząc na zarysy wysp i kęp wyłaniające się z porannej mgły.
Szkuta, niezgrabna jak żółw, wlokła się we właściwym dla niej, to jest żółwim
tempie, dyktowanym leniwym nurtem Delty. Pasażerowie, w większości kupcy i
wieśniacy, drzemali na bagażach. Wiedźmin ponownie rozwinął zwój, wrócił do
listu Ciri.
... śpię w dużej sali, która nazywa się
Dormitorium, a łóżko mam ogromnie duże, powiadam Ci. Jestem u Średnich
Dziewcząt, dwanaście nas jest, ale ja się najwięcej przyjaźnię z Eurneid, Katje
i Iolą Drugą. Dzisiaj natomiast Jadłam Rosół a najgorzej że niekiedy trzeba
Pościć i wstawać bardzo wczesnym Świtem. Wcześniej niż w Kaer Morhen. Resztę
napiszę jutro albowiem zaraz będziemy miały Modły. W Kaer Morhen nikt nigdy się
nie modlił, ciekawe, czemu tutaj trzeba. Pewnie dlatego, że to Świątynia.
Geralt. Matka Nenneke przeczytała i kazała nie pisać Głupstw i wyraźnie bez
błędów. I czego się uczę i że czuję się dobrze i jestem zdrowa. Czuję się
dobrze i jestem zdrowa niestety Głodna, ale Wkrutce Obiad. I kazała jeszcze
Matka Nenneke napisać, że modlitwa jeszcze nikomu nie zaszkodziła, ani mnie ani
tobie też z całą pewnością.
Geralt, ponownie mam wolny czas, napiszę więc, że się uczę. Czytać i pisać
poprawne Runy. Historia. Natura. Poezja i Proza, Ładnie się wysławiać we
Wspólnym Języku i w Starszej Mowie. Najlepsza jestem w Starszej Mowie, umiem
też pisać Starsze Runy. Napiszę Ci coś, to sam zobaczysz. Elaine blath,
Feainnewedd. To znaczyło: Piękny kwiatuszek, dziecko Słońca. Widzisz sam, że
umiem. I jeszcze
Teraz mogę znowu pisać, albowiem znalazłam nowe pióro albowiem tamto stare
złamało się. Matka Nenneke przeczytała i chwaliła mnie, że poprawnie. I że
jestem posłuszna kazała napisać i żebyś się nie martwił. Nie martw się, Geralt.
Znów mam czas, więc napiszę, co się przydarzyło. Jak karmiłyśmy indyczki, ja,
Iola i Katje, to wielki Jeden Indyk na nas napadł, szyję miał czerwoną i był
Okropny Straszny. Najpierw napadł na Iolę a później na mnie chciał napaść, ale
ja się nie bałam, bo on był i tak mniejszy i wolniejszy niż Wahadło. Zrobiłam
zwód i piruet i walnęłam go dwa razy rózgą, aż Umknął. Matka Nenneke nie
pozwala mi tu nosić Mojego Miecza, szkoda, albowiem bym temu Indykowi pokazała,
czego się nauczyłam w Kaer Morhen. Ja już wiem, że poprawnie Starszymi Runami
należy pisać Caer a'Muirehen i że to znaczy Warownia Starego Morza. To pewnie
dlatego tam wszędzie są Muszle i Ślimaki oraz Ryby odciśnięte w kamieniach. A
Cintrą poprawnie pisze się Xin'trea. Zaś moje imię pochodzi od Zireael,
albowiem to znaczy Jaskółka, a to znaczy, że...
- Czytacie sobie?
Uniósł głowę.
- Czytam. A co? Stało się coś? Ktoś coś zauważył?
- Nie, nic - odrzekł szyper, wycierając ręce o skórzany kabat. - Spokój na
wodzie. Ale mgła jest, a my już blisko Żurawiej Kępy...
- Wiem. Płynę tędy już szósty raz, Pluskolec, nie licząc powrotów. Zdążyłem
poznać szlak. Mam oczy otwarte, nie obawiaj się.
Szyper kiwnął głową, odszedł w stronę dziobu, przestępując piętrzące się
wszędzie paki i tobołki podróżnych. Ściśnięte na śródokręciu konie parskały i
łomotały podkowami o deski pokładu. Byli na środku nurtu, wśród gęstej mgły.
Szkuta orała dziobem połacie nenufarów, rozgarniała kępy. Geralt wrócił do
lektury.
... to znaczy, że mam elfie imię. A
przecież nie jestem elfka. Geralt, tutaj u nas też się mówi o Wiewiórkach.
Czasem nawet wojsko przyjeżdża i wypytuje i mówi, że rannych elfów nie wolno
leczyć. Ja nie pisnęłam nikomu ani słóweczka o tym, co było wiosną, nie bój się.
I o tym, żeby ćwiczyć, też pamiętam, nie myśl sobie. Chodzę do parku i trenuję,
gdy mam czas. Ale nie zawsze albowiem muszę też pracować w kuchni albo w
sadzie, jak wszystkie dziewczęta. I nauki też mamy okropnie dużo. Ale to nic,
będę się uczyć. Ty przecież też uczyłeś się w Świątyni, mówiła mi o tym Matka
Nenneke. I powiedziała jeszcze, że machać mieczem może byle dureń a wiedźminka
musi być modra.
Geralt, obiecałeś, że przyjedziesz. Przyjedź.
Twoja Ciri
PS Przyjedź, przyjedź.
PS II. Matka Nenneke kazała napisać na koniec Chwała Wielkiej Melitele, niech
jej błogosławieństwo i przychylność zawsze będą z Tobą. I żeby Ci się nic nie
stało.
Ciri
Pojechałbym do Ellander, pomyślał, chowając list. Ale to niebezpieczne. Mógłbym
naprowadzić ich na ślad... Z tymi listami też trzeba skończyć. Nenneke korzysta
z poczty kapłańskiej, ale jednak... Cholera, to zbyt ryzykowne.
- Hmmm... Hmm...
- Co znowu, Pluskolec? Żurawią Kępę już minęliśmy.
- I chwalić bogów, bez wypadku - westchnął szyper. - Ha, panie Geralt, znowu
spokojny będzie rejs, widzę. Mgła tylko patrzeć, jak się podniesie, a gdy
słońce wyjrzy, to już po strachu. Potworzysko przy słońcu się nie pokaże.
- Wcale się tym nie zmartwię.
- Ja myślę - uśmiechnął się krzywo Pluskolec. - Kompania płaci wam od rejsu.
Czy się co wydarzy, czy nie, grosz i tak w kabzę wpada?
- Pytasz, jak byś nie wiedział. Co to, zawiść przez ciebie przemawia? Że
zarabiam, stojąc oparty o burtę i obserwując czajki? A tobie za co płacą? Za to
samo. Za to, że jesteś na pokładzie. Gdy wszystko idzie gładko, to nie masz nic
do roboty, szwendasz się od dziobu do rufy, szczerzysz zęby do pasażerek lub
próbujesz naciągnąć kupców na wódkę. Mnie też wynajęto, bym był na pokładzie.
Na wszelki wypadek. Bezpieczny przewóz, bo wiedźmin w eskorcie. Koszt Wiedźmina
wliczony w cenę przewozu, prawda?
- Ano, pewnie, że prawda - westchnął szyper. - Kompania nie straci. Znam ich
dobrze. Pływam dla nich po Delcie piąty rok, od Piany do Novigradu, od
Novigradu do Piany. No, to do pracy, panie wiedźmin. Wy opierajcie się o burtę,
ja idę się przejść od dziobu do rufy.
Mgła zrzedła nieco. Geralt wyjął z torby drugi list, który otrzymał niedawno od
dziwnego posłańca. Czytał ten list już około trzydziestu razy. List pachniał
bzem i agrestem.
Miły przyjacielu...
Wiedźmin zaklął z cicha, patrząc na ostre, równe, kanciaste, rysowane
energicznymi pociągnięciami pióra runy, bezbłędnie oddające nastrój piszącej.
Ponownie poczuł ogromną ochotę, by podjąć próbę ugryzienia się ze złości w
tyłek. Gdy przed miesiącem pisał do czarodziejki, przez dwie noce z rzędu
zastanawiał się, jak zacząć. Wreszcie zdecydował się na "Miła przyjaciółko". I teraz miał za swoje.
Miły przyjacielu, ogromnie uradował mnie
Twój niespodziewany list, otrzymany niecałe trzy lata po naszym ostatnim
spotkaniu. Radość moja była tym większa, że o Twoim nagłym i gwałtownym zgonie
krążyły różne plotki. Dobrze, że zdecydowałeś się zdementować je, pisząc do
mnie, dobrze też, że czynisz to tak rychło. Z Twego listu wynika, że wiodłeś
życie spokojne, rozkosznie nudne i wyprane z wszelkich ewenementów. W
dzisiejszych czasach takie życie to prawdziwy przywilej, drogi przyjacielu,
cieszę się, że udało Ci się go dostąpić.
Wzruszyła mnie nagła troska o moje zdrowie, jaką raczyłeś przejawić, drogi
przyjacielu. Spieszę z wieścią, że i owszem, czuję się już dobrze, okres
niedyspozycji mam już za sobą, uporałam się z kłopotami, opisem których nie
chcę Cię nudzić.
Martwi mnie bardzo i niepokoi to, że niespodziewany prezent, jaki otrzymałeś od
Losu, przysparza Ci zmartwień. W przypuszczeniu, że wymaga to fachowej pomocy,
masz absolutną słuszność. Choć opis trudności - co zrozumiale - jest
enigmatyczny, jestem pewna, że znam Źródło problemu. I zgadzam się z poglądem,
że absolutnie konieczna jest pomoc jeszcze jednej czarodziejki. Czuję się
zaszczycona tym, że jestem drugą, do której się zwracasz.
Czymże zasłużyłam na tak wysoką pozycję na liście?
Bądź spokojny, miły przyjacielu, a jeżeli nosiłeś się z zamiarem suplikowania o
pomoc u dodatkowych czarodziejek, zaniechaj tego, bo nie ma potrzeby. Wyruszam
nie zwlekając, jadę wprost do miejsca, które wskazałeś w zawoalowany, ale
zrozumiały dla mnie sposób. Rzecz jasna, wyruszam w pełnej tajemnicy i przy
zachowaniu środków ostrożności. Na miejscu zorientuję się w naturze kłopotu i
zrobię, co będzie w mej mocy, aby uspokoić bijące źródło.
Postaram się przy tym nie wypaść gorzej niż inne panie, do których zanosiłeś,
zanosisz lub zwykłeś zanosić supliki. Jestem wszak Twą miłą przyjaciółką. Zbyt
zależy mi na Twej cennej przyjaźni, bym mogła Cię zawieść, drogi przyjacielu.
Jeśli w ciągu najbliższych kilku lat zapragnąłbyś napisać do mnie, nie wahaj
się ani chwili. Listom Twoim jestem niezmiennie rada.
Twoja przyjaciółka Yennefer
List pachniał bzem i agrestem.
Geralt zaklął.
Z zadumy wyrwało go nagie poruszenie na pokładzie i kołysanie szkuty,
sygnalizujące zmianę kursu. Część pasażerów obiegła prawą burtę. Szyper
Pluskolec wywrzaskiwał z dziobu komendy, szkuta powoli i opornie skręcała w
stronę temerskiego brzegu, schodziła z farwateru, ustępując miejsca dwóm
wyłaniającym się z mgły okrętom. Wiedźmin spojrzał ciekawie.
Jako pierwszy płynął wielki, długi na co najmniej siedemdziesiąt sążni
trójmasztowy galeas, powiewający amarantową flagą ze srebrnym orłem. Za nim,
rytmicznie pracując czterdziestoma wiosłami, sunęła mniejsza, smukła galera,
ozdobiona znakiem złoto-czerwonej krokwi w czarnym polu.
- Uch, ależ smoki wielgachne - powiedział Pluskolec, stając obok Wiedźmina. -
Ależ rzekę orzą, aż fala idzie.
- Ciekawe - mruknął Geralt. - Galeas płynie pod redańską banderą, a galera jest
z Aedirn.
- Z Aedirn, a jakże - potwierdził szyper. - I nosi wimple namiestnika z Hagge.
Ale zważcie, oba statki mają ostrodenne kadłuby, blisko dwa sążnie zanurzenia.
Znaczy to, że do samego Hagge nie płyną, bo nie przeszłyby przez porohy i
mielizny w górze rzeki. Płyną do Piany albo do Białego Mostu. A spójrzcie, na
pokładach mrowie wojska. To nie kupcy. To wojenne korabie, panie Geralt.
- Na galeasie podróżuje ktoś ważny. Rozpięli namiot na pokładzie.
- Ano, tak nynie wielmoże podróżują - kiwnął głową Pluskolec, dłubiąc w zębach
odłupaną od burty drzazgą. - Rzeką bezpieczniej. Po lasach grasują elfie
komanda, nie wiedzieć, zza którego drzewa smyknie strzała. A na wodzie nie ma
strachu. Elf, jak ten kot, wody nie lubi. W chaszczach woli siedzieć...
- To musi być ktoś naprawdę ważny. Namiot jest bogaty.
- Ano, może to być. Kto wie, może sam król Vizimir rzekę zaszczycił? Różny
naród teraz podróżuje... A jeśli my już przy tym, prosiliście w Pianie, bym
ucha nadstawiał, czy się ktoś wami nie ciekawi, czy ktoś o was nie wypytuje.
Otóż tamta łamaga, widzicie go?
- Nie pokazuj palcem, Pluskolec. Co to za jeden?
- A bo ja wiem? Sami spytajcie, przecie idzie ku nam. Baczcie, jak to się
chwieje! A woda by lustro, zaraza, gdyby trochę powełniło, pewnie na czworakach
by lazł, niezguła.
"Niezgułą" okazał się niewysoki, chudy mężczyzna W trudnym do
określenia wieku, ubrany w wełniany obszerny i niezbyt czysty płaszcz, spięty
kolistą mosiężną broszą. Przetyczkę od broszy, widać zgubioną, zastępował
krzywy gwóźdź ze sklepaną główką. Mężczyzna podszedł, chrząknął, zmrużył
krótkowzroczne oczy.
- Hmm... Czy mam przyjemność z Geraltem z Rivii, wiedźminem?
- Tak, mości panie. Macie.
- Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Linus Pitt, magister bakałarz,
wykładowca historii naturalnej w Akademii Oxenfurckiej.
- Niezmiernie mi miło.
- Hmm... Powiedziano mi, że ochraniasz waszmość przewóz na zlecenie Kompanii
Malatiusa i Grocka. Jakoby przed niebezpieczeństwem napaści jakiegoś monstrum.
Zastanawia mnie, o jakież to monstrum może chodzić?
- Sam się nad tym zastanawiam - wiedźmin oparł się o, burtę, patrząc na
majaczące we mgle ciemne zarysy nadrzecznych łęgów na temerskim brzegu. - I
dochodzę do wniosku, że wynajęto mnie raczej na wypadek ataku komanda
Scoia'tael, które podobno grasuje w okolicy. Podróżuję bowiem między Pianą a
Novigradem po raz szósty, a żagnica nie pokazała się ani razu...
- Żagnica? To jakaś ludowa nazwa. Wolałbym, byście posługiwali się nazewnictwem
naukowym. Hmm... Żagnica... Doprawdy nie wiem, który gatunek macie na myśli...
- Mam na myśli kostropate potworzysko, długie na dwa sążnie, przypominające
obrośnięty glonami pniak, mające dziesięć łap i szczęki jak piły.
- Opis pozostawia wiele do życzenia pod względem naukowej ścisłości. Czyżby
szło o któryś z gatunków z rodziny Hyphydridae?
- Nie wykluczam tego - westchnął Geralt. - Żagnica, z tego, co o niej wiem,
pochodzi z wyjątkowo parszywej rodziny, żadna nazwa nie jest dla tej rodziny
krzywdząca. Rzecz w tym, mości bakałarzu, że podobno któryś z członków tego
niesympatycznego rodu zaatakował dwa tygodnie temu szkutę Kompanii. Tu, w
Delcie, niedaleko miejsca, w którym się właśnie znajdujemy.
- Kto tak twierdzi - zaśmiał się skrzekliwie Linus Pitt - ten jest nieukiem albo
kłamcą. Nic podobnego zdarzyć się nie mogło. Znam bardzo dobrze faunę Delty.
Rodzina Hyphydridae w ogóle tu nie występuje. Ani inny aż do tego stopnia
niebezpieczny, drapieżny gatunek. Znaczne zasolenie i nietypowy skład chemiczny
wody, zwłaszcza w czasie przypływu...
- W czasie przypływu - przerwał Geralt - gdy fala pływowa przejdzie przez
kanały Novigradu, w Delcie w ogóle nie ma wody w ścisłym znaczeniu tego słowa.
Jest ciecz składająca się z odchodów, mydlin, oleju i zdechłych szczurów.
- Niestety, niestety - zasmucił się magister bakałarz. - Degradacja
środowiska... Nie uwierzycie, ale z ponad dwóch tysięcy gatunków ryb, które
żyły w tej rzece jeszcze pięćdziesiąt lat temu, zostało nie więcej niż
dziewięćset. To doprawdy przykre.
Obaj oparli się o reling i w milczeniu patrzyli na zieloną mętną toń. Przypływ
już się zaczynał, bo woda śmierdziała coraz silniej. Pojawiły się pierwsze
zdechłe szczury.
- Wyginął ze szczętem głowacz białopłetwy - przerwał milczenie Linus Pitt. -
Zniknął kefal, wężogłów, kitara, wiun pasiasty, brzanka, kiełb długowąsy,
zębacz królewski...
W odległości około dziesięciu sążni od burty woda zakotłowała się. Przez moment
obaj widzieli ponad dwudziestofuntowy okaz królewskiego zębacza, który połknął
zdechłego szczura i zniknął w głębinie, machnąwszy wdzięcznie płetwą ogonową.
- Co to było? - wzdrygnął się magister.
- Nie wiem - Geralt spojrzał w niebo. - Może pingwin?
Uczony rzucił na niego okiem, zaciął wargi.
- Z pewnością nie była to jednak wasza legendarna żagnica! Mówiono mi, że
wiedźmini dysponują znaczną wiedzą o niektórych rzadkich gatunkach. A wy nie
dość, że powtarzacie plotki i bajędy, to jeszcze próbujecie drwić ze mnie w
prostacki sposób... Czy wy mnie w ogóle słuchacie?
- Mgła się nie podniesie - rzeki cicho Geralt.
- Hę?
- Wiatr wciąż słaby. Gdy wpłyniemy w odnogi, między ostrowy, będzie jeszcze
słabszy. Będzie mglisto aż do samego Novigradu.
- Ja nie płynę do Novigradu, wysiadam w Oxenfurcie - oznajmił sucho Pitt. - A
mgła? Nie jest aż tak gęsta, by uniemożliwiła nawigację, jak myślicie?
Chłopczyk w czapeczce z piórkiem przebiegł obok nich, wychylił się mocno,
próbując patykiem złowić obijającego się o burtę szczura. Geralt podszedł,
wyrwał mu patyk.
- Zmykaj stąd. Nie zbliżaj się do burt!
- Maaaamaaaa!
- Everett! Chodź tu natychmiast!
Magister bakałarz wyprostował się, popatrzył na Wiedźmina przenikliwie.
- Wy, zdaje się, prawdziwie wierzycie, że coś nam zagraża?
- Panie Pitt - rzekł Geralt najspokojniej jak umiał. - Dwa tygodnie temu coś
ściągnęło dwoje ludzi z pokładu jednej ze szkut Kompanii. We mgle. Nie wiem, co
to było. Może była to wasza hyfydra, czy jak jej tam. Może był to kiełb
długowąsy. Ale ja myślę, że to była żagnica.
Uczony wydął wargi.
- Przypuszczenia - oświadczył - winny opierać się na solidnych naukowych
podstawach, nie na pogłoskach i plotkach. Mówiłem wam, hyfydra, którą uparcie
nazywacie żagnica, nie występuje w wodach Delty. Została wytępiona dobre pół
wieku temu, nawiasem mówiąc wskutek działalności wam podobnych, gotowych
natychmiast zabijać wszystko, co nieładnie wygląda, bez namysłu, bez badań, bez
obserwacji, bez zastanawiania się nad niszą ekologiczną.
Geralt miał przez chwilę ochotę szczerze powiedzieć, gdzie ma żagnicę i jej
niszę, ale rozmyślił się.
- Panie bakałarzu - rzekł spokojnie. - Jedną ze ściągniętych z pokładu osób
była młoda dziewczyna w ciąży. Chciała schłodzić w wodzie spuchnięte stopy.
Teoretycznie jej dziecko mogłoby kiedyś zostać rektorem waszej uczelni. Co
powiecie na takie podejście do ekologii?
- To jest podejście nienaukowe, emocjonalne i subiektywne. Natura rządzi się
własnymi prawami i choć są to prawa okrutne i bezwzględne, nie ma co ich
poprawiać. To walka o byt! - magister przechylił się przez reling i splunął do
wody. - A tępienia gatunków, nawet drapieżnych, nie można niczym
usprawiedliwić. Co na to powiecie?
- Powiem, że niebezpiecznie się tak wychylać. W okolicy może być żagnica.
Chcecie sprawdzić na własnej skórze, w jaki sposób żagnica walczy o byt?
Linus Pitt puścił reling, odskoczył gwałtownie. Pobladł lekko, ale natychmiast
odzyskał kontenans, ponownie wydął wargi.
- Zapewne wiele wiecie o owych fantastycznych żagnicach, panie wiedźminie?
- Bez wątpienia mniej niż wy. Może więc skorzystamy z okazji? Oświećcie mnie
nieco, panie bakałarzu, wyłóżcie trochę wiedzy o drapieżnikach wodnych. Chętnie
posłucham, podróż mniej się będzie dłużyła.
- Drwicie ze mnie?
- Pod żadnym pozorem. Naprawdę chciałbym uzupełnić luki w wykształceniu.
- Hmmm... Jeśli naprawdę... Czemu nie. Posłuchajcie zatem. Rodzina Hyphydridae,
należąca do rzędu Amphipoda, czyli Obunogów, obejmuje cztery znane nauce
gatunki. Dwa z nich żyją wyłącznie w wodach tropikalnych. W naszym klimacie
spotyka się natomiast, obecnie bardzo rzadko, niewielką Hyphydra Longicauda,
oraz osiągającą nieco większe rozmiary Hyphydra marginata. Biotopem obu
gatunków są wody stojące lub wolno płynące. Są to rzeczywiście gatunki
drapieżne, preferujące jako pokarm stworzenia ciepłokrwiste... Macie coś do
dodania?
- Chwilowo nie. Słucham z zapartym tchem.
- Tak, hmm... W księgach znaleźć też można wzmianki o podgatunku
Pseudohyphydra, żyjącym w bagnistych wodach Angrenu. Jednak ostatnio uczony
Bumbler z Aldersbergu dowiódł, że jest to całkowicie odrębny gatunek z rodziny
Mordidae, czyli Zagryźców. Żywi się wyłącznie rybami i małymi płazami. Został
nazwany Ichtyouorax Bumbleri.
- Ma potwór szczęście - uśmiechnął się wiedźmin. - Już po raz trzeci został
nazwany.
- Jak to?
- Stwór, o którym mówicie, to żyrytwa, w Starszej Mowie nosząca nazwę cinerea.
A jeśli uczony Bumbler twierdzi, że żywi się wyłącznie rybami, to wnoszę, że
nigdy nie kąpał się w jeziorku, w którym żyrytwy bytują. Ale pod jednym
względem Bumbler ma rację: z żagnicą cinerea ma tyle wspólnego, co ja z lisem.
Obaj lubimy jeść kaczuszki.
- Jaka cinerea? - żachnął się bakałarz. - Cinerea to stwór mityczny! Doprawdy
rozczarowuje mnie wasza niewiedza. Zaiste, zaskoczony jestem...
- Wiem - przerwał Geralt. - Bardzo tracę przy bliższym poznaniu. Niemniej
pozwolę sobie na kilka dalszych poprawek do waszych teorii, panie Pitt. Otóż
żagnice zawsze żyły w Delcie i żyją nadal. Owszem, był taki czas, gdy wydawało
się, że wyginęły. Żywiły się bowiem tymi małymi fokami...
- Karłowatymi morświnami rzecznymi - poprawił magister. - Nie bądźcie
ignorantem. Nie mylcie fok z...
-... żywiły się morświnami, a morświny wytrzebiono, bo przypominały foki.
Dostarczały foczego futra i tłuszczu. Później zaś w górze rzeki pokopano
kanały, pobudowano tamy i przegrody. Prąd osłabł, Delta zamuliła się i zarosła.
A żagnica uległa mutacji. Przystosowała się.
- Hę?
- Ludzie odbudowali jej łańcuch pokarmowy. Dostarczyli ciepłokrwistych stworzeń
na miejsce morświnów. Zaczęto wozić przez Deltę owce, bydło, nierogaciznę.
Żagnicę w mig nauczyły się, że każda płynąca po Delcie szkuta, barka, tratwa
lub komięga to jeden wielki półmisek z żarciem.
- A mutacja? Mówiliście o mutacji!
- To płynne łajno - Geralt wskazał na zieloną wodę - zdaje się żagnicy
odpowiadać. Wzmaga wzrost. Cholera potrafi podobno być tak wielka, że bez
wysiłku ściąga krowę z tratwy. Ściągnięcie z pokładu człowieka to dla niej
fraszka. Zwłaszcza z pokładów tych kryp, które Kompania wykorzystuje do
transportu pasażerów. Sami widzicie, jak to głęboko siedzi w wodzie.
Bakałarz szybko cofnął się od burty, najdalej, jak mógł, jak pozwalały wózki i
bagaże.
- Słyszałem plusk! - sapnął, wpatrując się w mgłę między kępami. - Panie
wiedźminie! Słyszałem...
- Spokojnie. Oprócz plusku słychać też skrzyp wioseł w dulkach. To celnicy z
redańskiego brzegu. Zobaczycie, zaraz tu będą i zrobią zamieszanie, jakiego nie
zdołałyby zrobić trzy, a nawet cztery żagnice.
Pluskolec przebiegł obok. Zaklął plugawie, bo chłopczyk w czapeczce z piórkiem
zaplątał mu się pod nogi.
Pasażerowie i kupcy, wielce zdenerwowani, przeglądali swe mienie i usiłowali
ukryć przemyt.
Za małą chwilę o burtę stuknęła duża łódź, a na pokład szkuty wskoczyło
czterech ruchliwych, rozgniewanych i bardzo hałaśliwych osobników. Otoczyli
szypra kołem, pokrzyczeli groźnie, usilnie próbując nadać swym osobom i
funkcjom pozory ważności, po czym z entuzjazmem rzucili się na bagaż i dobytek
podróżnych.
- Kontrolują jeszcze przed lądowaniem! - poskarżył się Pluskolec, podchodząc do
Wiedźmina i magistra. - To bezprawie jest, no nie? Przecieżeśmy jeszcze nie na
redańskiej ziemi. Redania jest na prawym brzegu, pół mili stąd!
- Nie - zaprzeczył bakałarz. - Granica między Redania a Temerią przebiega
środkiem nurtu Pontaru.
- A jak tu, kurwa, nurt wymierzyć? Tu jest Delta! Kępy, łachy i ostrowy cięgiem
zmieniają położenie, farwater jest co dnia inny! Skaranie boskie! Hej!
Gówniarzu! Zostaw ten bosak, bo ci rzyć posiniaczę! Wielmożna pani! Pilnujcież
dzieciaka! Skaranie boskie!
- Everett! Zostaw to, bo się ubrudzisz!
- Co jest w tym kufrze? - wrzeszczeli celnicy. - Hej, rozwiązać mi ten tobół!
Czyj ten wózek? Waluta jest? Waluta, pytam? Temerski albo nilfgaardzki
pieniądz?
- Tak oto wygląda wojna celna - skomentował rozgardiasz Linus Pitt, robiąc
mądrą minę. - Vizimir wymógł na Novigradzie wprowadzenie prawa składu. Foltest
z Temerii odpowiedział retorsyjnym, bezwzględnym prawem składu w Wyzimie i Gors
Velen. Mocno ugodził tym redańskich kupców, więc Vizimir zaostrzył cła na
temerskie wyroby. Chroni redańską gospodarkę. Temeria zalewana jest tanimi
towarami pochodzącymi z nilfgaardzkich manufaktur. Dlatego celnicy są tacy
gorliwi. Gdyby nilfgaardzkie towary w nadmiarze przedostały się przez granicę,
gospodarka Redanii mogłaby runąć. Redania prawie nie ma manufaktur, a
rzemieślnicy nie wytrzymaliby konkurencji.
- Krótko mówiąc - uśmiechną! się Geralt - Nilfgaard powoli zdobywa towarem i
złotem to, czego nie zdobył orężem. Temeria nie broni się? Foltest nie
wprowadził blokady południowych granic?
- Jakim sposobem? Towar idzie przez Mahakam, przez Brugge, przez Verden, przez
porty w Cidaris. Dla kupców liczy się zaś wyłącznie zysk, nie polityka. Gdyby
król Foltest zablokował granice, gildie kupieckie podniosłyby straszne larum...
- Waluta jest? - warknął, podchodząc do nich, celnik o przekrwionych oczach i
zarośniętej gębie. - Coś do oclenia?
- Jestem uczonym!
- Bądźcie sobie nawet księciem! Pytam, co wwozicie?
- Zostaw ich, Boratek - rzekł przywódca grupy, wysoki i barczysty celnik z
długim czarnym wąsem. - Wiedźmina nie poznajesz? Witaj, Geralt. To twój
znajomy? Uczony? A więc do Oxenfurtu, panie? I bez bagażu?
- W rzeczy samej. Do Oxenfurtu. I bez bagażu.
Celnik wyciągnął z rękawa wielką chustkę, wytarł czoło, wąsy i szyję.
- I jak dzisiaj, Geralt? - spytał. - Potwór nie objawił się?
- Nie. A ty, Olsen, widziałeś coś może?
- Ja nie mam czasu się rozglądać. Ja pracuję.
- Mój tatuś - oświadczył Eyerett, podkradłszy się bezszelestnie - jest rycerzem
króla Foltesta! I ma jeszcze większe wąsy!
- Zjeżdżaj, pętaku - powiedział do niego Olsen, po czym westchnął ciężko. -
Masz może trochę wódki, Geralt?
- Nie.
- Ale ja mam - zaskoczył wszystkich uczony mąż z Akademii, wyciągając z sakwy
płaski bukłak.
- A ja mam zakąskę - pochwalił się Pluskolec, wyłaniając się jak spod ziemi. -
Wędzone miętusy!
- A mój tatuś...
- Zjeżdżaj, gówniarzu.
Usiedli na zwojach lin w cieniu jednego ze stojących na śródokręciu wozów,
kolejno pociągając z bukłaka i pożerając miętusy. Olsen musiał ich na chwilę
opuścić, bo wybuchła awantura. Krasnoludzki kupiec z Mahakamu żądał niższego
wymiaru cła, próbując wmówić celnikom, że wwożone futra nie są futrami srebrnych
lisów, lecz wyjątkowo wielkich kotów. Matka wścibskiego i wszędobylskiego
Eyeretta nie chciała natomiast w ogóle poddać się kontroli, piskliwie powołując
się na rangę męża i przywileje szlacheckie.
Statek wolno sunął szerokim przesmykiem wśród zakrzaczonych ostrowów, wlokąc
przy burtach warkocze zgarnianych nenufarów, grążeli i rdestnic. Wśród trzcin
groźnie buczały bąki i pogwizdywały żółwie. Czaple, stojąc na jednej nodze, ze
stoickim spokojem patrzyły w wodę, wiedząc, że nie ma się co gorączkować - ryba
prędzej czy później sama podpłynie.
- I co, panie Geralt? - odezwał się Pluskolec, wylizując miętusią skórę. -
Jeszcze jeden spokojny rejs? Wiecie, co wam rzeknę? Ten potwór głupi nie jest.
On wie, żeście się na niego zasadzili. U nas, we wiosce, była, uważacie,
rzeczka, w niej żyła wydra, onaż zakradała się na podwórko, kury dusiła. A taka
była cwana, że nie przylazła nigdy, jeśli doma był ojciec albo ja z braćmi.
Przyłaziła jeno wtedy, gdy ostawał dziadunio, samiuteńki jeden. A dziadunio
nasz, uważacie, na rozumie trochę słabował i nogi mu paralusz odjął. Wydra,
psia jej mać, jakby wiedziała o tym. No to pewnego razu nasz tatko...
- Dziesięć procent ad valorem! - rozdarł się ze śródokręcia krasnoludzki
kupiec, wywijając skórą lisa. - Tyle się należy i więcej ni miedziaka nie
zapłacę!
- To wam skunfiskuję wszystko! - ryknął gniewnie Olsen. - I straży
novigradzkiej doniosę, a wtenczas do ciupy pójdziecie, razem z tym waszym
Walorem! Boratek, inkasuj co do grosza! Hej, zostawiliście coś dla mnie? Nie
wyżłopaliście do dna?
- Siadaj, Olsen - Geralt zrobił mu miejsce na linach.
- Nerwową masz pracę, jak widzę.
- Ach, mam już tego wyżej uszu - westchnął celnik, po czym łyknął z bukłaka,
wytarł wąsy. - Rzucam to w zarazę, wracam do Aedirn. Ja jestem prawy Vengerberczyk,
pociągnąłem do Redanii za siostrą i szurzym, ale nynie wracam. Wiesz, Geralt,
zamiaruję zaciągnąć się do wojska. Podobnież król Demawend ogłosił zaciąg do
wojsk specjalnych. Pół roku szkolenia w obozie, a potem już leci żołd, trzy
razy więcej, niźli tu dostaję, nawet jeśli wliczyć łapówki. Przesolone te
miętusy.
- Słyszałem o tym specjalnym wojsku - potwierdził Pluskolec. - To na Wiewiórki
szykowane, bo z elfimi komandami leguralne wojsko nie daje rady. Najchętniej,
jakem słyszał, zaciągają tam półelfów. Ale ten obóz, gdzie ich wojowania uczą,
to podobnież istne piekło. Stamtąd pół na pół wychodzą, jedni po żołd, drudzy
na żalnik, nogami do przodu.
- Tak trza - rzekł celnik. - Wojsko specjalne, szyper, to nie byle szysz. To
nie zasrani tarczownicy, co to im starczy pokazać, którym końcem oszczep kole.
Wojsko specjalne musi się umieć bić, że hej!
- Takiś to wojownik srogi, Olsen? A Wiewiórków się nie bojasz? Że ci rzyć
szypami nadzieją?
- O wa! Też wiem, jak łuk naciągnąć. Wojowałem już z Nilfgaardem, to co mi tam
elfy.
- Powiadają - wzdrygnął się Pluskolec - że jak im kto żywcem w ręce wpadnie,
owym Scoia'tael... To lepiej by mu było się nie rodzić. Okrutnie zamęczą.
- Ech, zamknąłbyś gębę, szyper. Pleciesz by baba. Wojna to wojna. Raz ty wroga,
wtóry raz wróg ciebie rypnie w zad. Nasi złapanych elfów też nie głaszczą, nie
bój się.
- Taktyka terroru - Linus Pitt wyrzucił za burtę głowę i kręgosłup miętusa. -
Przemoc rodzi przemoc. Nienawiść wrosła w serca... i zatruła krew
pobratymczą...
- Czego? - skrzywił się Olsen. - Mówcież po ludzku!
- Ciężkie czasy nastały.
- Jużci, prawda - przytaknął Pluskolec. - Ani chybi będzie wielka wojna. Krucy
co dnia gęsto po niebie latają, ścierwo widać już im pachnie. A wieszczka
Itlina koniec świata przepowiedziała. Białe Światło nastanie, zasię potem Białe
Zimno. Albo na odwyrtkę, zapomniałem, jak to szło. A ludziska powiadają, że
były też widome znaki na niebie...
- Ty na farwater patrz, szyper, miast w niebo, bo się na mielizny wpieprzy ten
twój korab. Ha, jużeśmy na wysokości Oxenfurtu. Spójrzcie jeno, już Baryłę
widać!
Mgła przerzedziła się wyraźnie, tak że mogli widzieć kępy i łęgi prawego brzegu
i wznoszący się nad nimi fragment akweduktu.
- To jest, moi panowie, eksperymentalna oczyszczalnia ścieków - pochwalił się
magister bakałarz, odmawiając kolejki. - To wielki sukces nauki, wielkie
osiągnięcie Akademii. Wyremontowaliśmy dawny elfi akwedukt, kanały i osadnik,
neutralizujemy już ścieki całego uniwersytetu, miasteczka, okolicznych wsi i
farm. To, co nazywacie Baryłą, to jest właśnie osadnik. Ogromny sukces nauki...
- Głowy w dół, głowy w dół - ostrzegł Olsen, kryjąc się za nadburciem. -
Łońskiego roku, jak toto wybuchło, gówno doleciało aż do Żurawiej Kępy.
Szkuta wpłynęła pomiędzy wyspy, przysadzista wieża osadnika i akwedukt zniknęły
we mgle. Wszyscy odetchnęli z ulgą.
- Nie płyniesz wprost oxenfurcką odnogą, Pluskolec? - spytał Olsen.
- Wpierw zawijam do Grabowej Buchty. Po handlarzy ryb i kupców z temerskiej
strony.
- Hmm... - celnik podrapał się w szyję. - Do Buchty... Słuchaj no, Geralt, nie
masz ty przypadkiem jakichś zatargów z Temerczykami?
- A co? Ktoś o mnie wypytywał?
- Zgadłeś. Jak widzisz, pamiętam o twej prośbie, by baczyć na takich, co się
tobą ciekawią. Otóż, wystaw sobie, dopytywała się o ciebie temerska Straż,
Donieśli mi o tym tamtejsi celnicy, z którymi mam sztamę. Coś tu śmierdzi,
Geralt.
- Woda? - przestraszył się Linus Pitt, oglądając się płochliwie na akwedukt i
ogromny sukces nauki.
- Ten gówniarz? - Pluskolec wskazał na Everetta, wciąż kręcącego się w pobliżu.
- Ja nie o tym - skrzywił się celnik. - Posłuchaj, Geralt, temerscy celnicy
powiadali, że owa Straż zadawała dziwne pytania. Oni wiedzą, że pływasz na
szkutach Malatiusa i Grocka. Pytali... czy pływasz samojeden. Czy nie wozisz ze
sobą... Do diabła, tylko się nie śmiej! Szło im o jakąś niedorosłą pannicę,
którą jakoby widywano w twoim towarzystwie.
Pluskolec zarechotał. Linus Pitt spojrzał na Wiedźmina wzrokiem pełnym
niechęci, takim, jakim należy spoglądać na białowłosych mężczyzn, którymi prawo
interesuje się z tytułu skłonności do niedorosłych pannic.
- Dlatego też - odchrząknął Olsen - temerscy celnicy mniemali, że to najrychlej
prywatka. Osobiste porachunki, w które ktoś wciąga Straż. Tak jakby... No,
rodzina panienki albo narzeczony. Celnicy podpytali więc ostrożnie, kto za tym
stoi. I dowiedzieli się. Otóż szlachcic to jest, podobnież, wyszczekany jak
kanclerz, niebiedny i nieskąpy, każący się nazywać... Rience, czy jakoś tak. Na
lewym policzku ma kraśną plamę, jakby oparzelinę. Znasz takiego?
Geralt wstał.
- Pluskolec - powiedział. - Schodzę z pokładu w Grabowej Buchcie.
- Jakże to? A co z potworem?
- To wasze zmartwienie.
- Względem zmartwienia - przerwał Olsen - to spójrz no na prawą burtę, Geralt.
O wilku mowa.
Zza wyspy, z podnoszącej się szybko mgły, wyłonił się barkas, na którego
maszcie leniwie powiewał czarny proporzec usiany srebrnymi liliami. Załogę
stanowiło kilku ludzi w szpiczastych czapkach temerskiej Straży.
Geralt szybko sięgnął do torby, wydobył oba listy - ten od Ciri i ten od
Yennefer. Szybko podarł je na drobne strzępy i wyrzucił do rzeki. Celnik
obserwował go w milczeniu.
- Co ty wyrabiasz, można wiedzieć?
- Nie można. Pluskolec, zaopiekuj się moim koniem.
- Ty chcesz... - zmarszczył się Olsen. - Ty zamierzasz...
- Tb moja rzecz, co zamierzam. Nie mieszaj się do tego, bo będzie incydent.
Płyną pod temerska flagą.
- Chędożę ich flagę - celnik przesunął kord w bardziej dostępne miejsce na
pasie, przetarł rękawem emaliowany ryngraf ze znakiem orła na czerwonym polu. -
Jeśli ja jestem na pokładzie i czynię kontrol, to tu jest Redania. Nie
pozwolę...
- Olsen - przerwał wiedźmin, chwytając go za rękaw.
- Nie wtrącaj się, proszę. Tego z poparzoną twarzą nie ma na barkasie. A ja
muszę wiedzieć, kim on jest i czego chce. Muszę się z nim zobaczyć.
- Pozwolisz, by cię w dyby wzięli? Nie bądź durny! Jeśli to osobiste
porachunki, zemsta na prywatne zlecenie, to zaraz za ostrowiem, na Odmęcie,
polecisz za burtę z kotwicą u szyi. Zobaczysz się, ale z rakami na dnie!
- To jest temerska Straż, nie bandyci.
- Tak? A spójrz tylko na ich gęby! Ja zresztą zaraz będę wiedział, kim oni po
prawdzie są. Zobaczysz.
Barkas, zbliżywszy się szybko, dobił do burty szkuty. Jeden ze Strażników
rzucił linę, drugi zaczepił bosak o reling.
- Jam jest szyprem! - Pluskolec zagrodził drogę trzem wskakującym na pokład
osobnikom. - To statek Kompanii Malatiusa i Grocka! Czego tu...
Jeden z osobników, krępy i łysy, bezceremonialnie odepchnął go ramieniem,
grubym jak konar dębu.
- Niejaki Gerald, zwany Geraldem z Rivii! - zagrzmiał, mierżąc szypra wzrokiem.
- Jest takowy na pokładzie?
- Nie ma.
- To ja - wiedźmin przestąpił toboły i paki, zbliżył się. - To ja jestem
Geralt, zwany Geraltem. O co chodzi?
- W imieniu prawa jesteście aresztowani - łysy powiódł wzrokiem po tłumie
podróżnych. - Gdzie dziewczyna?
- Jestem sam.
- Łżesz!
- Zaraz, zaraz - Olsen wyłonił się zza pleców Wiedźmina, położył mu rękę na
ramieniu. - Spokojnie, bez krzyków. Spóźniliście się, Temerczycy. On już jest
aresztowany i też w imieniu prawa. Jam go capnął. Za przemyt. Wedle rozkazu
zabieram go do kordegardy w Oxenfurcie.
- Że jak? - zmarszczył się łysy. - A dziewczyna?
- Nie ma tu i nie było nijakiej dziewczyny.
Strażnicy popatrzyli na siebie w niezdecydowanym milczeniu. Olsen uśmiechnął
się szeroko, podkręcił czarny wąs.
- Wiecie, co uczynimy? - parsknął. - Płyńcie z nami do Oxenfurtu, Temerczycy.
My i wy ludzie prości, jakże się nam wyznać w prawie? A komendant oxenfurckiej
kordegardy to człek niegłupi i bywały, on nas rozsądzi. Przecież znacie naszego
komendanta, nie? Bo on waszego, z Buchty, zna świetnie. Wyłożycie mu waszą
sprawę... Pokażecie nakaz i pieczęcie... Bo wszakże macie nakaz z pieczęciami
jak trzeba, hę?
Łysy milczał, patrząc na celnika ponuro.
- Nie mam czasu ni ochoty do Oxenfurtu! - wrzasnął nagle. - Zabieram ptaszka na
nasz brzeg i tyle! Stran, Vitek! Jazda, przepatrzeć mi szkutę! Znaleźć mi
dziewuchę, migiem!
- Zaraz, pomaleńku - Olsen nie przejął się wrzaskiem, cedził słowa powoli i
dobitnie. - Jesteście po redańskiej stronie Delty, Temerczycy. Nie macie aby
czego do oclenia? Albo jakiejś kontrabandy? Zaraz sprawdzimy. Poszukamy. A
jeśli coś znajdziemy, to jednak będziecie musieli na chwilę pofatygować się do
Oxenfurtu. A my, jeśli chcemy, zawsze coś znajdziemy. Chłopy! Do mnie!
- Mój tatuś - zapiał nagle Everett, zjawiając się przy łysym nie wiedzieć skąd
- jest rycerzem! Ma jeszcze większy nóż!
Łysy błyskawicznie chwycił go za bobrowy kołnierz, poderwał z pokładu,
strącając czapeczkę z piórkiem. Otoczywszy go w pasie ramieniem, przyłożył
chłopcu kordelas do gardła.
- Cofnąć się! - ryknął. - Cofnąć się, bo szyję urżnę smarkaczowi!
- Evereeeeett! - zawyła szlachcianka.
- Ciekawe metody - rzekł wolno wiedźmin - stosuje temerska Straż. Zaiste, tak
ciekawe, że wierzyć się nie chce, że to naprawdę Straż.
- Zamknij gębę! - wrzasnął łysy, potrząsając kwiczącym jak prosię Everettem. -
Stran, Vitek, bierzcie go! W pęta i na barkas! A wy, cofnąć się! Gdzie jest
dziewczyna, pytam? Dawać mi ją, bo jak nie, to zarżnę gówniarza!
- A zarżnij - wycedził Olsen, dając znak swym celnikom i dobywając korda. - Co
to on, mój, czy jak? A jak go już zarżniesz, to sobie pogadamy.
- Nie wtrącaj się! - Geralt rzucił miecz na pokład, powstrzymał gestem celników
i żeglarzy Pluskolca. - Jestem wasz, panie łże-strażniku. Puść dzieciaka.
- Na barkas! - łysy, nie puszczając Everetta, cofnął się ku burcie, uchwycił
liny. - Vitek, wiąż go! A wy wszyscy do tyłu! Jeśli któryś się ruszy, szczeniak
zdechnie!
- Zwariowałeś, Geralt? - warknął Olsen.
- Nie wtrącaj się!
- Everreeeett!!!
Temerski barkas zakołysał się nagle, odskoczył od szkuty. Woda eksplodowała z
głośnym pluskiem, wystrzeliły z niej dwie długie, zielone, kostropate łapy,
najeżone kolcami jak odnóża modliszki. Łapy chwyciły Strażnika z bosakiem i w mgnieniu
oka wciągnęły go pod wodę. Łysy zawył dziko, puścił Everetta, uczepił się lin
zwisających z burty barkasu. Eyerett chlupnął w wodę, która już zdążyła
poczerwienieć. Wszyscy - ci na szkucie i ci na barkasie - zaczęli wrzeszczeć
jak opętani.
Geralt wyszarpnął się dwóm próbującym go wiązać Strażnikom. Jednego trzasnął
pięścią w podbródek i wyrzucił za burtę. Drugi zamachnął się na niego żelaznym
hakiem, ale zmiękł i oklapł w uścisku Olsena, z kordem celnika wbitym po
rękojeść pod żebra.
Wiedźmin przesadził niski reling. Zanim gęsta od wodorostów woda zamknęła się
nad jego głową, usłyszał jeszcze krzyk Linusa Pitta, wykładowcy historii
naturalnej w Akademii Oxenfurckiej.
- Co to jest? Co to za gatunek? Takich zwierząt nie ma!
Wynurzył się tuż przy temerskim barkasie, cudem unikając pchnięcia ościeniem,
którym chciał go dziabnąć jeden z ludzi łysego. Strażnik nie zdążył uderzyć
ponownie, plusnął w wodę ze strzałą w gardle. Geralt, chwytając upuszczony
oścień, odbił się nogami od burty, zanurkował w kłębiący się wir, z rozmachem
dźgnął coś, mając nadzieję, że to nie Everett.
- To niemożliwe! - słyszał wrzaski bakałarza. - Takie zwierzę istnieć nie może!
A przynajmniej istnieć nie powinno!
Z tym ostatnim stwierdzeniem zgadzam się w pełni, pomyślał wiedźmin, dziobiąc
ościeniem twardy, najeżony wyrostkami pancerz żagnicy. Trup temerskiego
strażnika podrygiwał bezwładnie w sierpowatych szczękach potwora, smużył krwią.
Żagnica machnęła ostro płaskim ogonem, zanurkowała ku dnu, wzbijając chmury
mułu.
Usłyszał cienki krzyk. Everett, kotłując wodę jak mały piesek, uchwycił się nóg
łysego, usiłującego wspiąć się na barkas po zwisających z burty linach. Liny
puściły, obaj, Strażnik i chłopiec, z bulgotem zniknęli pod powierzchnią.
Geralt rzucił się w ich stronę, zanurkował. To, że prawie natychmiast trafił
palcami na bobrowy kołnierz chłopczyka, było absolutnym przypadkiem. Wyrwał
Everetta z matni wodorostów, wypłynął na wznak, młócąc nogami dopłynął do
szkuty.
- Tutaj, panie Geralt! Tutaj! - słyszał zagłuszające się wzajemnie ryki i
wrzaski. - Dawaj go! Lina! Łap linę! Zaraaazaaaa!!! Lina! Geraaaalt! Bosakiem,
bosakiem! Moje dzieckooooo!!!
Ktoś wyszarpnął chłopca z jego uścisku, powlókł w górę. W tym samym momencie
ktoś złapał go od tyłu, walnął w potylicę, nakrył sobą i wepchnął pod wodę.
Geralt wypuścił oścień obrócił się, ucapił napastnika za pas. Drugą ręką chciał
chwycić za włosy, ale nic z tego nie wyszło. To był ten łysy.
Wynurzyli się obaj, tylko na chwilę. Temerski barkas oddalił się już nieco od
szkuty, Geralt i łysy, spleceni w uścisku, byli pośrodku. Łysy chwycił go za
gardło, wiedźmin wbił mu kciuk w oko. Strażnik wrzasnął, puścił go, odpłynął.
Geralt nie mógł odpłynąć - coś trzymało go za nogę i ciągnęło w dół, w głębię.
Obok, niby korek, wyprysnęło na powierzchnię przepołowione ciało. Wiedział już,
co go trzyma, zbędna mu była informacja Linusa Pitta, drącego się z pokładu
szkuty.
- To stawonóg! Rząd Amphipoda! Gromada Wielkoszczęki!
Geralt wściekle zamłócił rękami po wodzie, usiłując wyszarpnąć nogę z kleszczy
żagnicy, ciągnących go ku kłapiącym miarowo szczękom. Magister bakałarz znowu
miał rację. Szczęki nie były małe.
- Łap linę! - ryczał Olsen. - Linę łap!
Nad uchem Wiedźmina świsnął rzucony oścień, z trzaskiem wbijając się w
wynurzony, obrośnięty glonami pancerz potwora. Geralt chwycił trzonek, naparł
nań, odepchnął się z mocą, podkurczył wolną nogę i z rozmachem kopnął żagnicę.
Wyrwał się z kolczastych łap, zostawiając w nich but, sporo spodni i niemało
skóry. W powietrzu zaświszczały dalsze ościenie i harpuny, w większości
chybiając. Żagnica stuliła łapy, machnęła ogonem, z gracją zanurkowała w
zieloną toń.
Geralt chwycił linę, która spadła mu wprost na twarz.
Bosak, boleśnie raniąc bok, zahaczył go za pas. Poczuł szarpnięcie, pojechał w
górę, pochwycony wieloma rękami przetoczył się przez reling i runął na deski
pokładu, ociekając wodą, szlamem, zielskiem i krwią. Obok tłoczyli się
pasażerowie, załoga szkuty i celnicy. Krasnolud od lisich futer i Olsen
strzelali z łuków, wychyleni za nadburcie.
Everett, mokry i zielony od glonów, szczękał zębami w objęciach matki, łkał i
wyjaśniał wszystkim, że nie chciał.
- Panie Geralt! - wrzeszczał mu nad uchem Pluskolec. - Żyjecie aby?
- Psiakrew... - wiedźmin wypluł wodorosty. - Za stary już na to wszystko jestem...
Za stary...
Obok krasnolud spuścił cięciwę, a Olsen ryknął radośnie.
- Prosto w kałdun! Ua-ha-ha! Piękny strzał, panie kuśnierz! Hej, Boratek, oddaj
mu pieniądze! Zasłużył tym strzałem na ulgę celną!
- Stójcie... - wycharczał wiedźmin, nadaremnie usiłując wstać. - Nie
pozabijajcie wszystkich, do diabła! Muszę mieć któregoś żywcem!
- Zostawiliśmy jednego - zapewnił celnik. - Tego łysonia, co się ze mną
przekomarzał. Resztę wystrzelaliśmy. A łysoń, o, tam pływa. Zaraz go wyłowim.
Dawajcie bosaki!
- Odkrycie! Wielkie odkrycie! - krzyczał Linus Pitt, podskakując przy burcie. -
Całkiem nowy, nie znany nauce gatunek! Absolutny unikat! Ach, jakże jestem wam
wdzięczny, panie wiedźminie! Gatunek ten będzie od dziś figurował w księgach
jako... Jako Geraltia maxiliosa pitti!
- Panie bakałarzu - wystękał Geralt. - Jeśli naprawdę chcecie okazać mi
wdzięczność... To niechaj ta cholera nazywa się Everetia.
- Też pięknie - zgodził się uczony. - Ach, cóż za odkrycie! Cóż za unikalny,
wspaniały okaz! Zapewne jedyny żyjący w Delcie...
- Nie - powiedział nagle ponuro Pluskolec. - Nie jedyny. Patrzcie!
Przylegający do niedalekiej wysepki dywan grążeli drgnął, zakołysał się
gwałtownie. Zobaczyli falę, a potem wielkie, podłużne, przypominające przegniły
pień cielsko, szybko przebierające licznymi odnóżami i kłapiące szczękami. Łysy
obejrzał się, zawył przeraźliwie i popłynął, burząc wodę rękami i nogami.
- Cóż za okaz, cóż za okaz - notował prędko Pitt, przejęty do granic. - Chwytne
odnóża głowowe, cztery pary szczękonóżek... Silny wachlarz ogonowy... Ostre
kleszcze...
Łysy obejrzał się ponownie, zawył jeszcze przeraźliwiej. A Eueretia maxiliosa
pitti wyciągnęła chwytne odnóża głowowe i silniej machnęła wachlarzem ogonowym.
Łysy zakotłował wodę w rozpaczliwej i beznadziejnej próbie ucieczki.
- Niech mu woda lekką będzie - powiedział Olsen. Ale czapki nie zdjął.
- Mój tatuś - zaszczekał zębami Everett - umie pływać szybciej niż ten pan!
- Zabierzcie stąd dzieciaka - warknął wiedźmin.
Potwór rozwarł kleszcze, kłapnął szczękami. Linus Pitt zbladł i odwrócił się.
Łysy wrzasnął krótko, zachłysnął się i zniknął pod powierzchnią. Woda zatętniła
ciemną czerwienią.
- Zaraza - Geralt usiadł ciężko na pokładzie. - Za stary już na to jestem...
Wybitnie za stary...
*****
Co tu dużo mówić - Jaskier wprost uwielbiał miasteczko Oxenfurt. Teren
uniwersytetu otoczony był pierścieniem muru, zaś dookoła muru był drugi
pierścień - wielki, gwarny, zdyszany, ruchliwy i hałaśliwy pierścień
miasteczka. Drewnianego, kolorowego miasteczka Oxenfurt o ciasnych uliczkach i
szpiczastych dachach. Miasteczka Oxenfurt, które żyło z Akademii, z żaków,
wykładowców, uczonych, badaczy i ich gości, które żyło z nauki i wiedzy, z
tego, co towarzyszy procesowi poznania. Z odpadków i odprysków teorii w
miasteczku Oxenfurt rodziły się bowiem praktyka, interes i zysk.
Poeta jechał wolno błotnistą, zatłoczoną uliczką, mijając warsztaty, pracownie,
kramy, sklepy i sklepiki, w których dzięki Akademii wytwarzano i sprzedawano
dziesiątki tysięcy wyrobów i wspaniałości, niedostępnych w innych zakątkach
świata, których wyprodukowanie było w innych zakątkach świata uważane za
niemożliwe lub niecelowe. Mijał gospody, oberże, stragany, budki, lady i
przenośne ruszty, od których płynął smakowity zapach wymyślnych, nieznanych w
innych zakątkach świata potraw, przyrządzonych na nieznane gdzie indziej
sposoby, z dodatkami i przyprawami, których gdzie indziej nie znano i nie
używano. To był Oxenfurt, barwne, wesołe, gwarne i pachnące miasteczko cudów, w
jakie sprytni i pełni inicjatywy ludzie potrafili zmieniać suchą i bezużyteczną
teorię, wyławianą po trochu z uniwersytetu. Było to też miasteczko rozrywek,
wiecznego festynu, stałego święta i nieustającego birbanctwa. Uliczki dniem i
nocą rozbrzmiewały muzyką, śpiewem, brzękiem kielichów i stukiem kufli, wiadomo
bowiem, że nic nie wzmaga pragnienia tak, jak proces przyswajania wiedzy.
Pomimo iż zarządzenie rektora zabraniało studentom i bakałarzom picia i hulania
przed zapadnięciem zmroku, w Oxenfurcie pito i hulano całą dobę, na okrągło,
wiadomo bowiem, że jeśli coś może wzmóc pragnienie jeszcze silniej niż proces
przyswajania wiedzy, to tym czymś jest pełna lub częściowa prohibicja.
Jaskier cmoknął na swego skarogniadego wałacha, pojechał dalej, przebijając się
przez wędrujący uliczkami tłum. Przekupnie, kramarze i wędrowni wydrwigrosze
hałaśliwie reklamowali towary i usługi, potęgując panujący dookoła rozgardiasz.
- Kalmary! Pieczone kalmary!
- Maść na krosty! Tylko u mnie! Niezawodna, cudowna maść!
- Koty, łowne, czarodziejskie koty! Posłuchajcie tylko, dobrzy ludzie, jak
miauczą!
- Amulety! Eliksiry! Miłosne filtry, lubczyki i gwarantowane afrodyzjaki! Od
jednej szczypty nawet nieboszczyk wigoru nabierze! Komu, komu?
- Zęby wyrywam, prawie bez bólu! Tanio, tanio!
- Co to jest tanio? - zainteresował się Jaskier, gryząc nabitego na patyk
kalmara, twardego jak zelówka.
- Dwa halerze za godzinę!
Poeta wzdrygnął się, szturchnął wałacha piętą. Obejrzał się ukradkiem. Dwaj
osobnicy, idący jego tropem od ratusza, zatrzymali się przy balwierni i udawali,
że interesują ich ceny usług balwierza, wypisane kredą na desce. Jaskier nie
dał się oszukać. Wiedział, co naprawdę ich interesuje.
Pojechał dalej. Minął wielki budynek zamtuza "Pod Pączkiem Róży",
gdzie, jak wiedział, oferowano wyrafinowane, nieznane lub niepopularne w innych
zakątkach świata usługi. Z chęcią, by wstąpić na godzinkę, jego rozsądek
walczył czas jakiś z jego charakterem. Rozsądek zatriumfował. Jaskier westchnął
i ruszył w kierunku Uniwersytetu, starając się nie patrzeć w stronę szynków, z
których dobiegały odgłosy wesołej zabawy.
Tak, co tu dużo mówić - trubadur kochał miasteczko Oxenfurt.
Obejrzał się ponownie. Dwaj osobnicy nie skorzystali z usług balwierza, choć
bezwzględnie powinni byli to uczynić. Obecnie stali przy sklepiku z instrumentami
muzycznymi, udając zainteresowanie glinianymi okarynami. Sprzedawca wyłaził ze
skóry, zachwalał towar, licząc na zarobek. Jaskier wiedział, że nie ma na co
liczyć.
Skierował konia ku Bramie Filozofów, głównym wrotom Akademii. Szybko załatwił
formalności, polegające na wpisaniu się do księgi gości i oddaniu wałacha do
stajni.
Za Bramą Filozofów powitał go inny świat. Teren uczelni był wyłączony ze
zwykłej miejskiej zabudowy, nie był, jak miasteczko, placem zaciętego boju o
każdy sążeń powierzchni. Wszystko było tu niemal tak, jak zostawiły to elfy.
Szerokie, wysypane kolorowym żwirkiem aleje między zgrabnymi, cieszącymi oko
pałacykami, ażurowe parkany, murki, żywopłoty, kanały, mostki, klomby i zielone
parki tylko w niewielu miejscach przytłoczone zostały jakiś wielkim, surowym
gmaszyskiem, dobudowanym w późniejszych, poelfich czasach. Wszędzie było
czysto, spokojnie i dostojnie - zakazana była tu wszelka forma handlu i płatnej
usługi, nie wspominając o rozrywkach czy uciechach ciała.
Alejkami parku przechadzali się żacy, zaczytani w księgach i pergaminach. Inni,
siedzący na ławeczkach, trawnikach i klombach, przepowiadali sobie zadane
lekcje, dyskutowali lub dyskretnie grali w cetno i licho, w "kozła",
w "kupę" lub w inne wymagające inteligencji gry.
Dostojnie i godnie spacerowali tu też profesorowie pogrążeni w rozmowach i
dysputach. Kręcili się młodsi bakałarze ze wzrokiem wlepionym w tyłki
studentek. Jaskier z radością stwierdził, że od jego czasów nic się w Akademii
nie zmieniło.
Powiał wiatr od Delty, niosąc nikły zapach morza i nieco silniejszy smród
siarkowodoru z kierunku imponującego gmachu Katedry Alchemii, górującego nad
kanałem.
Wśród krzewów przylegającego do studenckich dormitoriów parku poćwierkiwały
szarożółte dzwońce, a na topoli siedział orangutan, zbiegły zapewne ze
zwierzyńca przy Katedrze Historii Naturalnej.
Nie tracąc czasu, poeta szybko pomaszerował labiryntem alejek i żywopłotów.
Znał teren uniwersytetu jak własną kieszeń, i nie dziwota - studiował tu cztery
lata, potem zaś przez rok wykładał w Katedrze Truwerstwa i Poezji. Posadę
wykładowcy zaproponowano mu, gdy zdał końcowe egzaminy z celującym wynikiem,
wprawiając w osłupienie profesorów, u których w czasie studiów zapracował sobie
na opinię lenia, hulaki i idioty. Później zaś, gdy po kilku latach wałęsania
się po kraju z lutnią jego sława jako minstrela sięgnęła daleko i szeroko.
Akademia zaczęła usilnie zabiegać o jego wizyty i gościnne wykłady.
Jaskier z rzadka dawał się uprosić, albowiem zamiłowanie do włóczęgi stale
walczyło w nim z upodobaniem do wygody, luksusu i stałego dochodu. Jak również,
jasna rzecz, z sympatią do miasteczka Oxenfurt.
Obejrzał się. Dwaj osobnicy, którzy nie nabyli okaryn, fujarek ani gęśli,
kroczyli za nim w pewnym oddaleniu, z uwagą obserwując czubki drzew i fasady
budynków.
Pogwizdując niefrasobliwie, poeta zmienił kierunek marszu i skierował się ku
pałacykowi mieszczącemu Katedrę Medycyny i Zielarstwa. Alejka wiodąca ku
Katedrze roiła się od studentek w charakterystycznych jasnozielonych szatach.
Jaskier rozglądał się uważnie, szukając znajomych twarzy.
- Shani!
Młodziutka medyczka o ciemnorudych, przystrzyżonych tuż poniżej uszu włosach
podniosła głowę znad atlasu anatomii, wstała z ławeczki.
- Jaskier! - uśmiechnęła się, mrużąc wesołe piwne oczy. - Kopę lat cię nie
widziałam! Chodź, przedstawię cię przyjaciółkom. Uwielbiają twoje wiersze...
- Później - mruknął bard. - Spójrz dyskretnie, Shani. Widzisz tych dwóch?
- Szpicle - medyczka zmarszczyła zadarty nosek, parsknęła, nie po raz pierwszy
wprawiając Jaskra w podziw nad łatwością, z jaką żacy rozpoznawali wywiadowców,
szpiegów i konfidentów. Awersja żywiona przez studentów do tajnych służb była
przysłowiowa, choć niezbyt racjonalna. Teren uniwersytetu był eksterytorialny i
święty, a studenci i wykładowcy nietykalni - służby, choć węszyły, nie
ośmielały się dokuczać i naprzykrzać akademikom.
- Idą za mną od rynku - rzekł Jaskier, udając, że obejmuje medyczkę i zaleca
się. - Zrobisz coś dla mnie, Shani?
- Zależy co - dziewczyna szarpnęła zgrabnym karkiem jak spłoszona sarna. -
Jeśli znowu wpakowałeś się w coś głupiego...
- Nie, nie - uspokoił ją szybko. - Chcę tylko przekazać wiadomość, a sam nie
mogę z tym gównem, które przykleiło mi się do obcasów...
- Zawołać chłopców? Wystarczy, że krzyknę, a zaraz będziesz miał szpicli z
głowy.
- Daj spokój. Chcesz, by wybuchły zamieszki? Awantura o getto ławkowe dla
nieludzi ledwie się skończyła, a tobie już pilno do nowej? Poza tym brzydzę się
przemocą. Poradzę sobie ze szpiegami. Ty zaś, jeśli możesz...
Zbliżył usta do włosów dziewczyny, szeptał przez chwilę. Oczy Shani rozszerzyły
się.
- Wiedźmin? Prawdziwy wiedźmin?
- Ciszej, na bogów. Zrobisz to, Shani?
- Jasne - medyczka uśmiechnęła się ochoczo. - Choćby z samej ciekawości
zobaczenia z bliska słynnego...
- Ciszej, prosiłem. Tylko pamiętaj, nikomu ani słowa.
- Tajemnica lekarska - Shani uśmiechnęła się jeszcze śliczniej, a Jaskier znowu
nabrał ochoty, by wreszcie ułożyć balladę o dziewczętach takich jak ona -
niezbyt ładnych, a pięknych, takich, które śniły się po nocach, podczas gdy te
klasycznie urodziwe zapominało się po pięciu minutach.
- Dziękuję, Shani.
- Drobiazg, Jaskier. Do rychłego. Bywaj.
Obcałowawszy sobie należycie policzki, bard i medyczka ruszyli szparko w
przeciwnych kierunkach - ona w stronę Katedry, on w kierunku Parku Myślicieli.
Minął nowoczesny ponury budynek Katedry Techniki, noszący wśród żaków nazwę
"Deus ex machina", skręcił na Most Guildensterna. Nie uszedł daleko.
Za zakrętem alejki, przy klombie z brązowym popiersiem Nicodemusa de Boot,
pierwszego rektora Akademii, czekali obaj osobnicy. Zwyczajem wszystkich
szpicli świata unikali patrzenia w oczy i jak wszyscy szpicle świata mieli
pospolite i wyblakłe gęby, którym usilnie starali się nadać mądry wyraz, dzięki
czemu przypominali umysłowo chore małpy.
- Pozdrowienia od Dijkstry - powiedział jeden ze szpiegów. - Idziemy.
- Nawzajem - odrzekł bezczelnie bard. - Idźcie.
Szpiedzy popatrzyli po sobie, po czym, nie ruszając się z miejsca, wbili oczy w
plugawe słowo, które ktoś nabazgrał węglem na cokole rektorskiego popiersia.
Jaskier westchnął.
- Tak myślałem - powiedział, poprawiając lutnię na ramieniu. - Będę więc
nieodwołalnie zmuszony udać się dokądś z szanownymi panami? Trudna rada.
Chodźmy zatem. Wy przodem, ja z tyłu. W tym konkretnym przypadku niechaj wiek
ustąpi urodzie honorowego miejsca w szyku.
Dijkstra, szef tajnych służb króla Vizimira Redańskiego, nie wyglądał na
szpiega. Daleko odbiegał zwłaszcza od stereotypu, zgodnie z którym szpieg
zawsze powinien być niski, chudy, szczurowaty, łyskający małymi przenikliwymi
oczkami spod czarnego kaptura. Dijkstra, jak wiedział Jaskier, nigdy nie nosił
kapturów i zdecydowanie przedkładał jasne kolory stroju. Mierzył blisko siedem
stóp, a ważył prawdopodobnie niewiele mniej niż dwa centnary. Kiedy krzyżował
przedramiona na piersi - a krzyżował z upodobaniem - wyglądało to tak, jak
gdyby dwa kaszaloty uwaliły się na wielorybie. Jeżeli szło o rysy twarzy, kolor
włosów i karnację, przypominał świeżo wyszorowanego wieprza. Jaskier znał
bardzo mało osób, których aparycja byłaby równie myląca co aparycja Dijkstry.
Bo ów wieprzowaty olbrzym, sprawiający wrażenie wiecznie sennego, rozlazłego
matoła, dysponował niebywale żywym umysłem. I nielichym autorytetem. Popularne
na dworze króla Vizimira powiedzonko głosiło, że jeśli Dijkstra twierdzi, że
jest południe, a dookoła panują nieprzebite ciemności, należy zacząć niepokoić
się o losy słońca.
Obecnie poeta miał jednak inne powody do niepokoju.
- Jaskier - rzekł sennie Dijkstra, krzyżując kaszaloty na wielorybie. - Ty pało
zakuta. Ty głupku patentowany. Czy ty zawsze musisz popsuć wszystko, czego byś
się tylko podjął? Czy choć jeden jedyny raz w życiu nie mógłbyś zrobić czegoś
tak, jak należy? Wiadomym jest mi, że samodzielnie myśleć nie potrafisz.
Wiadomym jest mi, że masz lat blisko czterdzieści, wyglądasz na blisko
trzydzieści, wyobrażasz sobie, że masz nieco ponad dwadzieścia, a postępujesz
tak, jakbyś miał niecałe dziesięć. Będąc świadomym powyższego, zwykle udzielam
ci precyzyjnych wskazówek. Mówię ci, co masz zrobić, kiedy masz coś zrobić, i w
jaki sposób. I regularnie odnoszę wrażenie, że mówiłem do ściany.
- Ja zaś - odpowiedział poeta, pozorując zuchwałość - regularnie mam wrażenie,
że mówisz, by gimnastykować wargi i język. Przejdź zatem do konkretów,
eliminując z wypowiedzi figury retoryczne i chybione krasomówstwo. O co ci tym
razem chodzi?
Siedzieli przy dużym dębowym stole wśród zastawionych księgami i zawalonych
rulonami pergaminu regałów, na najwyższym piętrze rektoratu, w dzierżawionych
pomieszczeniach, które Dijkstra dowcipnie nazywał Katedrą Historii Najnowszej,
a Jaskier Katedrą Szpiegostwa Porównawczego i Dywersji Stosowanej. Było ich,
wliczając poetę, czworo - oprócz Dijkstry w rozmowie uczestniczyły jeszcze dwie
osoby. Jedną z tych osób był, jak zwykle, Ori Reuven, sędziwy i wiecznie
zakatarzony sekretarz szefa redańskich szpiegów. Druga osoba nie była osobą
zwykłą.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi - odpowiedział zimno Dijkstra. - Ponieważ jednak
udawanie idioty bawi cię najwyraźniej, nie będę ci zabawy psuł i wytłumaczę w
przystępnych słowach. A może ty chciałabyś skorzystać z tego przywileju,
Filippa?
Jaskier rzucił okiem na milczącą do tej pory, czwartą uczestniczącą w spotkaniu
osobę. Filippa Eilhart musiała przybyć do Oxenfurtu niedawno, względnie
zamierzała zaraz wyjechać, nie miała bowiem na sobie sukni i nie nosiła ani
ulubionej biżuterii z czarnych agatów, ani ostrego makijażu. Nosiła krótką
męską kurtkę, legginsy i wysokie buty - strój, który poeta nazywał
"polowym".
Ciemne włosy czarodziejki, zwykle rozpuszczone i noszone w malowniczym
nieładzie, były sczesane do tyłu i związane tasiemką na karku.
- Szkoda czasu - powiedziała, unosząc regularne brwi. - Jaskier ma rację.
Możemy darować sobie krasomówstwo i efekciarską elokwencję prowadzącą donikąd,
podczas gdy sprawa, którą mamy załatwić, jest prosta i banalna.
- Och, tak - uśmiechnął się Dijkstra. - Banalna. Niebezpieczny nilfgaardzki
agent, który mógłby już banalnie siedzieć w moim najgłębszym lochu w
Tretogorze, banalnie zwiał, banalnie ostrzeżony i spłoszony banalną głupotą
panów Jaskra i Geralta. Widziałem ludzi, którzy wędrowali na szafot za mniejsze
banały. Dlaczego nie powiadomiłeś mnie o waszej zasadzce. Jaskier? Czy nie
poleciłem, byś informował mnie o wszystkich zamiarach Wiedźmina?
- Nic nie wiedziałem o planach Geralta - skłamał z przekonaniem Jaskier. - O
tym, że wyprawił się do Temerii i Sodden, by szukać tego Rience'a, mówiłem ci
przecież. Powiadomiłem cię również, że wrócił. Byłem pewien, że dał za wygraną.
Rience dosłownie rozpłynął się w powietrzu, wiedźmin nie znalazł najmniejszego
tropu, o tym, jeśli sobie przypominasz, mówiłem ci także...
- Łgałeś - stwierdził zimno szpieg. - Wiedźmin znalazł ślady Rience'a. W
postaci trupów. Wtedy postanowił zmienić taktykę. Zamiast uganiać się za
Rience'em, postanowił czekać, aż Rience znajdzie jego. Zaciągnął się na szkuty
Kompanii Malatiusa i Grocka, jako eskorta. Zrobił to z rozmysłem. Wiedział, że
Kompania szeroko to rozgłosi, a wówczas Rience dowie się i coś przedsięweźmie.
I pan Rience przedsięwziął. Dziwny, nieuchwytny pan Rience. Bezczelny, pewny
siebie pan Rience, któremu nawet nie chce się używać aliasów ani fałszywych
imion. Pan Rience, który na milę śmierdzi dymem z nilfgaardzkiego komina. I
czarodziejem renegatem. Prawda, Filippa?
Czarodziejka nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła. Milczała, patrząc na Jaskra
badawczo i przenikliwie. Poeta spuścił wzrok, chrząknął niepewnie. Nie lubił
takich spojrzeń.
Jaskier dzielił atrakcyjne kobiety, w tej liczbie i czarodziejki, na przemiłe,
miłe, niemiłe i bardzo niemiłe. Przemiłe na propozycję pójścia do łóżka
reagowały radosną zgodą, miłe wesołym śmiechem. Niemiłe reagowały w sposób
trudny do przewidzenia. Do bardzo niemiłych trubadur zaliczał zaś te, wobec
których sama myśl o złożeniu propozycji wywoływała dziwne zimno na plecach i
drżenie kolan.
Filippa Eilhart, choć bardzo atrakcyjna, była zdecydowanie bardzo niemiła.
Oprócz tego Filippa Eilhart była ważną osobą w Radzie Czarodziejów i zaufaną
nadworną magiczką króla Vizimira. Była bardzo zdolną magiczką. Wieść głosiła,
że była jedną z niewielu, które posiadły sztukę polimorfii.
Wyglądała na trzydzieści lat. Prawdopodobnie miała nie mniej niż trzysta.
Dijkstra, splótłszy pulchne dłonie na brzuchu, kręcił młynka kciukami. Filippa
nadal milczała. Ori Reuven kasłał, pociągał nosem i wiercił się, bezustannie
poprawiając swą obszerną togę. Toga przypominała profesorską, ale nie wyglądała
na otrzymaną od senatu. Wyglądała na znalezioną na wysypisku śmieci.
- Twój wiedźmin - warknął nagle szpieg - nie docenił jednak pana Rience'a.
Zastawił zasadzkę, ale wykazując kompletny brak rozsądku założył, że Rience
pofatyguje się do niego osobiście. Rience, zgodnie z planem Wiedźmina, miał
czuć się bezpieczny. Rience nie mógł nigdzie wywęszyć zasadzki, nigdzie nie
mógł wypatrzeć czatujących na niego podkomendnych pana Dijkstry. Bo na
polecenie Wiedźmina pan Jaskier nie pisnął panu Dijkstrze o zaplanowanej
pułapce. A stosownie do otrzymanych poleceń pan Jaskier obowiązany był to
uczynić. Pan Jaskier miał w tej sprawie wyraźne, jednoznaczne rozkazy, które
uznał za celowe zlekceważyć.
- Nie jestem twoim podwładnym - nadął się poeta. - I nie muszę stosować się do
twoich poleceń i rozkazów. Pomagam ci czasem, ale robię to z własnej woli, z
patriotycznego obowiązku, by nie pozostawać bezczynnym wobec nadchodzących
zmian...
- Szpiegujesz dla wszystkich, którzy ci płacą - przerwał zimno Dijkstra. -
Donosisz wszystkim, którzy mają na ciebie haki. A ja mam na ciebie parę
niezłych haków, Jaskier. Więc się nie stawiaj.
- Nie ulęknę się szantażu!
- A może się założymy?
- Panowie - Filippa Eilhart uniosła dłoń. - Więcej powagi, jeśli mogę prosić.
Nie odbijajmy od tematu.
- Słusznie - szpieg rozparł się w fotelu. - Posłuchaj, poeto. Co się stało, to
się nie odstanie. Rience został ostrzeżony i powtórnie nabrać się nie da. Ale
nie mogę dopuścić, by coś podobnego przydarzyło się w przyszłości. Dlatego chcę
się zobaczyć z wiedźminem. Przyprowadź go do mnie. Przestań kluczyć po mieście
i próbować gubić moich agentów. Idź prosto do Geralta i sprowadź go tu, do
Katedry. Muszę z nim porozmawiać. Osobiście i bez świadków. Bez hałasu i
rozgłosu, które powstałyby, gdybym Wiedźmina aresztował. Przyprowadź go do
mnie, Jaskier. To wszystko, czego od ciebie na razie wymagam.
- Geralt wyjechał - zełgał spokojnie bard. Dijkstra rzucił okiem na
czarodziejkę. Jaskier sprężył się w oczekiwaniu sondującego mózg impulsu, ale
niczego nie poczuł. Filippa patrzyła na niego, mrużąc oczy, ale nic nie
wskazywało, by próbowała czarami sprawdzać prawdomówność.
- Zaczekam na jego powrót - westchnął Dijkstra, udając, że wierzy. - Sprawa,
którą do niego mam, jest ważna, dokonam więc zmian w moim rozkładzie zajęć i
zaczekam na Wiedźmina. Gdy wróci, przyprowadź go. Im szybciej to nastąpi, tym
lepiej. Dla wielu osób będzie lepiej.
- Mogą być trudności - skrzywił się Jaskier - z przekonaniem Geralta, by
zechciał tu przyjść. On, wystaw sobie, żywi niewytłumaczalny wstręt do
szpiegów. Choć zdaje się rozumieć, że to praca jak każda inna, brzydzi się
tymi, którzy ją wykonują. Pobudki patriotyczne, zwykł mawiać, to jedno, ale do
szpiegowskiego fachu zaciągają się wyłącznie skończeni łajdacy i ostatnie...
- Dosyć, dosyć - Dijkstra niedbale machnął ręką. - Bez frazesów, proszę,
frazesy mnie nudzą. Są takie prostackie.
- Też tak uważam - parsknął trubadur. - Ale wiedźmin to prostoduszny,
prostolinijny w sądach poczciwiec, gdzie mu tam do nas, światowców. On po
prostu gardzi szpiegami i za nic nie zechce z tobą rozmawiać, a o tym, by
zechciał pomagać tajnym służbom, i mowy być nie może. A haka na niego nie masz.
- Mylisz się - powiedział szpieg. - Mam. I to niejeden. Ale na razie wystarczy
mi ta rozróba na szkucie pod Grabową Buchtą. Wiesz, kim byli ci, którzy weszli
na pokład? To nie byli ludzie Rience'a.
- Nic dla mnie nowego - rzekł swobodnie poeta. - Jestem pewien, że było to
kilku łotrów, jakich nie brak w temerskiej Straży. Rience wypytywał o
Wiedźmina, prawdopodobnie za wieści o nim obiecywał ładne sumki. Było jasne, że
bardzo mu na wiedźminie zależy. Kilku cwaniaczków spróbowało więc capnąć
Geralta, zadołować go w jakiejś jamie, a potem sprzedać Rience'owi, dyktując
warunki, wytargowawszy ile się da. Bo za samą informację dostaliby mało albo
wręcz nic.
- Gratuluję domyślności. Rzecz jasna, wiedźminowi, nie tobie, ty byś nigdy na
to nie wpadł. Ale afera jest bardziej złożona, niż ci się wydaje. Otóż moi
konfratrzy, ludzie z tajnej służby króla Foltesta, też, jak się okazuje,
interesują się panem Rience. Oni przejrzeli plan owych, jak się wyraziłeś,
cwaniaczków. To oni weszli na szkutę, oni chcieli capnąć Wiedźmina. Może jako
przynętę na Rience'a, może w innym celu. Wiedźmin pod Grabową Buchtą ukatrupił
temerskich agentów, Jaskier. Ich szef jest bardzo, bardzo zły. Mówisz, że
Geralt wyjechał? Mam nadzieję, że nie do Temerii. Stamtąd może nie wrócić.
- I to jest ten twój hak?
- A jakże. Właśnie to. Mogę załagodzić sprawę z Temerczykami. Ale nie za darmo.
Dokąd wyjechał wiedźmin, Jaskier?
- Do Novigradu - zełgał trubadur bez namysłu. - Pojechał szukać tam Rience'a.
- Błąd, błąd - uśmiechnął się szpieg, udając, że nie zauważył kłamstwa. -
Widzisz, jednak szkoda, że nie pokonał wstrętu i nie skontaktował się ze mną.
Zaoszczędziłbym mu fatygi. Rience'a nie ma w Novigradzie. Za to temerskich
agentów jest tam bez liku. Prawdopodobnie czekają na Wiedźmina. Oni już wpadli
na to, co ja wiem od dawna. Na to mianowicie, że wiedźmin Geralt z Rivii,
odpowiednio zapytany, może odpowiedzieć na mnóstwo pytań. Pytań, które
zaczynają zadawać sobie tajne służby wszystkich Czterech Królestw. Układ jest
prosty: wiedźmin przyjdzie tu, do Katedry, i odpowie na te pytania mnie. I
będzie miał spokój. Uciszę Temerczyków i zapewnię mu bezpieczeństwo.
- O jakie pytania chodzi? Może ja mógłbym na nie odpowiedzieć?
- Nie rozśmieszaj mnie, Jaskier.
- A jednak - odezwała się nagle Filippa Eilhart - może mógłby? Może
zaoszczędziłby nam czasu? Nie zapominaj, Dijkstra, że nasz poeta siedzi w tej
aferze po uszy, a jego tu mamy, Wiedźmina jeszcze nie. Gdzie jest dzieciak, z
którym widziano Geralta w Kaedwen? Dziewczynka o szarych włosach i zielonych
oczach? Ta, o którą Rience pytał cię wtedy w Temerii, gdy cię przydybał i
torturował? Co, Jaskier? Co wiesz o tej dziewczynie? Gdzie wiedźmin ją ukrył?
Dokąd pojechała Yennefer po otrzymaniu listu od Geralta? Gdzie ukrywa się Triss
Merigold i jakie ma powody, by się ukrywać?
Dijkstra nie poruszył się, ale po jego krótkim spojrzeniu na czarodziejkę
Jaskier zorientował się, że szpieg jest zaskoczony. Pytania, które zadała
Filippa, najwyraźniej zostały zadane zbyt wcześnie. I niewłaściwej osobie.
Pytania sprawiały wrażenie pochopnych i nieostrożnych.
Problem polegał na tym, że Filippę Eilhart można było posądzić o wszystko -
poza pochopnością i nieostrożnością - Przykro mi - powiedział wolno - ale na
żadne z tych pytań nie znam odpowiedzi. Pomógłbym wam, gdybym potrafił. Ale nie
potrafię.
Filippa patrzyła mu prosto w oczy.
- Jaskier - wycedziła. - Jeśli wiesz, gdzie przebywa ta dziewczynka, powiedz
nam to. Zaręczam ci, że i mnie, i Dijkstrze chodzi wyłącznie o jej bezpieczeństwo.
O bezpieczeństwo, które jest zagrożone.
- Nie wątpię - skłamał poeta - że właśnie o to wam chodzi. Ale ja naprawdę nie
wiem, o czym mówicie. W życiu nie widziałem dzieciaka, który tak was
interesuje. A Geralt...
- Geralt - przerwał Dijkstra - nie dopuścił cię do konfidencji, nie pisnął ci
ani słówka, choć nie wątpię, że zarzucałeś go pytaniami. Ciekawe, czemu, jak
myślisz. Jaskier? Czyżby ten prostoduszny i brzydzący się szpiegami prostaczek
wyczuł, kim naprawdę jesteś? Daj mu spokój, Filippa, szkoda czasu. On gówno
wie, nie daj się zwieść jego przemądrzałym minom i wieloznacznym uśmieszkom. On
może nam pomóc wyłącznie w jeden sposób. Gdy wiedźmin wynurzy się z ukrycia,
skontaktuje się z nim, z nikim innym. Uważa go, wystaw sobie, za przyjaciela.
Jaskier wolno uniósł głowę.
- Owszem - potwierdził. - Uważa mnie za takowego. I wystaw sobie, Dijkstra, że
niebezpodstawnie. Przyjmij to nareszcie do wiadomości i wyciągnij wnioski.
Wyciągnąłeś? No to teraz już możesz spróbować szantażu.
- No, no - uśmiechnął się szpieg. - Aleś czuły na tym punkcie. Ale bez dąsów,
poeto. Żartowałem. Szantaż między nami kamratami? I mowy o tym być nie może. A
twojemu wiedźminowi, wierzaj mi, nie życzę źle i nie myślę szkodzić. Kto wie,
może się nawet z nim dogadam, ku obopólnej korzyści? Ale żeby do tego
doprowadzić, muszę się z nim spotkać. Gdy się ujawni, przyprowadź go do mnie.
Bardzo cię o to proszę, Jaskier. Bardzo cię proszę. Czy zrozumiałeś, jak
bardzo?
Trubadur parsknął.
- Zrozumiałem, jak bardzo.
- Chciałbym wierzyć, że to prawda. No, a teraz idź już. Ori, odprowadź pana
trubadura do wyjścia.
- Bywaj - Jaskier wstał. - Życzę powodzenia w pracy i w życiu osobistym.
Uszanowanie, Filippa. Aha, Dijkstra! Agenci, którzy za mną łażą. Odwołaj ich.
- Oczywiście - zełgał szpieg. - Odwołam. Czyżbyś mi nie wierzył?
- Skądże - skłamał poeta. - Wierzę ci.
Jaskier zabawił na terenie Akademii aż do wieczora. Cały czas rozglądał się
pilnie, ale nie zauważył śledzących go szpicli. I to właśnie najbardziej go
niepokoiło.
W Katedrze Truwerstwa wysłuchał wykładu o poezji klasycznej. Następnie pospał
słodko na seminarium o poezji nowoczesnej. Obudzili go znajomi bakałarze, z
którymi udał się do Katedry Filozofii, by wziąć udział w długotrwałej burzliwej
dyspucie na temat "Istota i pochodzenie życia". Zanim jeszcze się
ściemniło, połowa dyskutantów była pijana w dym, a reszta szykowała się do
rękoczynów, przekrzykując nawzajem i czyniąc trudny do opisania harmider.
Wszystko to było poecie na rękę.
Wymknął się niepostrzeżenie na poddasze, wylazł lufcikiem, spuścił po rynnie na
dach biblioteki, przeskoczył, omal nie łamiąc nóg, na dach prosektorium.
Stamtąd dostał się do ogrodu przylegającego do muru. Wśród gęstych krzaków
agrestu odnalazł dziurę, którą sam poszerzał jeszcze jako student. Za dziurą
było już miasteczko Oxenfurt.
Wtopił się w tłum, potem szybko przemknął się bocznymi zaułkami, klucząc jak
ścigany przez ogary zając. Gdy dotarł do wozowni, czekał, ukryty w cieniu,
dobre pół godziny. Nie zauważywszy niczego podejrzanego, wlazł po drabinie na
strzechę, przeskoczył na dach domu znajomego piwowara, Wolfganga Amadeusza
Kozibrody. Czepiając się omszałych dachówek, dobrnął wreszcie do okienka
właściwej mansardy. W izdebce za okienkiem paliła się oliwna lampka. Stojąc
niepewnie na rynnie. Jaskier zastukał w ołowiane ramki. Okno nie było
zamknięte, ustąpiło przy lekkim pchnięciu.
- Geralt! Hej, Geralt!
- Jaskier? Zaczeka]... Nie wchodź, proszę...
- Jak to, nie wchodź? Co to znaczy, nie wchodź? - poeta pchnął okno. - Nie
jesteś sam, czy co? Czy może chędożysz akuratnie?
Nie doczekawszy się odpowiedzi i nie czekając na nią, wgramolił się na parapet,
strącając leżące na nim jabłka i cebule.
- Geralt... - sapnął i natychmiast umilkł. A potem zaklął półgłosem, patrząc na
jasnozielony strój medyczki leżący na podłodze. Otworzył usta ze zdumienia i
zaklął jeszcze raz. Wszystkiego mógł się spodziewać. Ale tego nie.
- Shani... - pokręcił głową. - A niech mnie...
- Bez komentarzy, bardzo proszę - wiedźmin usiadł na łóżku. A Shani zakryła
się, podciągając prześcieradło aż po zadarty nos.
- No, wejdźże - Geralt sięgnął po spodnie. - Skoro włazisz oknem, to musi to
być ważna sprawa. Bo jeśli to nie jest ważna sprawa, to zaraz cię tym oknem
wyrzucę.
Jaskier zlazł z parapetu, strącając resztę cebul. Usiadł, przysunąwszy sobie
nogą zydel. Wiedźmin podniósł z podłogi odzież Shani i własną. Minę miał
nietęgą. Ubierał się w milczeniu. Medyczka, kryjąc się za jego plecami,
mocowała się z koszulą. Poeta obserwował ją bezczelnie, w myśli szukając
porównań i rymów do złotawego w świetle kaganka koloru jej skóry i kształtu
malutkich piersi.
- O co chodzi, Jaskier? - wiedźmin zapiął klamry butów. - Gadaj.
- Pakuj się - odrzekł sucho. - Musisz pilnie wyjechać.
- Jak pilnie?
- Niezwykle pilnie.
- Shani... - Geralt chrząknął. - Shani powiedziała mi o szpiclach, którzy cię
śledzili. Zgubiłeś ich, jak rozumiem?
- Niczego nie rozumiesz.
- Rience?
- Gorzej.
- W takim razie naprawdę nie rozumiem... Zaraz. Redańczycy? Tretogor? Dijkstra?
- Zgadłeś.
- To jeszcze nie powód...
- To już powód - przerwał Jaskier. - Im już nie chodzi o Rience'a, Geralt.
Chodzi im o dziewczynkę i o Yennefer. Dijkstra chce wiedzieć, gdzie one są.
Zmusi cię, byś mu to wyjawił. Teraz rozumiesz?
- Teraz tak. Wiejemy zatem. Trzeba będzie oknem?
- Bezwzględnie. Shani? Dasz sobie radę?
Medyczka obciągnęła na sobie szatę.
- To nie pierwsze okno w moim życiu.
- Byłem tego pewien - poeta spojrzał na nią uważnie, licząc, że zobaczy godny
rymu i metafory rumieniec. Przeliczył się. Wesołość w piwnych oczach i bezczelny
uśmiech były wszystkim, co zobaczył.
Na parapet bezszelestnie spłynęła wielka szara sowa. Shani krzyknęła cicho.
Geralt sięgnął po miecz.
- Nie wygłupiaj się, Filippa - powiedział Jaskier.
Sowa znikła, w jej miejscu zjawiła się Filippa Eilhart, niezgrabnie
przykucnięta. Czarodziejka natychmiast wskoczyła do izby, wygładzając włosy i
ubranie.
- Dobry wieczór - powiedziała zimno. - Przedstaw mnie, Jaskier.
- Geralt z Rivii. Shani z Medycyny. A ta sowa, która tak sprytnie leciała moim
śladem, to wcale nie sowa. To Filippa Eilhart z Rady Czarodziejów, obecnie w
służbie króla Vizimira, ozdoba dworu w Tretogorze. Szkoda, że mamy tu tylko
jedno krzesło.
- Wystarczy w zupełności - czarodziejka rozsiadła się na zwolnionym przez
trubadura zydlu, powiodła po obecnych powłóczystym spojrzeniem, nieco dłużej
zatrzymując wzrok na Shani. Medyczka, ku zdumieniu Jaskra, zarumieniła się
nagle.
- W zasadzie to, z czym przybywam, dotyczy wyłącznie Geralta z Rivii - zaczęła
Filippa po krótkiej chwili. - Świadoma jestem jednak, że wypraszanie stąd
kogokolwiek byłoby nietaktem, a zatem...
- Mogę wyjść - powiedziała niepewnie Shani.
- Nie możesz - mruknął Geralt. - Nikt nie może, dopóki sytuacja nie będzie
jasna. Czy nie tak, pani Eilhart?
- Dla ciebie Filippa - uśmiechnęła się czarodziejka. - Odrzućmy konwenanse. I
nikt nie musi stąd wychodzić, niczyje towarzystwo mi nie przeszkadza. Co
najwyżej zaskakuje, ale cóż, życie to nieprzerwane pasmo niespodzianek... jak
mawia jedna z moich znajomych... Jak mawia nasza wspólna znajoma, Geralt.
Studiujesz medycynę, Shani? Który rok?
- Trzeci - burknęła dziewczyna.
- Ach - Filippa Eilhart nie patrzyła na nią, lecz na Wiedźmina. - Siedemnaście
lat, cóż za piękny wiek. Yennefer wiele by dała, by znowu tyle mieć. Jak
sądzisz, Geralt? Zresztą zapytam ją o to przy sposobności.
Wiedźmin uśmiechnął się paskudnie.
- Nie wątpię, że zapytasz. Nie wątpię, że wzbogacisz pytanie komentarzem. Nie
wątpię, że ubawi cię to setnie. A teraz przejdź do rzeczy, proszę.
- Słusznie - kiwnęła głową czarodziejka, poważniejąc. - Najwyższy czas. A czasu
za dużo nie masz. Jaskier zapewne już zdążył ci przekazać, że Dijkstra nabrał
nagle ochoty na spotkanie z tobą i na rozmowę mającą na celu ustalenie miejsca
pobytu pewnego dziewczęcia. Dijkstra ma w tej sprawie rozkazy od króla
Vizimira, sądzę więc, że będzie bardzo nalegał, byś mu owo miejsce wyjawił.
- Jasne. Dziękuję za ostrzeżenie. Jedno tylko dziwi mnie trochę. Mówisz, że
Dijkstra dostał rozkazy od króla. A ty nie otrzymałaś żadnych? W radzie
Vizimira zasiadasz wszakże na prominentnym miejscu.
- Owszem - czarodziejka nie przejęła się drwiną. - Zasiadam. I poważnie
traktuję moje obowiązki, polegające na tym, by ustrzegać króla przed
popełnianiem omyłek. Niekiedy, tak jak w tym konkretnym przypadku, nie wolno mi
mówić królowi wprost, że popełnia błąd, i odradzać pochopne działanie. Po
prostu muszę mu uniemożliwić popełnienie pomyłki. Rozumiesz mnie?
Wiedźmin potwierdził skinieniem głowy. Jaskier zastanawiał się, czy
rzeczywiście rozumie. Wiedział bowiem, że Filippa łgała jak z nut.
- Widzę więc - powiedział wolno Geralt, dowodząc, że świetnie rozumie - że Rada
Czarodziejów również interesuje się moją podopieczną. Czarodzieje pragną
dowiedzieć się, gdzie moja podopieczna jest. I chcą jej dopaść, zanim zrobi to
Vizimir lub ktokolwiek inny. Dlaczego, Filippa? Cóż takiego jest w mojej
podopiecznej, czym wzbudza ona aż takie zainteresowanie?
Oczy czarodziejki zwęziły się.
- Nie wiesz? - syknęła. - Tak mało wiesz o twojej podopiecznej? Nie chciałabym
wyciągać pochopnych wniosków, ale taka niewiedza zdaje się wskazywać, że twoje
kwalifikacje jako opiekuna są żadne. Zaiste, dziwi mnie, że będąc aż tak
nieświadomy i nie doinformowany zdecydowałeś się na opiekę. Mało tego -
zdecydowałeś się odebrać prawo do opieki innym, tym, którzy mają zarówno
kwalifikacje, jak i prawo. I przy tym wszystkim pytasz, dlaczego. Uważaj,
Geralt, by arogancja cię nie zgubiła. Strzeż się. I strzeż tego dziecka, do
licha! Strzeż dziewczyny jak źrenicy oka! A jeśli sam nie potrafisz, poproś o
to innych!
Jaskier przez chwilę sądził, że wiedźmin napomknie o roli, której podjęła się
Yennefer. Nie ryzykował niczego, a wybiłby Filippie argumenty. Ale Geralt
milczał. Poeta domyślił się powodów. Filippa wiedziała o wszystkim. Filippa
ostrzegała. A wiedźmin rozumiał ostrzeżenie.
Skupił się na obserwacji ich oczu i twarzy, zastanawiając się, czy coś aby nie
łączyło tych dwojga w przeszłości. Jaskier wiedział, że podobne, dowodzące
wzajemnej fascynacji pojedynki na słowa i półsłówka, toczone przez Wiedźmina z
czarodziejkami, nader często kończyły się w łóżku. Ale obserwacja, jak zwykle,
nie dała nic. Na to, by dowiedzieć się, czy Wiedźmina coś z kimś łączyło, był
tylko jeden sposób - trzeba było w odpowiednim momencie wejść przez okno.
- Opieka - podjęła po chwili czarodziejka - to wzięcie na siebie
odpowiedzialności za bezpieczeństwo istoty niezdolnej do samodzielnego
zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Jeżeli narazisz twoją podopieczną... Jeżeli
spotkają nieszczęście, odpowiedzialność spadnie na ciebie, Geralt. Tylko na ciebie.
- Wiem.
- Obawiam się, że wciąż za mało wiesz.
- A zatem oświeć mnie. Co powoduje, że nagle tyle osób chce uwolnić mnie od
ciężaru odpowiedzialności, pragnie przejąć moje obowiązki i zaopiekować się
moją wychowanką? Czego chce od Ciri Rada Czarodziejów? Czego chcą od niej
Dijkstra i król Vizimir, czego chcą od niej Temerczycy? Czego chce od niej
niejaki Rience, który w Sodden i Temerii zamordował już trzy osoby, które przed
dwoma laty miały kontakt ze mną i z dziewczynką? Który omal nie zamordował Jaskra,
próbując zdobyć o niej informacje? Kim jest ten Rience, Filippa?
- Nie wiem - powiedziała czarodziejka. - Nie wiem, kim jest ten Rience. Ale
podobnie jak ty, bardzo chciałabym się dowiedzieć.
- Czy ten Rience - odezwała się niespodzianie Shani - ma na twarzy bliznę po
poparzeniu trzeciego stopnia? Jeśli tak, to ja wiem, kim on jest. I wiem, gdzie
on jest.
Wśród milczenia, które zapadło, o rynnę za oknem zastukały pierwsze krople
deszczu.
Zabójstwo jest zawsze zabójstwem, bez
względu na motywy i okoliczności. Przeto ci, którzy zabijają lub przygotowują
zabójstwo, to przestępcy i zbrodniarze, bez względu na to, kim są: królami,
książętami, marszałkami czy sędziami. Nikt z tych, którzy obmyślają i zadają
przemoc, nie ma prawa uważać się za lepszego od zwykłego zbrodniarza. Bo
wszelka przemoc z natury swojej nieuchronnie wiedzie do zbrodni.
Nicodemus de Boot,
Medytacje o życiu, szczęściu i pomyślności
Rozdział
szósty
- Nie popełnijmy błędu - powiedział król Redami, Vizimir, wsuwając
upierścienione palce we włosy na skroni. - Nie stać nas na błąd ani na pomyłkę.
Zebrani milczeli. Demawend, władca Aedirn, siedział rozparty w fotelu,
wpatrzony w kufel piwa ustawiony na brzuchu. Foltest, pan Temerii, Pontaru,
Mahakamu i Sodden, a od niedawna senior protektor Brugge, demonstrował
wszystkim swój szlachetny profil, odwracając głowę w stronę okna. Po przeciwnej
stronie stołu zasiadał Henselt, król Kaedwen, biegając po uczestnikach narady
małymi przenikliwymi oczami, błyszczącymi w brodatej jak u rozbójnika
fizjonomii. Meve, królowa Lyrii, bawiła się w zadumie ogromnymi rubinami
naszyjnika, od czasu do czasu krzywiąc piękne pełne wargi w wieloznacznym
grymasie.
- Nie popełnijmy błędu - powtórzył Vizimir. - Bo błąd może nas zbyt drogo
kosztować. Skorzystajmy z cudzych doświadczeń. Kiedy pięćset lat temu nasi
przodkowie wylądowali na plażach, elfy też chowały głowy w piasek.
Wydzieraliśmy im kraj po kawałeczku, a one cofały się, wciąż uważając, że to
już ostatnia granica, że dalej nie pójdziemy. Bądźmy mądrzejsi! Bo teraz nasza
kolej. Teraz my jesteśmy elfami. Nilfgaard stoi nad Jarugą, a ja tu słyszę:
"Niech sobie stoi". Słyszę: "Dalej nie pójdą". Ale oni
pójdą, przekonacie się. Powtarzam, nie popełnijmy błędu, który popełniły elfy!
O szybki w oknach znowu zastukały krople deszczu, wiatr zawył upiornie. Królowa
Meve uniosła głowę. Zdawało jej się, że słyszy krakanie kruków i wron. Ale był
to tylko wiatr. Wiatr i deszcz.
- Nie porównuj nas z elfami - powiedział Henselt z Kaedwen. - Hańbisz nas takim
porównaniem. Elfy nie umiały się bić, uchodziły przed naszymi przodkami, kryły
się po górach i lasach. Elfy nie zafundowały naszym przodkom Sodden. A myśmy
Nilfgaardczykom pokazali, co to znaczy zadrzeć z nami. Nie strasz nas
Nilfgaardem, Vizimir, nie siej propagandy. Nilfgaard, powiadasz, stoi nad
Jarugą? A ja mówię, że Nilfgaard siedzi za rzeką jak mysz pod miotłą. Bo pod
Sodden przetrąciliśmy im kręgosłup! Złamaliśmy ich militarnie, ale przede
wszystkim moralnie. Nie wiem, czy to prawda, że Emhyr var Emreis był wówczas
przeciwny agresji na taką skalę, że atak na Cintrę to była robota jakiegoś
wrogiego mu stronnictwa. Zakładam, że gdyby udało się nas pokonać, biłby brawo,
rozdawałby przywileje i nadania. Ale po Sodden nagle się okazało, że był
przeciw, a wszystkiemu winna jest samowola marszałków. I poleciały głowy.
Szafoty spłynęły krwią. To są pewne informacje, żadne plotki. Osiem uroczystych
egzekucji, dużo więcej skromniejszych kaźni. Kilka pozornie naturalnych, ale zagadkowych
zgonów, sporo nagłych przejść w stan spoczynku. Mówię wam, Emhyr wpadł w szał i
praktycznie wykończył własną kadrę dowódczą. Kto więc teraz poprowadzi ich
armie? Setnicy?
- Nie, nie setnicy - rzekł zimno Demawend z Aedirn. - Zrobią to młodzi i zdolni
oficerowie, którzy długo czekali na taką okazję, a których Emhyr szkoli od
dawna. Ci, których starzy marszałkowie nie dopuszczali do dowodzenia, którym
nie pozwalali awansować. Młodzi, zdolni dowódcy, o których już się słyszy. Ci,
którzy zdławili powstania w Metumie i Nazairze, którzy w krótkim czasie rozbili
rebeliantów w Ebbing. Dowódcy, którzy doceniają rolę oskrzydlających manewrów,
dalekich rajdów kawalerii, błyskawicznych przemarszów piechoty, desantów z
morza. Stosujący taktykę druzgocących uderzeń na wybranych kierunkach,
używający przy obleganiu twierdz nowoczesnej techniki zamiast niepewnej magii.
Nie wolno ich nie doceniać. Oni rwą się, by przejść Jarugę i udowodnić, że
nauczyli się czegoś na błędach starych marszałków.
- Jeśli się czegoś nauczyli - wzruszył ramionami Henselt - to nie przekroczą
Jarugi. Ujście rzeki na granicy Cintry i Verden nadal kontroluje Ervyll i jego
trzy twierdze: Nastrog, Rozrog i Bodrog. Tych twierdz nie da się zdobyć z
marszu, żadna nowoczesna technika tu nie pomoże. Nasze skrzydło chroni też
flota Ethaina z Cidaris, dzięki niej panujemy nad wybrzeżem. Także dzięki
piratom ze Skellige. Jarl Grach an Craite, jak pamiętacie, nie podpisał z
Nilfgaardem zawieszenia broni, regularnie ich kąsa, napada i pali nadmorskie osady
i forty w Prowincjach. Nilfgaardczycy nadali mu przezwisko Tirth ys Muire, Dzik
Morski. Straszą nim dzieci!
- Zastraszenie nilfgaardzkich dzieci - uśmiechnął się krzywo Vizimir - nie
zapewni nam bezpieczeństwa.
- Nie - zgodził się Henselt. - Zapewni je nam coś innego. To, że nie panując
nad ujściem rzeki i wybrzeżem, mając odsłoniętą flankę, Emhyr var Emreis nie
będzie w stanie zapewnić zaopatrzenia oddziałom, które zechciałby przerzucić na
prawy brzeg Jarugi. Jakie błyskawiczne przemarsze, jakie rajdy kawalerii?
Śmiechu warte. W ciągu trzech dni po sforsowaniu rzeki armia utknie w miejscu.
Połowa obiegnie twierdze, reszta rozlezie się, by grabić, szukać paszy i spyży.
A gdy ich słynna kawaleria zje już większość własnych koni, zrobimy im drugie
Sodden. Do diabła, chciałbym, by przekroczyli rzekę! Ale nie bójcie się, nie
przekroczą.
- Załóżmy - powiedziała nagle Meve z Lyrii - że nie przekroczą Jarugi. Załóżmy,
że Nilfgaard będzie po prostu czekał. Zastanówmy się jednak, komu to na rękę,
nam czy im? Kto może sobie pozwolić na bezczynne czekanie, a kto nie?
- Właśnie! - podchwycił Vizimir. - Meve, jak zwykle, mówi mało, ale trafia w
sedno. Emhyr ma czas, panowie, a my go nie mamy. Czy nie widzicie, co się
dzieje? Nilfgaard trzy lata temu poruszył kamyk na zboczu góry i spokojnie
czeka na lawinę. Po prostu czeka, a ze zbocza sypią się wciąż nowe kamyki. Bo
ten pierwszy kamyczek wydawał się niektórym głazem, którego ruszyć nie sposób.
A skoro okazało się, że wystarczy go trącić, by poleciał, znaleźli się inni,
którym lawina po myśli. Od Gór Sinych po Bremervoord krążą po lasach elfie
komanda, to już nie mała partyzantka, to wojna. Tylko patrzeć, jak ruszą do
boju wolne elfy z Dol Blathanna. W Mahakamie burzą się krasnoludy, driady z
Brokilonu robią się coraz zuchwalsze. To wojna, wojna na wielką skalę. Wojna
wewnętrzna. Domowa. Nasza. A Nilfgaard czeka... Dla kogo czas pracuje, jak
myślicie? W komandach Scoia'tael biją się elfy trzydziesto -
czterdziestoletnie. Ale one żyją po trzysta lat! One mają czas, my go nie mamy!
- Scoia'tael - przyznał Henselt - stali się istnym cierniem w tyłku. Paraliżują
mi handel i transport, terroryzują farmerów... Z tym trzeba skończyć!
- Jeśli nieludzie chcą wojny, to będą ją mieli - wtrącił Foltest z Temerii. -
Byłem zawsze rzecznikiem pojednania i koegzystencji, ale jeśli oni wolą próbę
sił, to spróbujemy, kto silniejszy. Jestem gotów. W Temerii i Sodden podejmuję
się wykończyć Wiewiórki w ciągu sześciu miesięcy. Te ziemie już raz spłynęły
krwią elfów, wytoczoną przez naszych pradziadów. Uważam to za tragedię, ale
wyjścia nie widzę, tragedia się powtórzy. Elfy trzeba spacyfikować.
- Twoje wojsko ruszy na elfy, jeśli dasz im rozkaz - kiwnął głową Demawend. -
Ale czy ruszy na ludzi? Na chłopów, z których rekrutujesz piechotę? Na cechy?
Na wolne miasta? Vizimir, mówiąc o Scoia'tael, opisał tylko jeden kamyk z
lawiny. Tak, tak, panowie, nie wytrzeszczajcie na mnie oczu! Po wsiach i
miasteczkach już się zaczyna gadać, że na podbitych przez Nilfgaard ziemiach
chłopstwu, farmerom i rzemieślnikom żyje się lżej, swobodniej i bogaciej, że
gildie kupieckie mają większe przywileje... Zalewają nas towary z
nilfgaardzkich manufaktur. W Brugge i Verden ich moneta wypiera lokalną. Jeśli
będziemy siedzieć bezczynnie, to zginiemy, skłóceni, zaplątani w konflikty,
uwikłani w tłumienie rebelii i rozruchów, uzależniam powoli od nilfgaardzkiej
potęgi ekonomicznej. Zginiemy, zadusimy się we własnym dusznym zaścianku, bo i
to zrozumcie, że Nilfgaard zamyka nam drogę na Południe, a my musimy się
rozwijać, musimy być ekspansywni, bo w przeciwnym razie dla naszych wnuków
zabraknie tu miejsca!
Zebrani milczeli. Vizimir Redański odetchnął głęboko, chwycił jeden ze
stojących na stole pucharów, pił długo. Milczenie przedłużało się, deszcz tłukł
w okna, wicher wył i łomotał okiennicami.
- Wszystkie niepokoje, o których mowa - powiedział wreszcie Henselt - to robota
Nilfgaardu. To emisariusze Emhyra podżegają nieludzi, szerzą propagandę i
nawołują do rozruchów. To oni sypią złotem i obiecują przywileje cechom i gildiom,
przyrzekają baronom i diukom wysokie stanowiska w prowincjach, które utworzą w
miejscu naszych królestw. Nie wiem, jak u was, ale w Kaedwen namnożyło się ni z
tego, ni z owego kapłanów, kaznodziejów, wróżbitów i innych zasranych mistyków,
głoszących koniec świata...
- U mnie jest to samo - potwierdził Foltest. - Cholera, tyle lat był spokój. Od
czasu gdy mój dziad pokazał kapłanom, gdzie jest ich miejsce, mocno
przerzedziwszy ich szeregi, pozostali wzięli się za pożyteczne zajęcia.
Studiowali księgi i wpajali dzieciakom wiedzę, leczyli chorych, troszczyli się
o ubogich, kalekich i bezdomnych. Nie mieszali się do polityki. A teraz nagle
pobudzili się i w świątyniach wywrzaskują brednie do motłochu, a motłoch słucha
i nareszcie wie, czemu mu się tak źle powodzi. Toleruję to, bo jestem mniej
porywczy niż mój dziad i mniej czuły na punkcie mego królewskiego autorytetu i
godności. Co by to zresztą była za godność i co za autorytet, gdyby mógł je
podważyć kwik jakiegoś pomylonego fanatyka. Ale moja cierpliwość się kończy.
Ostatnio głównym tematem kazań jest Wybawiciel, który nadejdzie z Południa. Z
Południa, uważacie? Zza Jarugi!
- Biały Płomień - mruknął Demawend. - Nastanie Białe Zimno, a po nim Białe
Światło. A potem świat się odrodzi, za sprawą Białego Płomienia i Białej
Królowej... Też to słyszałem. To trawestacja przepowiedni Ithlinne aep
Aeyenien, elfiej wyroczni. Kazałem złapać jednego klechę, który wykrzykiwał o
tym na rynku w Vengerbergu, a kat przez dłuższy czas pytał go grzecznie, ileż
to złota prorok wziął za to od Emhyra... Ale kaznodzieja tylko plótł o Białym
Płomieniu i Białej Królowej... do samego końca.
- Ostrożnie, Demawend - skrzywił się Vizimir. - Nie produkuj męczenników, bo o
to właśnie chodzi Emhyrowi. Łap nilfgaardzkich agentów, ale kapłanów ruszyć nie
wolno, konsekwencje mogą być nieobliczalne. Oni wciąż mają wpływy i poważanie
wśród ludu. Dość mamy kłopotów z Wiewiórkami, by ryzykować rozruchy w miastach
lub wojny chłopskie.
- Do diabła! - prychnął Foltest. - Tego nie róbmy, tego nie ryzykujmy, tamtego
nam nie wolno... Czy po to się zebraliśmy, by mówić o tym, czego nie możemy
uczynić? Czy po to ściągnąłeś nas tu, do Hagge, Demawend, byśmy wypłakiwali się
i użalali nad naszą słabością i niemocą? Zacznijmy wreszcie działać! Trzeba coś
zrobić! Trzeba przerwać to, co się dzieje!
- Proponuję to od początku - Vizimir wyprostował się. Proponuję właśnie
działanie.
- Jakie?
- Co możemy zrobić?
Znowu zapadło milczenie. Wiatr szumiał, okiennice stukały o mur zamczyska.
- Dlaczego - odezwała się nagle Meve - wszyscy patrzycie na mnie?
- Zachwycamy się twoją urodą - zaburczał Henselt z głębi kufla.
- To też - przytaknął Vizimir. - Meve, wszyscy wiemy, że potrafisz znaleźć
wyjście z każdej sytuacji. Masz kobiecą intuicję, jesteś mądrą niewiastą...
- Przestań mi kadzić - królowa Lyrii splotła dłonie na podołku, zapatrzyła się
na pociemniałe arrasy ze scenami myśliwskimi. Ogary, wyciągnięte w skokach,
zadzierały pyski ku bokom pierzchającego białego jednorożca. Nigdy w życiu nie
widziałam żywego jednorożca, pomyślała Meve. Nigdy. I chyba już nigdy nie
zobaczę.
- Sytuacja, którą mamy - powiedziała po chwili, odrywając wzrok od arrasu -
przypomina mi takie długie zimowe wieczory na rivskim zamku. Coś wtedy zawsze
wisiało w powietrzu. Mój mąż dumał nad tym, jakby się tu dobrać do kolejnej
dworki. Marszałek kombinował, jakby tu wszcząć wojnę, w której by zasłynął.
Czarodziej wyobrażał sobie, że to on jest królem. Służbie nie chciało się
usługiwać, błazen był smutny, ponury i przeraźliwie nudny, psy wyły z melancholii,
a koty spały, bimbając na myszy łażące po stole. Wszyscy na coś czekali.
Wszyscy patrzyli na mnie spode łba. A ja... Ja im wtedy... Pokazywałam.
Pokazywałam wszystkim, co potrafię, tak że aż się mury trzęsły, a okoliczne
niedźwiedzie budziły się w gawrach. I głupie myśli migiem ulatywały z głów.
Nagle wszyscy wiedzieli, kto tu rządzi.
Nikt się nie odezwał. Wiatr zawył mocniej. Strażnicy na murach okrzykiwali się
od niechcenia. Uderzenia kropel o szybki w ołowianych ramkach okien przeszły w
obłędne staccato.
- Nilfgaard patrzy i czeka - ciągnęła wolno Meve, bawiąc się naszyjnikiem. -
Nilfgaard obserwuje. Coś wisi w powietrzu, w wielu głowach rodzą się głupie
myśli. A zatem pokażmy wszystkim co potrafimy. Pokażmy, kto tu jest naprawdę
królem. Potrząśnijmy murami pogrążonego w zimowym marazmie zamczyska!
- Wydusić Wiewiórki - rzekł szybko Henselt. - Rozpocząć wielką wspólną operację
wojskową. Sprawić nieludziom krwawą łaźnię. Niech Pontar, Gwenllech i Buina
popłyną krwią elfów od źródeł do ujść!
- Przytłamsić karną ekspedycją wolne elfy z Dol Blathanna - dodał, marszcząc
czoło, Demawend. - Wprowadzić interwencyjne korpusy do Mahakamu. Pozwolić
wreszcie Ervyllowi z Verden dobrać się do driad w Brokilonie. Tak, krwawa
łaźnia! A tych, co przeżyją, do rezerwatów!
- Poszczuć Cracha an Craite na nilfgaardzkie wybrzeża - podchwycił Vizimir. -
Wesprzeć go flotą Ethaina z Cidaris, niech wzniecą pożogę od Jarugi po Ebbing!
Demonstracja siły...
- Mało - pokręcił głową Foltest. - To wszystko za mało. Trzeba... Wiem, czego
trzeba.
- Mów więc!
- Cintra.
- Co?
- Odebrać Nilfgaardczykom Cintrę. Sforsujmy Jarugę, uderzmy pierwsi. Teraz, gdy
się nie spodziewają. Wyrzućmy ich z powrotem za Marnadal.
- W jaki sposób? Dopiero co mówiliśmy, że dla wojsk Jarugą jest nie do przejścia...
- Dla Nilfgaardu. Ale my rzekę kontrolujemy. Mamy w garści ujście, drogi
zaopatrzenia, mamy skrzydło chronione przez Skellige, Cidaris i twierdze w
Verden. Dla Nilfgaardu przerzucenie przez rzekę czterdziestu, pięćdziesięciu
tysięcy ludzi to znaczny wysiłek. My możemy przeprawić na lewy brzeg znacznie
więcej. Nie rozdziawiaj gęby, Vizimir. Chciałeś czegoś, co przerwie
wyczekiwanie? Czegoś spektakularnego? Czegoś, co znowu uczyni z nas prawdziwych
królów? Tym czymś będzie Cintra. Cintra nas skonsoliduje, bo Cintra to symbol.
Przypomnijcie sobie Sodden! Gdyby nie rzeź miasta i męczeńska śmierć Calanthe,
nie byłoby wówczas takiego zwycięstwa. Siły były równe, nikt nie liczył, że ich
tak zdruzgoczemy. Ale nasze wojska rzuciły się im do gardeł jak wilki, jak
wściekłe psy, by mścić Lwicę z Cintry. A są i tacy, których zaciekłości nie
zgasiła krew wytoczona na soddeńskim polu. Przypomnijcie sobie Cracha an
Craite, Dzika z Morza!
- To prawda - pokiwał głową Demawend. - Crach poprzysiągł Nilfgaardowi krwawą
zemstę. Za Eista Tuirseach, zabitego w Marnadalu. I za Calanthe. Gdybyśmy
uderzyli na lewy brzeg, Crach wesprze nas całą siłą Skellige. Na bogów, to ma
szansę powodzenia! Popieram Foltesta! Nie czekajmy, uderzmy pierwsi, wyzwólmy
Cintrę, wypędźmy sukinsynów za przełęcze Amellu!
- Wolnego - warknął Henselt. - Nie spieszcie się tak, by targnąć lwa za wąsy,
bo to nie jest jeszcze zdechły lew. To po pierwsze. Po drugie, jeśli uderzymy
pierwsi, ustawimy się w pozycji agresorów. Złamiemy zawieszenie broni, które
sami opatrzyliśmy pieczęciami. Nie poprze nas Niedamir i jego Liga, nie poprze
nas Esterad Thyssen. Nie wiem, jak zachowa się Ethain z Cidaris. Agresywnej
wojnie przeciwstawią się nasze cechy, kupiectwo, szlachta... A przede wszystkim
czarodzieje. Nie zapominajcie o czarodziejach!
- Czarodzieje nie poprą ataku na lewy brzeg - stwierdził Vizimir. - Zawieszenie
broni było dziełem Vilgefortza z Roggeveen. Wiadomo, że w jego planach
zawieszenie miało stopniowo przerodzić się w trwały pokój. Vilgefortz nie
poprze wojny. A Kapituła, możecie mi wierzyć, zrobi to, co zechce Vilgefortz.
Po Sodden on jest pierwszy w Kapitule, niech inni magicy mówią, co chcą, tam
pierwsze skrzypce gra Vilgefortz.
- Vilgefortz, Vilgefortz - żachnął się Foltest. - Za bardzo on nam urósł, ten
magik. Zaczyna mnie drażnić liczenie się z planami Vilgefortza i Kapituły,
planami, których zresztą nie znam i nie rozumiem. Ale jest i na to sposób,
panowie. A gdyby to Nilfgaard dokonał agresji? Na przykład w Dol Angra? Na
Aedirn i Lyrię? Moglibyśmy jakoś to załatwić... Zainscenizować... Jakaś maleńka
prowokacja... Incydent graniczny, przez nich zawiniony? Dajmy na to, jakiś atak
na pograniczny fort? Rzecz jasna, będziemy przygotowani, zareagujemy
zdecydowanie i z siłą, przy pełnej akceptacji wszystkich, nawet Vilgefortza i
całej reszty Kapituły Czarodziejskiej. I wtedy, gdy Emhyr var Emreis odwróci
wzrok od Sodden i Zarzecza, o swój kraj upomną się Cintryjczycy. Emigranci i
uciekinierzy, którzy organizują się w Brugge pod wodzą Vissegerda. Jest ich blisko
osiem tysięcy ludzi pod bronią. Czy może być lepsze ostrze sulicy? Oni żyją
nadzieją na odzyskanie kraju, z którego musieli uciekać. Palą się do walki. Są
gotowi uderzyć na lewy brzeg. Czekają tylko na hasło.
- Na hasło - potwierdziła Meve - i na obietnicę, że się ich poprze. Bo z
ośmioma tysiącami ludzi Emhyr poradzi sobie siłą granicznych garnizonów, nie
będzie nawet musiał przerzucać posiłków. Vissegerd dobrze o tym wie, nie ruszy
się, dopóki nie będzie miał pewności, że w ślad za nim na lewym brzegu wylądują
twoje wojska, Foltest, wspierane przez korpusy redańskie. Ale przede wszystkim
Vissegerd czeka na Lwiątko z Cintry. Podobno wnuczka królowej ocalała z rzezi.
Ktoś ją rzekomo widział wśród uciekinierów, ale później dziecko tajemniczo
znikło. Emigranci zawzięcie jej poszukują... Bo potrzebują na odzyskany tron
Cintry kogoś z królewskiej krwi. Z krwi Calanthe.
- Bzdura - powiedział zimno Foltest. - Minęły ponad dwa lata. Jeśli dzieciak
nie odnalazł się do tej pory, to znaczy, że nie żyje. O tej legendzie możemy
zapomnieć. Nie ma już Calanthe, nie ma żadnego Lwiątka, nie ma królewskiej
krwi, której należy się tron. Cintrą... nie będzie już nigdy tym, czym była za
życia Lwicy. Rzecz jasna, emigrantom Vissegerda tego mówić nie należy.
- Poślesz zatem cintryjskich partyzantów na śmierć? - zmrużyła oczy Meve. - W
pierwszej linii? Nie mówiąc im, że Cintrą może się odrodzić wyłącznie jako kraj
wasalny, pod twoją zwierzchnością? Proponujesz nam wszystkim atak na Cintrę...
dla siebie? Podporządkowałeś sobie Sodden i Brugge, ostrzysz zęby na Verden...
I zapachniała ci Cintra, tak?
- Przyznaj się, Foltest - warknął Henselt. - Czy Meve ma rację? To dlatego
podżegasz nas do tej awantury?
- Dajcie pokój - władca Temerii zmarszczył swe szlachetne oblicze, żachnął się
gniewnie. - Nie róbcie ze mnie zdobywcy, któremu zamarzyło się imperium. O co
wam chodzi? O Sodden i Brugge? Ekkehard z Sodden był przyrodnim bratem mojej
matki. Dziwi was, że po jego śmierci Wolne Stany przyniosły koronę mnie, jego
krewniakowi? Krew nie woda! A Venzlav z Brugge złożył mi hołd wasalny, ale bez
przymusu! Zrobił to, by ochronić kraj! Bo w pogodny dzień widzi błyski
nilfgaardzkich lanc na lewym brzegu Jarugi!
- My właśnie mówimy o lewym brzegu - wycedziła królowa Lyrii. - O brzegu, na
który mamy uderzyć. A lewy brzeg to Cintra. Zniszczona, wypalona, zrujnowana,
zdziesiątkowana, okupowana... ale ciągle Cintra. Cintryjczycy nie przyniosą ci
korony, Foltest, ani nie złożą hołdu. Cintra nie zgodzi się być krajem
wasalnym. Krew nie woda!
- Cintra, jeśli ją... Gdy ją wyzwolimy, powinna stać się naszym wspólnym
protektoratem - rzekł Demawend z Aedirn. - Cintra to ujście Jarugi, zbyt ważny
punkt strategiczny, byśmy mogli pozwolić sobie na utratę kontroli nad nim.
- Musi to być kraj wolny - zaprotestował Vizimir. - Wolny, niezawisły i silny.
Kraj, który będzie żelazną bramą, przedmurzem Północy, a nie pasem spalonej
ziemi, na której nilfgaardzka konnica będzie mogła nabierać rozpędu!
- Czy taką Cintrę da się odbudować? Bez Calanthe?
- Nie podniecaj się Foltest - wydęła wargi Meve. - Mówiłam ci już, Cintryjczycy
nigdy nie uznają protektoratu ani obcej krwi na tronie. Jeśli spróbujesz
narzucić im siebie jako seniora, to sytuacja się odwróci. Vissegerd będzie
znowu organizować oddziały do walki, tym razem jednak pod skrzydłami Emhyra. I
pewnego dnia te oddziały rzucą się na nas, jako awangarda nilfgaardzkiego
szturmu. Jako ostrze sulicy, jak się niedawno obrazowo wyraziłeś.
- Foltest wie o tym - parsknął Vizimir. - Dlatego tak usilnie poszukuje
Lwiątka, wnuczki Calanthe. Nie rozumiecie? Krew nie woda, korona przez
małżeństwo. Wystarczy, że odnajdzie dziewczynę i zmusi do zamążpójścia...
- Zwariowałeś? - zachłysnął się król Temerii. - Lwiątko nie żyje! Wcale nie
poszukuję tej dziewczynki, ale gdybym... Nawet mi w głowie nie postała myśl, by
ją do czegokolwiek zmuszać...
- Nie musiałbyś zmuszać - przerwała Meve, uśmiechając się wdzięcznie. - Wciąż
jest z ciebie kawał przystojnego mężczyzny, krewniaku. A w Lwiątku płynie krew
Calanthe. Bardzo gorąca krew. Znałam Cali, gdy była młoda. Kiedy zobaczyła
chłopa, to tak przebierała nogami, że jakby chrustu podetkać, zajęłaby się
żywym ogniem. Jej córka, Pavetta, matka Lwiątka, była kubek w kubek. To pewnie
i Lwiątko daleko nie padło od jabłoni. Trochę zachodu, Foltest, a dziewczyna
nie opierałaby się długo. Na to liczysz, przyznaj się?
- Pewnie, że na to liczy - zarechotał Demawend. - Ależ sprytny planik
wykombinował sobie nasz król! Uderzymy na lewy brzeg, ale zanim się obejrzymy,
nasz Foltest odnajdzie i zdobędzie dziewczęce serduszko, będzie miał młodziutką
żonkę, którą posadzi na tronie Cintry, a tamtejszy lud będzie płakał z radości
i popuszczał w gacie ze szczęścia. Będą mieli przecież swoją królową, krew z
krwi i kość z kości Calanthe. Będą mieli królową... tyle że razem z królem.
Królem Foltestem.
- Ależ wy brednie pleciecie! - wrzasnął Foltest, czerwieniejąc i blednąc na
przemian. - Co wam do łbów strzeliło? W tym, co gadacie, nie ma odrobiny sensu!
- W tym jest mnóstwo sensu - powiedział sucho Vizimir. - Bo ja wiem, że tego
dziecka ktoś bardzo usilnie poszukuje. Kto, Foltest?
- To oczywiste! Vissegerd i Cintryjczycy!
- Nie, to nie oni. A przynajmniej nie tylko. Ktoś jeszcze. Ktoś, kogo drogę
znaczą trupy. Ktoś, kto nie cofa się przed szantażem, przekupstwem i torturami...
Jeśli już przy tym jesteśmy, to czy jegomość o nazwisku Rience jest w służbie u
któregoś z was? Ha, po minach widzę, że albo nie jest, albo nie przyznacie się,
co na jedno wychodzi. Powtarzam: wnuczki Calanthe szukają, szukają w sposób,
który zastanawia. Kto jej szuka, pytam?
- Do czarta! - Foltest gruchnął pięścią w stół. - To nie ja! Ani mi w głowie
nie postało, by się żenić z jakimś dzieciakiem dla jakiegoś tam tronu! Przecież
ja...
- Przecież ty od czterech lat żyjesz potajemnie z baronową La Valette -
uśmiechnęła się znowu Meve. - Kochacie się jak dwa gołąbki, czekacie, by stary
baron wreszcie wyciągnął kopyta. Co tak patrzysz? Wszyscy o tym wiemy. Za co,
myślisz, płacimy szpiegom? Ale dla tronu Cintry, krewniaku, niejeden król gotów
byłby poświęcić osobiste szczęście...
- Zaraz - Henselt podrapał się ze chrzęstem w brodę. - Niejeden król, mówicie.
To dajcie na chwilę spokój Foltestowi. Są inni. Swego czasu Calanthe chciała
wydać wnuczkę za syna Ervylla z Verden. Ervyllowi też może pachnieć Cintrą. I
nie tylko jemu...
- Hmm... - mruknął Vizimir. - To prawda. Ervyll ma trzech synów... A co
powiedzieć o tu obecnych, również posiadających potomków płci męskiej? Hę?
Meve? Czy ty aby nie mydlisz nam oczu?
- Mnie możecie wykluczyć - królowa Lyrii uśmiechnęła się jeszcze wdzięczniej. -
Po świecie krążą, co prawda, dwie moje latorośle... Owoce rozkosznego
zapomnienia... O ile ich do tej pory nie powieszono. Wątpię, by nagle zachciało
się któremuś królować. Nie mieli do tego ani predyspozycji, ani inklinacji.
Obaj byli głupsi nawet od ich ojca, niech mu ziemia lekką będzie. Kto znał mego
nieboszczyka męża, ten wie, co to oznacza.
- Fakt - przytakną! król Redanii. - Ja go znałem. Synowie naprawdę są głupsi?
Cholera, sądziłem, że głupszym nie można być... Wybacz, Meve...
- Drobiazg, Vizimir.
- Kto jeszcze ma synów?
- Ty, Henselt.
- Mój syn jest żonaty!
- A od czego jest trucizna? Dla tronu Cintry, jak ktoś tu mądrze powiedział,
niejeden poświęciłby osobiste szczęście. Opłacałoby się!
- Wypraszam sobie takie insynuacje! I odczepcie się! Inni też mają synów!
- Niedamir z Hengfors ma dwóch. A sam jest wdowcem. Niestarym. Nie zapominajcie
też o Esteradzie Thyssenie z Koviru.
- Wykluczyłbym ich - pokręcił głową Vizimir. - Liga z Hengfors i Kovir planują
związki dynastyczne między sobą. Cintrą i Południe ich nie interesują. Hmm...
Ale Ervyll z Verden... Ten ma blisko.
- Jest ktoś, kto ma równie blisko - zauważył nagle Demawend.
- Kto?
- Emhyr var Emreis. Nie jest żonaty. I jest młodszy niż ty, Foltest.
- Psiakrew - zmarszczył czoło król Redanii. - Gdyby to była prawda... Emhyr
wychędożyłby nas bez łoju! To jasne, lud i szlachta Cintry pójdą zawsze za
krwią Calanthe. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby Emhyr dopadł Lwiątka?
Cholera, tego nam jeszcze brakuje! Królowa Cintry i cesarzowa Nilfgaardu!
- Cesarzowa! - parsknął Henselt. - Doprawdy przesadzasz, Vizimir. Po co
Emhyrowi dziewczynka, po diabła mu ożenek? Dla tronu Cintry? Emhyr już ma
Cintrę! Podbił kraj i zrobił z niego nilfgaardzka Prowincję! Siedzi na tronie cala
rzycią i jeszcze ma dość miejsca, by móc się wiercić!
- Po pierwsze - zauważył Foltest - Emhyr dzierży Cintrę prawem, a raczej
bezprawiem agresora. Gdyby miał dziewczynę i ożenił się z nią, mógłby panować
legalnie. Rozumiesz? Nilfgaard związany małżeństwem z krwią Calanthe to już nie
Nilfgaard najeźdźca, na którego szczerzy zęby cała Północ. To Nilfgaard sąsiad,
z którym trzeba się liczyć. Jak chciałbyś wypchnąć taki Nilfgaard za Marnadal,
za przełęcze Amellu? Atakując królestwo, na tronie którego legalnie zasiada
Lwiątko, wnuczka Lwicy z Cintry? Zaraza! Nie wiem, kto szuka tego dzieciaka. Ja
go nie szukałem. Ale oświadczam wam, że teraz zacznę. Wciąż uważam, że
dziewczynka nie żyje, ale me wolno nam ryzykować. Okazuje się, że to zbyt ważna
persona. Jeśli przeżyła, musimy ją odnaleźć!
- Czy od razu ustalimy, za kogo ją wydamy, gdy odnajdziemy? - wykrzywił się
Henselt. - Takich spraw nie należałoby pozostawiać przypadkowi. Moglibyśmy,
owszem, wręczyć ją bojowym partyzantom Vissegerda jako sztandar, przywiązaną do
długiej tyczki, niech niosą ją przed frontem, atakując tamten brzeg. Ale jeśli
odzyskana Cintra ma posłużyć nam wszystkim... Chyba wiecie, o co mi idzie?
Jeśli zaatakujemy Nilfgaard i odbijemy Cintrę, można będzie posadzić Lwiątko na
tronie. Ale Lwiątko może mieć tylko jednego męża. Takiego, który dopilnuje
naszych interesów w ujściu Jarugi. Kto z obecnych na ochotnika?
- Ja nie - zadrwiła Meve. - Rezygnuję z przywileju.
- A ja nie wykluczałbym nieobecnych - rzekł poważnie Demawend. - Ani Ervylla, ani
Niedamira, ani Thyssenidów. A taki Vissegerd, weźcie to pod rozwagę, może was
zaskoczyć i zrobić niespodziewany użytek ze sztandaru przywiązanego do długiej
tyczki. Słyszeliście o małżeństwach morganatycznych? Vissegerd jest stary i
brzydki jak krowia kupa, ale napojone wywarami z absenty i damiany Lwiątko może
się w nim niespodzianie zakochać! Czy król Vissegerd, panowie, mieści się w
naszych planach?
- Nie - mruknął Foltest. - W moich się nie mieści.
- Hmm... - zawahał się Vizimir. - W moich też nie. Vissegerd jest narzędziem,
nie partnerem, i taką, nie inną rolę ma odegrać w naszych planach ataku na
Nilfgaard. Ponadto, jeśli tym, który tak zawzięcie poszukuje Lwiątka, jest
jednak Emhyr var Emreis, ryzykować nie możemy.
- Absolutnie nie możemy - potwierdził Foltest. - Lwiątko nie może dostać się w
ręce Emhyra. Nie może wpaść w niczyje... W niewłaściwe ręce... Żywe.
- Dzieciobójstwo? - skrzywiła się Meve. - Nieładne rozwiązanie, panowie
królowie. Niegodne. I chyba niepotrzebnie drastyczne. Najpierw znajdźmy
dziewczynę, bo jeszcze jej nie mamy. A gdy ją znajdziemy, dajcie ją mnie.
Potrzymam ją ze dwa lata w jakimś kasztelu w górach, wydam za któregoś z moich
rycerzy. Gdy ją znowu zobaczycie, będzie miała już dwójkę dzieci i o, taki
brzuch.
- Czyli, jeśli dobrze rachuję, co najmniej troje ewentualnych późniejszych
pretendentów i samozwańców? - pokiwał głową Vizimir. - Nie, Meve. To faktycznie
niepiękne, ale Lwiątko, jeśli przeżyło, teraz musi umrzeć. Racja stanu.
Panowie?
Deszcz tłukł o okna. Wśród wież zamczyska Hagge wył wicher.
Królowie milczeli.
*****
- Vizimir, Foltest, Demawend, Henselt i Meve - powtórzył marszałek. - Spotkali
się na tajnej naradzie w zamku Hagge nad Pontarem. Radzili potajemnie.
- Cóż za symbolika - powiedział, nie odwracając się, szczupły, czarnowłosy
mężczyzna w łosiowym kaftanie, poznaczonym odciskami od zbroi i plamami rdzy. -
Przecież to właśnie pod Hagge, niespełna czterdzieści lat temu, Virfuril pobił
wojska Medella, umacniając swoją władzę w Dolinie Pontar i ustalając dzisiejsze
granice między Aedirn i Temerią. A dziś, proszę, Demawend, syn Virfurila,
zaprasza do Hagge Foltesta, syna Medella, do kompletu ściągając tam jeszcze
Vizimira z Tretogoru, Henselta z Ard Carraigh i wesołą wdówkę Meve z Lyrii.
Spotykają się i radzą potajemnie. Domyślasz się, nad czym radzą, Coehoorn?
- Domyślam - rzeki krótko marszałek. Nie powiedział ani słowa więcej. Wiedział,
że odwrócony plecami mężczyzna nie znosi, by w jego obecności popisywać się
elokwencją i komentować oczywiste fakty.
- Nie zaprosili Ethaina z Cidaris - mężczyzna w łosiowym kaftanie odwrócił się,
założył ręce za plecy, przeszedł się wolno od okna do stołu i z powrotem - ani
Ervylla z Verden. Nie zaprosili Esterada Thyssena ani Niedamira. To znaczy, że
albo są bardzo pewni, albo bardzo niepewni. Nie zaprosili nikogo z Kapituły
Czarodziejskiej. To interesujące. I znamienne. Coehoorn, postaraj się, aby
czarodzieje dowiedzieli się o tej naradzie. Niech wiedzą, że ich monarchowie
nie traktują ich jak równych sobie. Wydaje mi się, że czarodzieje z Kapituły
mieli w tym względzie wątpliwości. Rozwiej im je.
- Rozkaz.
- Są jakieś nowe wieści od Rience'a?
- Żadnych.
Mężczyzna zatrzymał się przy oknie, stal tam długo, wpatrzony w moknące w
deszczu wzgórza. Coehoorn czekał, niespokojnie zwierając i rozwierając dłoń
zaciśniętą na głowicy miecza. Obawiał się, że będzie zmuszony do wysłuchania
długiego monologu. Marszałek wiedział, że stojący przy oknie mężczyzna uważa
taki monolog za rozmowę, a rozmawianie za zaszczyt i dowód zaufania. Wiedział o
tym, ale nadal nie lubił wysłuchiwać monologów.
- Jak znajdujesz ten kraj, namiestniku? Udało ci się polubić twą nową
Prowincję?
Drgnął, zaskoczony. Nie spodziewał się tego pytania. Ale nad odpowiedzią nie
zastanawiał się długo. - Nieszczerość i niezdecydowanie mogły go zbyt drogo
kosztować.
- Nie, wasza wysokość. Nie polubiłem. Ten kraj jest taki... Ponury.
- Był niegdyś inny - odrzekł mężczyzna, nie odwracając się. - I będzie kiedyś
inny. Zobaczysz. Zobaczysz jeszcze piękną, radosną Cintrę, Coehoorn. Obiecuję
ci. Ale nie smuć się, nie będę cię tu długo trzymał. Kto inny obejmie
namiestnictwo Prowincji. Ty będziesz mi potrzebny w Dol Angra. Wyruszysz
natychmiast po zdławieniu rebelii. Potrzebny mi będzie w Dol Angra ktoś
odpowiedzialny. Ktoś, kto nie da się sprowokować. Wesoła wdówka z Lyrii albo
Demawend... Będą chcieli nas sprowokować. Weźmiesz w karby młodych oficerów.
Ochłodzisz gorące głowy. Dacie się sprowokować wtedy, gdy wydam rozkaz. Nie
wcześniej.
- Tak jest!
Z antyszambrów dobiegł szczęk broni i ostróg, podniesione głosy. Zapukano do
drzwi. Mężczyzna w łosiowym kaftanie odwrócił się od okna, przyzwalająco kiwnął
głową. Marszałek skłonił się lekko, wyszedł.
Mężczyzna wrócił do stołu, usiadł, schylił głowę nad mapami. Patrzył na nie
długo, wreszcie oparł czoło na splecionych dłoniach. Ogromny brylant w jego
pierścieniu zaskrzył się w świetle świec tysiącem ogni.
- Wasza wysokość? - Drzwi skrzypnęły lekko.
Mężczyzna nie zmienił pozycji. Ale marszałek zauważył, że dłonie mu drgnęły.
Poznał to po błysku brylantu.
Ostrożnie i cicho zamknął za sobą drzwi.
- Wieści, Coehoorn? Może od Rience'a?
- Nie, wasza wysokość. Ale dobre wieści. Rebelia w Prowincji stłumiona.
Rozbiliśmy buntowników. Tylko niewielu zdołało zbiec do Verden. Pojmaliśmy
przywódcę, diuka Windhalma z Attre.
- Dobrze - rzekł po chwili mężczyzna, nadal nie unosząc wspartej na dłoniach
głowy. - Windhalm z Attre... Każ go ściąć. Nie... Nie ściąć. Stracić w inny
sposób. Spektakularnie, długo i okrutnie. I publicznie, ma się rozumieć.
Konieczny jest przykład grozy. Coś takiego, co odstraszy innych. Tylko proszę,
Coehoorn, oszczędź mi szczegółów. W raportach nie musisz silić się na
malownicze opisy. Nie znajduję w tym przyjemności.
Marszałek skinął głową, przełknął ślinę. On też nie znajdował w tym
przyjemności. Absolutnie żadnej przyjemności. Zamierzał przygotowanie i
wykonanie kaźni zlecić specjalistom. Nie miał najmniejszego zamiaru pytać
specjalistów o szczegóły. A tym bardziej być przy tym obecny.
- Będziesz obecny przy egzekucji - mężczyzna uniósł głowę, podniósł ze stołu
list, złamał pieczęcie. - Oficjalnie. Jako namiestnik prowincji Cintrą.
Zastąpisz mnie. Ja nie mam zamiaru na to patrzeć. To rozkaz, Coehoorn.
- Tak jest! - marszałek nawet się nie starał ukryć zakłopotania i
niezadowolenia. Przed mężczyzną, który wydał rozkaz, nie wolno było niczego
ukrywać. I rzadko komu to się udawało.
Mężczyzna rzucił okiem na otwarty Ust, prawie natychmiast cisnął go w ogień, do
kominka.
- Coehoorn.
- Tak, wasza wysokość?
- Nie będę czekał na raport Rience'a. Postaw na nogi magików, niech przygotują
telekomunikację z punktem kontaktowym w Redanii. Niech przekażą mój ustny
rozkaz, który ma natychmiast być skierowany do Rience'a. Treść rozkazu jest
następująca: Rience ma się przestać cackać, ma przestać bawić się z wiedźminem.
Bo to się może źle skończyć. Z wiedźminem bawić się nie wolno. Ja go znam,
Coehoorn. On jest za sprytny, by naprowadzić Rience'a na ślad. Powtarzam,
Rience ma natychmiast zorganizować zamach, ma natychmiast wyeliminować
Wiedźmina z gry. Zabić. A potem zniknąć, przyczaić się i czekać na rozkazy. A
gdyby wcześniej wpadł na ślad czarodziejki, ma ją zostawić w spokoju. Yennefer
nie może spaść włos z głowy. Zapamiętałeś, Coehoorn?
- Tak jest.
- Telekomunikacja ma być zaszyfrowana i solidnie zabezpieczona przed magicznym
odczytaniem. Uprzedź o tym czarodziejów. Jeżeli sknocą, jeżeli osoby
niepowołane dowiedzą się o treści tego rozkazu, obciążę ich odpowiedzialnością.
- Tak jest - marszałek chrząknął, wyprostował się.
- Co jeszcze, Coehoorn?
- Graf... Już tu jest, wasza wysokość. Przybył zgodnie z rozkazem.
- Już? - uśmiechnął się mężczyzna. - Podziwu godny pośpiech. Mam nadzieję, że
nie zajeździł tego karosza, którego wszyscy mu tak zazdrościli. Niech wejdzie.
- Mam być obecny przy rozmowie, wasza wysokość?
- Oczywiście, że tak, namiestniku Cintry.
Wezwany z antyszambrów rycerz wszedł do komnaty energicznym, mocnym, gromkim
krokiem, zgrzytając czarną zbroją. Zatrzymał się, wyprostował dumnie, odrzucił
z ramienia mokry i ubłocony czarny płaszcz, położył dłoń na rękojeści potężnego
miecza. Oparł o biodro czarny hełm ozdobiony skrzydłami drapieżnego ptaka.
Coehoorn spojrzał na twarz rycerza. Znalazł na niej twardą wojacką dumę i
zuchwałość. Nie znalazł niczego, co powinno się zobaczyć na twarzy człowieka,
który ostatnie dwa lata spędził w wieży, w miejscu, z którego, jak wszystko
wskazywało, wyjść mógł tylko na szafot. Marszałek uśmiechnął się pod wąsem.
Wiedział, że pogarda śmierci i szaleńcza odwaga młodzików brała się wyłącznie z
braku wyobraźni. Wiedział o tym doskonale. Sam kiedyś był takim młodzikiem.
Siedzący za stołem mężczyzna oparł podbródek na splecionych dłoniach, spojrzał
na rycerza uważnie. Młodzik wyprężył się jak struna.
- Żeby wszystko było jasne - powiedział do niego mężczyzna zza stołu - wiedz,
że błąd, który popełniłeś w tym mieście dwa lata temu, bynajmniej nie został ci
wybaczony. Otrzymasz jeszcze jedną szansę. Dostaniesz jeszcze jeden rozkaz. Od
tego, jak go wykonasz, zależała będzie moja decyzja co do twych dalszych losów.
Twarz młodego rycerza nie drgnęła nawet, nie drgnęło też ani jedno piórko na
skrzydłach zdobiących oparty o biodro hełm.
- Nigdy nikogo nie oszukuję, nigdy nie daję nikomu złudnych nadziei - ciągnął
mężczyzna. - Wiedz tedy, że na ocalenie karku od katowskiego topora możesz mieć
niejakie widoki, jeśli, rzecz jasna, tym razem błędu nie popełnisz. Na pełne
ułaskawienie szansę masz małe. Na moje wybaczenie i puszczenie w niepamięć...
żadnych.
Młody rycerz w czarnej zbroi i tym razem nawet nie drgnął, ale Coehoorn dostrzegł
błysk jego oczu. Nie wierzy mi, pomyślał. Nie wierzy i łudzi się. Popełnia
wielki błąd.
- Nakazuję pełną uwagę - podjął mężczyzna zza stołu. - Również tobie, Coehoorn.
Bo ciebie również będą dotyczyły rozkazy, które za chwilę wydam. Za chwilę.
Muszę bowiem zastanowić się nad ich treścią i brzmieniem.
Marszałek Menno Coehoorn, namiestnik Prowincji Cintrą i przyszły
głównodowodzący armią z Dol Angra, poderwał głowę, wyprężył się z ręką na
głowicy miecza. Taką samą postawę przybrał rycerz w czarnej zbroi, z hełmem
ozdobionym skrzydłami drapieżnego ptaka. Czekali obaj. W ciszy. Cierpliwie. Tak
jak należało czekać na rozkazy, nad treścią i brzmieniem których zastanawiał
się imperator Nilfgaardu, Emhyr var Emreis, Deithwen Addan yn Carn aep Morvudd,
Biały Płomień Tańczący na Kurhanach Wrogów.
*****
Ciri obudziła
się.
Leżała, a raczej półsiedziała z głową wysoko opartą na kilku poduszkach.
Okłady, które miała na czole, były już ciepłe i tylko lekko wilgotne. Zrzuciła
je, nie mogąc znieść przykrego ciężaru i pieczenia skóry. Oddychała z trudem.
Gardło miała wyschnięte, nos prawie całkowicie zablokowany skrzepami krwi. Ale
eliksiry i zaklęcia podziałały - ból, który przed kilkoma godzinami ćmił wzrok
i rozsadzał czaszkę, zniknął, ustąpił, zostało po nim tylko tępe pulsowanie i
wrażenie ucisku w skroniach.
Ostrożnie dotknęła nosa wierzchem dłoni. Nie krwawiła już.
Ależ miałam dziwny sen, pomyślała. Pierwszy sen od tylu dni. Pierwszy, w którym
się nie bałam. Pierwszy, który nie dotyczył mnie. Byłam... obserwatorem.
Widziałam wszystko jak gdyby z góry, z wysoka... Jak gdybym była ptakiem...
Nocnym ptakiem...
Sen, w którym widziałam Geralta.
W tym śnie była noc. I deszcz, który marszczył powierzchnię kanału, szumiał na
gontach dachów, na strzechach szop, lśnił na deskach pomostów i kładek, na
pokładach łodzi i barek... I był tam Geralt. Nie sam. Był z nim mężczyzna w
śmiesznym kapeluszu z piórkiem, oklapłym od wilgoci. I szczupła dziewczyna w
zielonym płaszczu z kapturem... Wszyscy troje wolno i ostrożnie szli po mokrym
pomoście... A ja widziałam ich z góry. Jak gdybym była ptakiem. Nocnym
ptakiem...
Geralt zatrzymał się. Daleko jeszcze, spytał. Nie, powiedziała szczupła
dziewczyna, otrząsając z wody zielony płaszcz. Już prawie jesteśmy na
miejscu... Hej, Jaskier, nie zostawaj w tyle, bo zgubisz się w tych zaułkach...
A gdzie, u licha, jest Filippa? Przed chwilą ją widziałem, leciała wzdłuż
kanału... Ależ parszywa pogoda... Idziemy. Prowadź, Shani. A tak między nami,
to skąd ty znasz tego znachora? Co cię z nim łączy?
Sprzedaję mu czasem leki wyszabrowane z pracowni w uczelni. Co się tak gapisz?
Ojczym z trudem opłaca moje czesne... Bywa, że potrzebuję grosza... A znachor,
mając prawdziwe lekarstwa, leczy ludzi... A przynajmniej ich nie truje... No,
chodźmy już.
Dziwny sen, pomyślała Ciri. Szkoda, że się obudziłam. Chciałabym zobaczyć, co
będzie dalej... Chciałabym wiedzieć, co oni tam robią. Dokąd idą...
Z komnaty obok dobiegały głosy, głosy, które ją obudziły. Matka Nenneke mówiła
szybko, była najwyraźniej podniecona, zdenerwowana i gniewna. Zawiodłaś moje
zaufanie, mówiła. Nie powinnam była na to zezwolić. Mogłam się domyślić, że
twoja antypatia do niej doprowadzi do nieszczęścia. Nie powinnam była pozwolić
ci... Bo przecież cię znam. Jesteś bezwzględna, jesteś okrutna, a na domiar
złego okazało się, że jesteś też nieodpowiedzialna i nieostrożna. Bezlitośnie
katujesz to dziecko, zmuszasz do wysiłków, którym ona nie jest w stanie
sprostać. Nie masz serca. Naprawdę nie masz serca, Yennefer.
Ciri nadstawiła uszu, chcąc usłyszeć odpowiedź czarodziejki, jej zimny, twardy
i dźwięczny głos. Chcąc usłyszeć, jak zareaguje, jak zadrwi z arcykapłanki, jak
wyśmieje jej nadopiekuńczość. Jak powie to, co mówi zwykle - że być
czarodziejką to nie przelewki, że to nie zajęcie dla panienek wypalonych z
porcelany, dla wydmuszek z cienkiego szkiełka. Ale Yennefer odpowiedziała
cicho. Tak cicho, że dziewczynka nie była w stanie nie tylko zrozumieć, ale
nawet rozróżnić poszczególnych słów.
Usnę, pomyślała, ostrożnie i delikatnie obmacując nos, wciąż tkliwy i obolały,
zapchany zakrzepłą krwią. Wrócę do mojego snu. Zobaczę, co robi Geralt, tam, w
nocy, w deszczu, nad kanałem...
Yennefer trzymała ją za rękę. Szły obie długim ciemnym korytarzem, między
kamiennymi kolumnami, a może posągami, Ciri nie mogła rozeznać kształtów w
gęstym mroku. Ale w ciemnościach ktoś był, ktoś krył się tam i obserwował je,
gdy szły. Słyszała szepty, ciche jak szum wiatru.
Yennefer trzymała ją za rękę, szła szybko i pewnie, pełna zdecydowania, tak że
Ciri ledwie mogła za nią nadążyć. Przed nimi otwierały się drzwi. Kolejno.
Jedne po drugich. Nieskończenie wiele drzwi o gigantycznych, ciężkich
skrzydłach otwierało się przed nimi bez szmeru.
Mrok gęstniał. Przed sobą Ciri zobaczyła kolejne wrota. Yennefer nie zwolniła
kroku, ale Ciri wiedziała nagle, że te drzwi nie otworzą się same. I miała
nagłe przerażającą pewność, że tych drzwi otworzyć nie wolno. Że nie wolno jej
przez nie przejść. Że za tymi drzwiami coś na nią czeka...
Zatrzymała się, spróbowała szarpnąć, ale ręka Yennefer była mocna i nieugięta,
nieubłaganie wlokła ją do przodu. A Ciri zrozumiała wreszcie, że została
zdradzona, oszukana, sprzedana. Że zawsze, od pierwszego spotkania, od
początku, od pierwszego dnia była tylko marionetką, kukiełką na patyczku. Szarpnęła
się mocniej, wydarła z uścisku. Mrok zafalował jak dym, szepty w ciemnościach
ścichły raptownie. Czarodziejka postąpiła krok do przodu, zatrzymała się,
odwróciła, spojrzała na nią.
Jeżeli się boisz, zawróć.
Nie wolno otworzyć tych drzwi. Ty o tym wiesz.
Wiem.
A jednak prowadzisz mnie tam.
Jeżeli się boisz, zawróć. Jeszcze jest czas, by zawrócić. Jeszcze nie jest za
późno.
A ty?
Dla mnie jest.
Ciri obejrzała się. Pomimo wszechobecnego mroku widziała drzwi, które już
minęły - długą, daleką perspektywę. I stamtąd, z daleka, z ciemności,
usłyszała...
Stuk podków. Skrzyp czarnej zbroi. I szum skrzydeł drapieżnego ptaka. I głos.
Cichy, wwiercający się w czaszkę głos...
Pomyliłaś się. Pomyliłaś niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu.
Obudziła się. Raptownie poderwała głowę, strącając okład, świeży, bo mokry i
chłodny. Była zlana potem, w skroniach znowu dzwonił i pulsował tępy ból.
Yennefer siedziała przy niej na łóżku. Głowę miała odwróconą, tak że Ciri nie
widziała jej twarzy. Widziała tylko burzę czarnych włosów.
- Miałam sen... - szepnęła Ciri. - W tym śnie...
- Wiem - powiedziała czarodziejka dziwnym, nieswoim głosem. - Dlatego tu
jestem. Jestem przy tobie.
Za oknem, w ciemnościach, deszcz szumiał na liściach drzew.
- Psiakrew - warknął Jaskier, strząsając wodę z namiękłego od deszczu ronda
kapelusza. - To istna forteca, nie dom. Czego ten znachor się boi, że tak się
obwarował?
Łódki i barki, przycumowane do nabrzeża, kołysały się leniwie na zmarszczonej
od deszczu wodzie, zderzały się z cichym stukiem, skrzypiały, podzwaniały
łańcuchami.
- To dzielnica portowa - wyjaśniła Shani. - Nie brak tu bandziorów i szumowin,
lokalnych i przyjezdnych. Do Myhrmana chodzi sporo ludzi, przynoszą mu
pieniądze... Wszyscy o tym wiedzą. Jak i o tym, że mieszka sam. No więc się
zabezpieczył. Dziwicie mu się?
- Ani trochę - Geralt spojrzał na domostwo wzniesione na palach wbitych w dno
kanału jakieś pięć sążni od nabrzeża. - Kombinuję, jak dostać się na ten
ostrów, do tej nawodnej chatki. Chyba będzie trzeba cichcem, wypożyczyć którąś
z tych łódek...
- Nie ma potrzeby - powiedziała medyczka. - Tam jest zwodzony mostek.
- A jak przekonasz znachora, by go opuścił? Poza tym są tam jeszcze drzwi, a
taranu ze sobą nie wzięliśmy...
- Zostawcie to mnie.
Wielka szara sowa bez szmeru wylądowała na poręczy pomostu, strzepnęła
skrzydłami, nastroszyła się i zmieniła w Filippę Eilhart, również nastroszoną i
zmokniętą.
- Co ja tu robię? - zamamrotała gniewnie czarodziejka. - Co ja tu z wami robię,
cholera? Balansuję na mokrym drągu... I na krawędzi zdrady stanu. Jeżeli
Dijkstra dowie się, że wam pomagałam... I do tego ta mżawka! Nie cierpię latać,
gdy pada. Czy to tu? To jest dom Myhrmana?
- Tak - potwierdził Geralt. - Posłuchaj, Shani. Spróbujemy...
Skupili się ciasno, zaczęli szeptać, skryci w ciemnościach pod okapem
trzcinowego dachu szopy. Z tawerny po przeciwległej stronie kanału padała na
wodę smuga światła. Słychać było śpiewy, śmiechy i wrzaski. Na nabrzeże
wytoczyło się trzech flisaków. Dwóch kłóciło się, szarpiąc i popychając
nawzajem, bluzgając w kółko tymi samymi przekleństwami, do znudzenia. Trzeci,
oparty o pal, sikał do kanału, gwiżdżąc przy tym fałszywie.
Dong, odezwała się metalicznie żelazna blacha uwiązana na rzemieniu do słupka
przy pomoście. Dong.
Znachor Myhrman otworzył okienko, wyjrzał. Latarnia, którą trzymał w ręku,
tylko go oślepiała, odstawił ją więc.
- Co za czort tam dzwoni po nocy? - ryknął wściekle. - Stuknij się w łeb pusty,
zasrańcu, bindasie koślawy, gdy przyszła na cię chętka stukać! Won, poszli
precz, moczymordy, ale już! Mam tu kuszę narychtowaną! Chce który mieć sześć
cali bełtu w dupie?
- Panie Myhrman! To ja, Shani!
- Hę? - znachor wychylił się mocniej. - Panienka Shani? Teraz, po nocy? Jakże
to tak?
- Opuśćcie mostek, panie Myhrman! Przyniosłam wam to, o co prosiliście!
- Akurat teraz, po ćmoku? Nie mogliście w dzień, panienko?
- W dzień za dużo tu oczu - szczupła sylwetka w zielonym płaszczu zamajaczyła
na pomoście. - Jeśli się wyda, co dla was noszę, wyrzucą mnie z Akademii.
Opuśćcie mostek, nie będę stać na deszczu, ciżemki mi przemokły!
- Nie samiście, panienko - zauważył podejrzliwie znachor. - Zwykle sami
przychodzicie. Kto tam z wami jest?
- Druh, żak jako i ja. Sama miałam po nocy iść, do tej waszej zakazanej
dzielnicy? Co to mi, cnota niemiła, czy jak? Wpuśćcie mnie wreszcie, u kaduka!
Mrucząc pod nosem, Myhrman zwolnił blokadę kołowrotu, mostek ze skrzypem
opuścił się, stuknął o deski pomostu. Znachor podreptał do drzwi, odsunął
zasuwy i rygle. Nie odkładając napiętej kuszy, wyjrzał ostrożnie.
Nie dostrzegł lecącej ku jego skroni pięści w czarnej, najeżonej srebrnymi
ćwiekami rękawicy. Ale choć noc była ciemna, księżyc w nowiu, a niebo chmurne,
zobaczył nagle dziesięć tysięcy oślepiająco jaskrawych gwiazd.
Toublanc Michelet jeszcze raz przeciągnął bruskiem po ostrzu miecza, sprawiając
wrażenie, że wykonywana czynność pochłania go bez reszty.
- Mamy zatem zabić dla was jednego człowieka - odłożył brusek, wytarł głownię
kawałkiem natłuszczonej króliczej skóry, krytycznie obejrzał ostrze. -
Zwyczajnego, który łazi sobie samotnie po ulicach Oxenfurtu, nie ma ani
gwardii, ani eskorty, ani ochroniarzy. Nie ma nawet pachołków. Żeby go dostać,
nie będziem musieli wdzierać się do żadnego kasztelu, ratusza, zamczystego domu
ani garnizonu... Czy tak, mości panie Rience? Właściwie was pojąłem?
Mężczyzna z twarzą zeszpeconą przez bliznę po oparzeniu przytaknął skinieniem
głowy, mrużąc lekko ciemne wilgotne oczy o nieprzyjemnym wyrazie.
- Nadto - podjął Toublanc - po zabiciu tego typa wcale nie będziem zmuszeni
taić się gdzieś przez najbliższe pól roku, bo nikt nie będzie nas ścigał ni
tropił. Nikt nie poszczuje na nas opoli ani łowców nagród. Nie podpadniem pod
rodową wróżdę ani zemstę. Inakszej mówiąc, panie Rience, mamy ukatrupić dla was
zwyczajnego, pospolitego, nic nie znaczącego frajera?
Mężczyzna z blizną nie odpowiedział. Toublanc spojrzał na braci nieruchomo i
sztywno siedzących na ławie. Rizzi, Flavius i Lodovico milczeli jak zwykle. W
zespole, jaki tworzyli, oni zabijali, od gadania był Toublanc. Bo tylko
Toublanc uczęszczał do szkółki świątynnej. Zabijał równie wprawnie jak bracia,
ale nadto umiał czytać i pisać. I gadać.
- I żeby ubić takiego pospolitego frajera, panie Rience, nie wynajmujecie byle
oprycha z portu, ale nas, braci Micheletów? Za sto novigradzkich koron?
- Taka jest wasza zwykła stawka - wycedził mężczyzna z blizną. - Prawda?
- Nieprawda - zaprzeczył zimno Toublanc. - Bo my nie jesteśmy od zabijania
pospolitych frajerów. A jeżeli już... Panie Rience, frajer, którego chcecie widzieć
trupem, będzie was kosztował dwieście. Dwieście nie oberżniętych, błyszczących
koron z wybitą cechą novigradzkiej mennicy. Wiecie, dlaczego? Bo w tej sprawie
jest haczyk, mości panie. Nie musicie nam mówić, jaki haczyk, obejdziem się.
Ale zapłacicie zań. Dwieście, rzekłem. Przybijecie taką cenę, to już możecie
waszego niedruga uważać za martwego. Nie zechcecie przybić, to poszukajcie kogo
innego do tej roboty.
W śmierdzącej stęchlizną i skisłym winem piwnicy zapadła cisza. Po klepisku
biegł karaluch, szybko przebierając odnóżami. Flavius Michelet rozdeptał go z
trzaskiem, błyskawicznym ruchem nogi, prawie nie zmieniając pozycji i zupełnie
nie zmieniając wyrazu twarzy.
- Zgoda - powiedział Rience. - Dostaniecie dwieście. Idziemy.
Toublanc Michelet, zawodowy morderca od czternastego roku życia, nawet
drgnieniem powieki nie zdradził zaskoczenia, Nie liczył, że uda mu się
wytargować więcej niż sto dwadzieścia, góra sto pięćdziesiąt. Nabrał nagle
pewności, że zbyt nisko wycenił kryjący się w tej robocie haczyk.
Znachor Myhrman ocknął się na podłodze swej własnej izby. Leżał na wznak,
spętany jak baran. Potylica bolała go wściekle, pamiętał, że padając wyrżnął
głową o framugę drzwi. Bolała też skroń, w którą go walnięto. Nie mógł się
poruszyć, bo pierś ciężko i niemiłosiernie ugniatał mu wysoki but zapinany na
klamry. Znachor, mrużąc oczy i marszcząc twarz, spojrzał w górę. But należał do
wysokiego mężczyzny o włosach białych jak mleko. Myhrman nie widział jego
twarzy - była skryta w mroku, którego nie rozjaśniała stojąca na stole
latarnia.
- Darujcie życiem... - stęknął. - Oszczędźcie, zaklinam na bogów... Oddam
pieniądze... Wszystko oddam... Pokażę, gdzie schowane...
- Gdzie jest Rience, Myhrman?
Znachor zatrząsł się cały na dźwięk tego głosu. Nie należał do strachliwych,
było niewiele rzeczy, których się bał. Ale w głosie białowłosego były wszystkie
te rzeczy. I jeszcze kilka innych na dodatek.
Nadludzkim wysiłkiem woli opanował lęk pełzający po trzewiach jak ohydny robak.
- Hę? - udał zdumienie. - Co? Kto? Jak powiadacie?
Mężczyzna pochylił się i Myhrman zobaczył jego twarz. Zobaczył oczy. A na ten
widok żołądek obsunął mu się aż do odbytnicy.
- Nie kręć, Myhrman, nie zamiataj ogonem - odezwał się z cienia znajomy głos
Shani, medyczki z uniwersytetu.
- Gdy byłam u ciebie trzy dni temu, tu, na tym zydlu, za tym stołem, siedział
jegomość w płaszczu podbitym piżmakami. Pił wino, a ty nigdy nikogo nie
ugaszczasz, tylko najlepszych przyjaciół. Zalecał się do mnie, nachalnie
namawiał na tańce pod "Trzy Dzwoneczki". Nawet po łapach musiałam mu
dać, bo brał się do macania, pamiętasz? A ty powiedziałeś: "Ostawcie ją,
panie Rience, nie płoszcie mi jej, mus mi z akademikusami dobrze żyć i interesy
kręcić". I rechotaliście obydwaj, ty i twój pan Rience z poparzoną facjatą.
Nie rżnij więc teraz głupiego, bo nie trafiłeś na głupszych od siebie. Gadaj,
póki grzecznie proszą.
Ach, ty żaczko przemądrzała, pomyślał znachor. Ty gadzino zdradziecka, ty
gamratko ruda, już ja cię znajdę, już ja ci odpłacę... Byłem tylko się z tego
wykaraskał...
- Jaki Rience? - zaskowyczał, wijąc się, na próżno próbując uwolnić spod
gniotącego mu mostek obcasa. - A skąd mnie wiedzieć, kto on i gdzie on? Tu
różni przychodzą, tacy i siacy, co to ja...
Białowłosy pochylił się jeszcze bardziej, wolno wyciągnął sztylet z cholewy
drugiego buta, wzmocnił nacisk pierwszego na pierś znachora.
- Myhrman - powiedział cicho. - Chcesz, wierz, nie chcesz, nie wierz. Ale jeśli
natychmiast nie powiesz mi, gdzie jest Rience... Jeśli mi natychmiast nie
wyjawisz, w jaki sposób kontaktujesz się z nim... To ja cię po kawałeczku
skarmię węgorzom w kanale. Zacznę od uszu.
W głosie białowłosego było coś, co sprawiło, że znachor Uwierzył natychmiast, w
każde słowo. Patrzył na klingę sztyletu i wiedział, że była ostrzejsza od noży,
których sam używał do przecinania wrzodów i czyraków. Zaczął dygotać tak, że
oparty o jego pierś but podskakiwał nerwowo. Ale milczał. Musiał milczeć. Na
razie. Bo gdyby Rience wrócił i zapytał, dlaczego go wydał, Myhrman powinien
móc zademonstrować dlaczego. Jedno ucho, pomyślał, jedno ucho muszę wytrzymać.
Potem powiem...
- Po co tracić czas i babrać się krwią? - rozległ się nagle z półmroku miękki
kobiecy alt. - Po co ryzykować, że będzie kręcił i kłamał? Pozwólcie mi wziąć
się za niego moim sposobem. Będzie gadał tak szybko, że pokąsa sobie język.
Przytrzymajcie go.
Znachor zawył i targnął się w pętach, ale białowłosy przygniótł go kolanem do
podłogi, chwycił za włosy i wykręcił głowę. Obok ktoś uklęknął. Poczuł zapach
perfum i mokrych ptasich piór, poczuł dotyk palców na skroni. Chciał wrzasnąć,
ale gardło dławiła mu trwoga - zdołał tylko zaskrzeczeć.
- Już chcesz krzyczeć? - zamruczał po kociemu miękki alt tuż obok jego ucha. -
Za wcześnie, Myhrman, za wcześnie. Jeszcze nie zaczęłam. Ale zaraz zacznę.
Jeżeli ewolucja wytworzyła na twoim mózgu jakiekolwiek bruzdy, to ja ci je
przeorzę nieco głębiej. A wtedy zobaczysz, czym może być krzyk.
- A zatem - powiedział Vilgefortz, wysłuchawszy relacji - nasi królowie zaczęli
myśleć samodzielnie. Zaczęli samodzielnie planować, w zaskakująco szybki sposób
ewoluując od myślenia na poziomie taktycznym do strategicznego? Ciekawe.
Jeszcze niedawno, pod Sodden, jedyne, co umieli, to był galop z dzikim
wrzaskiem i wzniesionym mieczem na czele chorągwi, nawet bez oglądania się, czy
aby chorągiew nie została w tyle lub nie galopuje w zupełnie innym kierunku. A
dziś, proszę, na zamku w Hagge decydują o losach świata. Ciekawe. Ale, jeśli
mam być szczery, spodziewałem się tego.
- Wiemy - przytaknął Artaud Terranova. - I pamiętamy, ostrzegałeś nas przed
tym. Dlatego cię o tym informujemy.
- Dziękuję za pamięć - uśmiechnął się czarodziej, a Tissaia de Vries nabrała
nagle pewności, że o zakomunikowanych mu przed chwilą faktach wiedział od
dawna. Nie odezwała się ani słowem. Siedząc wyprostowana w fotelu wyrównała
koronkowe mankiety, lewy bowiem układał się nieco inaczej niż prawy. Poczuła na
sobie niechętny wzrok Terranovy i rozbawione spojrzenie Vilgefortza. Wiedziała,
że jej legendarny pedantyzm denerwuje lub bawi wszystkich. Ale absolutnie się
tym nie przejmowała.
- Co na to wszystko Kapituła?
- Najpierw - odrzekł Terranova - chcielibyśmy usłyszeć twoje zdanie,
Vilgefortz.
- Najpierw - uśmiechnął się czarodziej - zjedzmy coś i wypijmy. Czasu mamy
dosyć, pozwólcie mi wykazać się jako gospodarz. Widzę, że jesteście
przemarznięci i zmęczeni podróżą. Ile przesiadek w teleportach, jeśli wolno
spytać?
- Trzy - wzruszyła ramionami Tissaia de Vries.
- Ja miałem bliżej - przeciągnął się Artaud. - Wystarczyły mi dwie. Ale
skomplikowane, przyznaję.
- Wszędzie taka paskudna pogoda?
- Wszędzie.
- Wzmocnijmy się zatem jadłem i starym czerwonym winem z Cidaris. Lydia, czy
mogę cię prosić?
Lydia van Bredevoort, asystentka i osobista sekretarka Vilgefortza, wyłoniła
się zza kotary jak zwiewna zjawa, uśmiechnęła się oczami do Tissai de Vries.
Tissaia, panując nad twarzą, odpowiedziała miłym uśmiechem i pochyleniem głowy.
Artaud Terranova wstał, ukłonił się z rewerencją. On również doskonale panował
nad twarzą. Znał Lidię.
Dwie służące, uwijając się i szeleszcząc spódnicami, szybko wniosły na stół
zastawę, naczynia i półmiski. Lydia van Bredevoort zapaliła świece w
lichtarzach, delikatnie wyczarowywując maleńki płomyk między kciukiem a palcem
wskazującym. Tissaia zobaczyła na jej dłoni ślad farby olejnej. Zakonotowała w
pamięci, by później, po wieczerzy, poprosić młodą czarodziejkę o pokazanie
nowego dzieła. Lydia była utalentowaną malarką.
Wieczerzali w milczeniu. Artaud Terranova nie żałował sobie, bez skrępowania
sięgał do półmisków i chyba nieco zbyt często i bez zachęty ze strony
gospodarza szczękał srebrną przykryweczką karafy z czerwonym winem. Tissaia de
Vries jadła powoli, więcej uwagi niż jadłu poświęcając ułożeniu regularnej
kompozycji z talerzy, sztućców i serwetki, które wciąż, jej zdaniem, leżały
nierówno i raziły jej zamiłowanie do porządku i zmysł estetyczny. Piła
powściągliwie. Vilgefortz jadł i pił jeszcze powściągliwiej. Lydia, rzecz
jasna, nie piła i nie jadła w ogóle.
Płomyki świec falowały długimi czerwono-żółtymi wąsami ognia. O witraże okien
dzwoniły krople deszczu.
- No! Vilgefortz - odezwał się wreszcie Terranova, grzebiąc widelcem w półmisku
w poszukiwaniu odpowiednio tłustego kawałka dziczyzny. - Jakie jest twoje
stanowisko względem poczynań naszych monarchów? Hen Gedymdeith i Francesca
przysłali nas tu, bo chcą poznać twoje zdanie. Mnie i Tissaię też ono ciekawi.
Kapituła chce w tej sprawie zająć zgodne stanowisko. A jeśli przyjdzie do
działania, działać też chcemy zgodnie. Co zatem radzisz?
- Pochlebia mi wielce - Vilgefortz podziękował gestem Lydii, chcącej dołożyć mu
brokułów na talerz - że moje zdanie w tej sprawie ma być decydujące dla
Kapituły.
- Tego nikt nie powiedział - Artaud dolał sobie znowu wina. - Decyzję i tak
podejmiemy kolegialnie, gdy Kapituła się zbierze. Ale niech każdy przedtem ma
sposobność się wypowiedzieć, byśmy mieli rozeznanie w poglądach. Słuchamy cię
zatem.
Jeśli skończyliśmy wieczerzać, przejdźmy do pracowni, zaproponowała
telepatycznie Lydia, uśmiechając się oczami. Terranova spojrzał na jej uśmiech
i szybko wypił to, co miał w kielichu. Do dna.
- Dobry pomysł - Vilgefortz wytarł palce w serwetę. - Tam będzie nam wygodniej,
tam też mam silniejsze zabezpieczenia przed magicznym podsłuchem. Chodźmy.
Możesz zabrać karafkę, Artaud.
- Nie omieszkam. To mój ulubiony rocznik.
Przeszli do pracowni. Tissaia nie mogła się powstrzymać, by nie rzucić okiem na
warsztat dźwigający retorty, tygle, probówki, kryształy i niezliczone magiczne
utensylia. Wszystkie były obłożone kamuflującym zaklęciem, ale Tissaia de Vries
była Arcymistrzynią - nie istniała zasłona, której nie potrafiła przeniknąć. A
ciekawiło ją trochę, czym mag ostatnio się zajmuje. W mig zorientowała się w
konfiguracji niedawno używanej aparatury. Służyła do wykrywania miejsca pobytu
osób zaginionych i do psychowizji metodą "kryształ, metal, kamień".
Czarodziej kogoś poszukiwał albo rozwiązywał jakiś teoretyczny logistyczny
problem. Vilgefortz z Roggeveen znany był z zamiłowania do rozwiązywania takich
problemów.
Usiedli w rzeźbionych hebanowych karłach. Lydia spojrzała na Vilgefortza,
złowiła dany wzrokiem znak i natychmiast wyszła. Tissaia westchnęła
niezauważalnie.
Wszyscy wiedzieli, że Lydia van Bredevoort kocha Vilgefortza z Roggeveen, że
kocha go od lat, cichą, zawziętą, upartą miłością. Czarodziej, ma się rozumieć,
również o tym wiedział, ale udawał, że nie wie. Lydia ułatwiała mu sprawę, bo
nigdy nie zdradziła się przed nim ze swym uczuciem - nigdy nie uczyniła
najmniejszego kroku ani gestu, nie dała znaku myślą, a gdyby nawet mogła mówić,
nie powiedziałaby słowa. Była na to za dumna. Vilgefortz również niczego nie
czynił, bo Lydii nie kochał. Mógł, rzecz jasna, po prostu zrobić z niej swoją
miłośnicę i jeszcze mocniej związać tym ze sobą, a kto wie, może nawet
uszczęśliwić. Byli tacy, którzy mu to doradzali. Ale Vilgefortz tego nie robił.
Był na to za dumny i za pryncypialny. Sytuacja była więc beznadziejna, ale
stabilna, i to w oczywisty sposób satysfakcjonowało obydwoje.
- Tak więc - przerwał ciszę młody czarodziej - Kapituła głowi się nad tym, co
przedsięwziąć względem inicjatyw i planów naszych królów? Zupełnie
niepotrzebnie. Te plany należy po prostu zignorować.
- Słucham? - Artaud Terranova zamarł z pucharem w lewej, a karafką w prawej
ręce. - Czy dobrze zrozumiałem? Mamy być bezczynni? Mamy pozwolić...
- Już pozwoliliśmy - przerwał Vilgefortz. - Bo nikt nas o pozwolenie nie pytał.
I nikt nie zapyta. Powtarzam, należy udać, że o niczym nie wiemy. To jedyne
rozsądne zachowanie.
- To, co oni wymyślili, grozi wojną, i to na wielką skalę.
- To, co wymyślili, jest nam znane dzięki enigmatycznej i niepełnej informacji,
pochodzącej z zagadkowego, bardzo niepewnego źródła. Niepewnego do tego
stopnia, że słowo "dezinformacja" uparcie się nasuwa. A jeśli nawet
jest to prawda, to ich zamysły są jeszcze w fazie planu i długo w tej fazie
pozostaną. A jeżeli poza tę fazę wyjdą... Cóż, wtedy dopasujemy się do
sytuacji.
- Chciałeś powiedzieć - wykrzywił się Terranova - że zatańczymy tak, jak nam
zagrają?
- Tak, Artaud - Vilgefortz spojrzał na niego, a oczy mu błysnęły. - Zatańczysz
tak, jak ci zagrają. Albo wyjdziesz z sali. Bo podium dla orkiestry jest za
wysokie, byś mógł tam wejść i kazać muzykantom grać na inną nutę. Zdaj sobie z
tego wreszcie sprawę. Jeżeli sądzisz, że inne rozwiązanie jest możliwe, popełniasz
błąd. Mylisz niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu.
Kapituła zrobi to, co on rozkaże, ukrywając rozkaz pod pozorem rady, pomyślała
Tissaia de Vries. Jesteśmy wszyscy pionkami na jego szachownicy. Poszedł w
górę, wyrósł, przyćmił nas swym blaskiem, podporządkował sobie. Jesteśmy
pionkami w jego grze. W grze, której reguł nie znamy.
Lewy mankiet znowu ułożył się inaczej niż prawy. Czarodziejka poprawiła go
starannie.
- Plany królów już są w fazie realizacji - powiedziała wolno. - W Kaedwen i w
Aedirn rozpoczęta się ofensywa przeciwko Scoia'tael. Leje się krew elfiej
młodzieży. Dochodzi do prześladowań i pogromów nieludzi. Mówi się o ataku na
wolne elfy z Dol Blathanna i Gór Sinych. To masowy mord. Czy mamy przekazać
Gedymdeithowi i Enid Findabair, że doradzasz bezczynne przyglądanie się?
Udawanie, że niczego nie widzimy?
Vilgefortz obrócił ku niej głowę. Teraz zmienisz taktykę, pomyślała Tissaia.
Jesteś graczem, rozpoznałeś słuchem, jakie kości toczą się po stole. Zmienisz
taktykę. Uderzysz w inną strunę.
Vilgefortz nie spuszczał z niej wzroku.
- Masz rację - powiedział krótko. - Masz rację, Tissaia. Wojna z Nilfgaardem to
jedno, ale na masakrę nieludzi nie wolno patrzeć bezczynnie. Proponuję zwołać
zjazd, powszechny zjazd, wszystkich, do Mistrzów trzeciego stopnia włącznie, a
więc także i tych, którzy po Sodden zasiadają w radach królewskich. Na zjeździe
przemówimy im do rozsądku i nakażemy utemperowanie monarchów.
- Popieram ten projekt - powiedział Terranova. - Zwołajmy zjazd, przypomnijmy
im, komu w pierwszym rzędzie winni są lojalność. Zważcie, że królom doradzają
obecnie nawet niektórzy członkowie naszej Rady. Królom wysługują się Carduin,
Filippa Eilhart, Fercart, Radclifie, Yennefer...
Na dźwięk tego ostatniego imienia Vilgefortz drgnął. Wewnętrznie, ma się
rozumieć. Ale Tissaia de Vries była Arcymistrzynią. Tissaia wyczuła myśl,
impuls przeskakujący od warsztatu i magicznej aparatury do dwóch leżących na
stole ksiąg. Obie księgi były niewidzialne, okryte magią. Czarodziejka skoncentrowała
się, przebiła zasłonę.
Aen Ithlinnespeath, przepowiednia Ithlinne Aegli aep Aevenien, elfiej wyroczni.
Przepowiednia końca cywilizacji, proroctwo zagłady, zniszczenia i powrotu
barbarzyństwa, mających nadejść wraz z masami lodu sunącymi od granicy wiecznej
zmarzliny. A druga księga... Bardzo stara... Zniszczona... Aen Hen Ichaer...
Starsza Krew... Krew Elfów?
- Tissaia? Co ty na to?
- Popieram - czarodziejka poprawiła pierścień, który obrócił się na palcu w
niewłaściwą stronę. - Popieram projekt Vilgefortza. Zwołajmy zjazd. Najrychlej,
jak można.
Metal, kamień, kryształ, pomyślała. Szukasz Yennefer? Dlaczego? I co Yennefer
ma wspólnego z proroctwem Itliny? I ze Starszą Krwią Elfów? Co ty knujesz,
Vilgefortz?
Przepraszam, powiedziała telepatycznie Lydia van Bredevort, wchodząc
bezszelestnie. Czarodziej wstał.
- Wybaczcie - powiedział - ale to pilne. Czekałem na ten list od wczoraj. To
zajmie mi tylko chwilę.
Artaud ziewnął, stłumił beknięcie, sięgnął po karafkę. Tissaia spojrzała na
Lydię. Lydia uśmiechnęła się. Oczami. Nie mogła inaczej.
Dolna połowa twarzy Lydii van Bredevort była iluzją.
Przed czterema laty, na polecenie Vilgefortza, jej mistrza, Lydia wzięła udział
w badaniach nad właściwościami artefaktu odnalezionego wśród wykopalisk
starożytnej nekropolii. Artefakt okazał się obłożony potężną klątwą. Uaktywnił
się tylko raz. Z pięciu uczestniczących w eksperymencie czarodziejów trzech
zginęło na miejscu. Czwarty stracił oczy, obie ręce i oszalał. Lydia wywinęła
się z poparzeniami, zmasakrowaną żuchwą i mutacją krtani i gardła, skutecznie
jak do tej pory opierającą się próbom regeneracji. Sięgnięto więc po silną
iluzję, by ludzie nie mdleli na widok twarzy Lydii. To była bardzo silna,
wprawnie nałożona iluzja, trudna do przeniknięcia nawet dla Wybranych.
- Hmm... - Vilgefortz odłożył list. - Dziękuję, Lydia.
Lydia uśmiechnęła się. Posłaniec czeka na odpowiedź, powiedziała.
- Nie będzie odpowiedzi.
Rozumiem. Poleciłam przygotować komnaty dla gości.
- Dziękuję. Tissaia, Artaud, przepraszam was za tę chwilę zwłoki. Kontynuujmy.
Na czym skończyliśmy?
Na niczym, pomyślała Tissaia de Vries. Ale słucham cię uważnie. Bo kiedyś
wreszcie nawiążesz do spraw, które cię naprawdę interesują.
- Ach - zaczął wolno Vilgefortz. - Już wiem, o czym chciałem mówić. Chodzi mi o
najmłodszych stażem członków Rady. O Fercarta i Yennefer. Fercart, o ile wiem,
jest związany z Foltestem z Temerii, zasiada w radzie królewskiej razem z Triss
Merigold. A z kim związana jest Yennefer? Mówiłeś, Artaud, że należy do tych,
którzy wysługują się królom.
- Artaud przesadził - powiedziała spokojnie Tissaia. - Yennefer mieszka w
Vengerbergu, więc Demawend niekiedy zwraca się do niej o pomoc, ale nie
współpracują stale. Z pewnością nie można twierdzić, że ona wysługuje się
Demawendowi.
- Co z jej wzrokiem? Wszystko w porządku, mam nadzieję?
- Tak. Wszystko w porządku.
- To dobrze. To bardzo dobrze. Niepokoiłem się... Wiecie, chciałem się z nią
skontaktować, ale okazało się, że wyjechała. Nikt nie wiedział dokąd.
Kamień, metal, kryształ, pomyślała Tissaia de Vries. Wszystko, co nosi
Yennefer, jest aktywne, niewykrywalne psychowizją. Tą metodą jej nie
odnajdziesz, mój drogi. Jeśli Yennefer nie życzy sobie, by wiedziano, gdzie
jest, nikt się tego nie dowie.
- Napisz do niej - powiedziała spokojnie, wyrównując mankiety. - I przekaż list
zwykłym sposobem. Dojdzie niezawodnie. A Yennefer, gdziekolwiek jest, odpowie.
Zawsze odpowiada.
- Yennefer - wtrącił Artaud - często znika, niekiedy na całe miesiące.
Przyczyny bywają raczej trywialne...
Tissaia spojrzała na niego, zaciskając wargi. Czarodziej zamilkł. Vilgefortz
uśmiechnął się lekko.
- Właśnie - powiedział. - Waśnie o tym pomyślałem. Swego czasu była mocno
związana z... pewnym wiedźminem. Geraltem, jeśli się nie mylę. Zdaje się, że to
nie była zwykła przelotna miłostka. Wydawało się, że Yennefer była dość mocno
zaangażowana...
Tissaia de Vries wyprostowała się, zacisnęła dłonie na poręczach karta.
- Dlaczego o to pytasz? To sprawy osobiste. Nic nam do tego.
- Oczywiście - Vilgefortz spojrzał na list rzucony na pulpit. - Nic nam do
tego. Ale mną nie powoduje niezdrowa ciekawość, lecz troska o emocjonalny stan
członka Rady. Zastanawia mnie reakcja Yennefer na wieść o śmierci tego...
Geralta. Mniemam, że umiałaby przejść do porządku dziennego, pogodzić się, nie
popadając w depresję ani przesadną żałobę?
- Niewątpliwie umiałaby - powiedziała zimno Tissaia. - Tym bardziej że takie
wieści docierają do niej co jakiś czas. I niezmiennie okazują się plotkami.
- Tak jest - potwierdził Terranova. - Ten cały Geralt, czy jak mu tam, umie
sobie radzić. I czemu się dziwić? To mutant, morderczy automat, zaprogramowany,
by zabijać i nie dać się zabić. A co do Yennefer, nie przesadzajmy z jej
rzekomymi emocjami. Znamy ją. Ona emocjom się nie poddaje. Bawiła się wiedźminem,
to wszystko. Fascynowała ją śmierć, z którą ten typek stale igra. A gdy się
wreszcie doigra, sprawa się skończy.
- Na razie - rzekła sucho Tissaia de Vries - wiedźmin żyje.
Vilgefortz uśmiechnął się, znowu rzucił okiem na leżący przed nim list.
- Czyżby? - powiedział. - Nie sądzę.
*****
Geralt wzdrygnął się lekko, przełknął ślinę. Minął już pierwszy wstrząs po
wypiciu eliksiru, zaczynała się faza działania, sygnalizowana lekkim, ale
nieprzyjemnym zawrotem głowy, towarzyszącym adaptacji wzroku do ciemności.
Adaptacja przebiegała szybko. Mrok nocy jaśniał, wszystko dookoła nabierało
odcieni szarości, odcieni początkowo mglistych i niejasnych, stopniowo coraz
silniej kontrastujących, wyraźnych i ostrych. W wychodzącej na nabrzeże kanału
uliczce, przed momentem ciemnej jak wnętrze beczki po smole, Geralt mógł Już
dostrzec szczury wędrujące rynsztokiem, obwąchujące kałuże i szpary w murach.
Jego słuch także wyczulił się pod wpływem wiedźmińskiego dekoktu. Wymarła
plątanina zaułków, w której jeszcze przed chwilą rozlegał się wyłącznie szum
deszczu w rynnach, zaczęła żyć, tętnić dźwiękami. Słyszał wrzaski wojujących
kotów, szczekanie psów zza kanału, śmiechy i okrzyki z szynków i oberży
Oxenfurtu, wrzaski i śpiewy we flisackiej karczmie, odległy, cichy trel fletu
grającego skoczną melodyjkę. Ożyły ciemne uśpione domy - Geralt zaczął
odróżniać chrapanie śpiących ludzi, tupnięcia wołów w zagrodach, parskanie koni
w stajniach. W którymś z domów w głębi uliczki rozbrzmiewały zdławione,
spazmatyczne jęki kochającej się kobiety.
Dźwięki rosły, przybierały na sile. Rozróżniał już obsceniczne słowa
birbanckich piosenek, dowiedział się imienia kochanka jęczącej niewiasty. Znad
kanału, z Myhrmanowego domostwa na palach, dobiegał rwący się, nieskoordynowany
bełkot znachora, wprowadzonego traktamentem Filippy Eilhart w stan kompletnego
i zapewne permanentnego zidiocenia.
Zbliżał się świt. Deszcz przestał wreszcie padać, zrywał się wiatr, który
przepędzał chmury. Niebo na wschodzie jaśniało wyraźnie.
Szczury w zaułku zaniepokoiły się nagle, prysnęły w różne strony, skryły wśród
skrzynek i śmieci.
Wiedźmin usłyszał kroki. Czterech lub pięciu ludzi, na razie nie mógł
dokładniej określić ilu. Spojrzał w górę, ale Filippy nie zobaczył.
Natychmiast zmienił taktykę. Jeśli w zbliżającej się grupie był Rience, miał
małe szansę na schwytanie go. Musiałby wpierw stoczyć walkę z eskortą, a nie
chciał tego. Raz, bo był pod wpływem eliksiru, ci ludzie musieliby umrzeć. Dwa,
bo Rience miałby wtedy czas, by zwiać.
Kroki zbliżały się. Geralt wyszedł z cienia.
Z zaułka wyłonił się Rience. Wiedźmin rozpoznał czarownika momentalnie i
instynktownie, choć nigdy przedtem go nie widział. Bliznę po oparzeniu, prezent
od Yennefer, maskował cień rzucany przez kaptur.
Był sam. Jego eskorta nie ujawniła się, pozostała w uliczce, ukryta. Geralt
natychmiast zrozumiał dlaczego. Rience wiedział, kto czeka na niego pod domem
znachora. Rience spodziewał się zasadzki, a jednak przyszedł. Wiedźmin pojął
dlaczego. I to zanim jeszcze usłyszał cichy zgrzyt mieczów wysuwających się z
pochew. Dobrze, pomyślał. Jeśli tego chcecie, dobrze.
- Przyjemnie się na ciebie poluje - powiedział cicho Rience. - Nie trzeba cię
szukać. Zjawiasz się sam, tam, gdzie się ciebie chce mieć.
- To samo można powiedzieć o tobie - odrzekł spokojnie wiedźmin. - Zjawiłeś się
tu. Chciałem cię tu mieć, i jesteś.
- Musiałeś nieźle przydusić Myhrmana, by ci powiedział o amulecie, by pokazał,
gdzie jest ukryty. I w jaki sposób go uaktywnić, by wysłał wiadomość. Ale tego,
że ten amulet zawiadamia i ostrzega zarazem, Myhrman nie wiedział i nie mógł
powiedzieć, nawet przypiekany na czerwonych węglach. Rozdałem wiele takich
amuletów. Wiedziałem, że prędzej czy później trafisz na któryś z nich.
Zza rogu uliczki wyłoniło się czterech ludzi. Poruszali się wolno, zwinnie i
bezszelestnie. Wciąż trzymali się strefy mroku, a wydobyte miecze dzierżyli
tak, by nie zdradził ich błysk kling. Wiedźmin, rzecz jasna, widział ich
wyraźnie. Ale nie zdradził się z tym. Dobrze, mordercy, pomyślał. Jeśli tego
chcecie, będziecie to mieli.
- Czekałem - ciągnął Rience, nie ruszając się z miejsca - i doczekałem się.
Zamierzam wreszcie uwolnić ziemię od twojego ciężaru, paskudny odmieńcze.
- Ty zamierzasz? Przeceniasz się. Ty jesteś tylko narzędziem. Zbirem wynajętym
przez innych do załatwiania brudnych spraw. Kto cię wynajął, pachołku?
- Za dużo chciałbyś wiedzieć, mutancie. Nazywasz mnie pachołkiem? A wiesz, czym
ty jesteś? Kupą łajna leżącą na drodze, którą trzeba usunąć, bo ktoś nie chce
pobrudzić sobie butów. Nie, nie wyjawię ci, kim jest ten ktoś, chociaż mógłbym.
Powiem ci natomiast coś innego, byś miał nad czym rozmyślać w drodze do piekła.
Ja już wiem, gdzie jest bękart, którego tak strzegłeś. I wiem, gdzie jest ta
twoja wiedźma, Yennefer. Ona nie obchodzi moich mocodawców, ale ja mam do tej
dziwki osobistą urazę. Gdy tylko skończę z tobą, dobiorę się do niej. Sprawię,
że pożałuje sztuczek z ogniem. O tak, będzie tego żałowała. Bardzo długo.
- Nie należało tego mówić - uśmiechnął się paskudnie wiedźmin, czując już
euforię walki, wywołaną przez eliksir reagujący z adrenaliną. - Dopóki tego nie
powiedziałeś, miałeś szansę na przeżycie. Teraz już nie masz.
Silne drganie wiedźmińskiego medalionu ostrzegło go przed atakiem znienacka.
Odskoczył, błyskawicznie dobywając miecza, pokrytą runami klingą odbił i
zniweczył wystrzeloną w jego kierunku gwałtowną, paraliżującą falę magicznej
energii. Rience cofnął się, wzniósł rękę do gestu, ale w ostatniej chwili
stchórzył. Nie próbując drugiego zaklęcia, pospiesznie zrejterował w głąb zaułka.
Wiedźmin nie mógł go ścigać - rzuciło się na niego tych czterech, którzy
sądzili, że kryje ich cień. Błysnęły miecze.
To byli zawodowcy. Cała czwórka. Doświadczeni, wprawni, zgrani zawodowcy.
Uderzyli na niego parami, dwóch z lewej, dwóch z prawej. Parami - tak by jeden
zawsze krył się za plecami drugiego. Wiedźmin wybrał tych z lewej. Na wywołaną
eliksirem euforię nałożyła się wściekłość.
Pierwszy zbir zaatakował fintą z dexteru, po to tylko, by odskoczyć i dać temu
zza pleców okazję do zdradzieckiego sztychu. Geralt zakręcił się w piruecie,
wyminął ich i ciął tego drugiego od tyłu, samym końcem miecza, przez potylicę,
kark i plecy. Był zły, uderzył mocno. Krew fontanną trysnęła na mur.
Ten pierwszy wycofał się błyskawicznie, robiąc miejsce dla następnej pary. Ci
rozdzielili się w ataku, tnąc mieczami z dwóch kierunków, tak by tylko jedno
cięcie było możliwe do sparowania - drugie musiało trafić w cel. Geralt nie
parował, wirując w piruecie wszedł pomiędzy nich. By się nie zderzyć, obaj
musieli zakłócić zgrany rytm, wyćwiczone kroki. Jeden zdołał obrócić się w
miękkim, kocim zwodzie, odskoczył zwinnie. Drugi nie zdążył. Stracił równowagę,
ustawił się plecami. Wiedźmin, wykręcając się w odwrotny piruet, z rozmachem
ciął go w krzyże. Był zły. Czuł, jak wyostrzona wiedźmińska klinga przecina
kręgosłup. Przeraźliwe wycie przetoczyło się echem po uliczkach. Dwaj pozostali
dopadli do niego natychmiast, zasypali uderzeniami, które parował z najwyższym
trudem. Wszedł w piruet, wyrwał się spod migoczących brzeszczotów. Ale miast
oprzeć się plecami o mur i bronić, zaatakował.
Nie spodziewali się tego, nie zdążyli odskoczyć i rozdzielić się. Jeden
skontrował, ale wiedźmin minął kontrę, zawirował, ciął w tył, na oślep, mierżąc
na ruch powietrza. Był zły. Celował nisko, na brzuch. Trafił. Usłyszał
zdławiony krzyk, ale nie miał czasu się oglądać. Ostatni ze zbirów był już przy
nim, już uderzał szybkim paskudnym sinistrem, kwartą. Geralt sparował w
ostatnim momencie, statycznie, bez obrotu, kwartą z dexteru. Zbir, korzystając
z przejętego impetu parady, odwinął się jak sprężyna i ciął z półobrotu,
szeroko i mocno. Za mocno. Geralt już wirował. Klinga mordercy, znacznie
cięższa od klingi Wiedźmina, przecięła powietrze, zbir musiał pójść za ciosem.
Rozpęd obrócił go. Geralt wywinął się z półpiruetu tuż przy nim, bardzo blisko.
Zobaczył jego wykrzywioną twarz, przerażone oczy. Był zły. Uderzył. Krótko, ale
silnie. I niechybnie. Prosto w oczy.
Słyszał przeraźliwy krzyk Shani wyrywającej się z uścisku Jaskra na mostku
wiodącym do domku znachora.
Rience, zrzuciwszy płaszcz, cofał się w głąb zaułka, unosząc i wyciągając przed
siebie obie ręce, z których już zaczynało się sączyć magiczne światło. Geralt
ścisnął miecz oburącz i bez zastanowienia puścił się biegiem w jego kierunku.
Czarownik nie wytrzymał nerwowo. Nie dokończywszy zaklęcia, zaczął uciekać,
wrzeszcząc niezrozumiale. Ale Geralt rozumiał. Wiedział, że Rience wzywa
pomocy. Że błaga o ratunek.
I ratunek przyszedł. Uliczka zapłonęła jaskrawym światłem, na obtłuczonej,
poznaczonej zaciekami ścianie domu rozbłysnął ognisty owal teleportu. Rience
rzucił się ku niemu. Geralt skoczył. Był bardzo zły.
Toublanc Michelet jęknął, zwinął się, ściskając obiema rękami rozchlastany
brzuch. Czuł, jak krew uchodzi z niego, płynąc wartko spomiędzy palców. Nie
opodal leżał Flavius. Jeszcze przed chwilą drgał. Ale teraz już znieruchomiał.
Toublanc zacisnął powieki, po czym otworzył oczy. Ale sowa siedząca obok
Flaviusa najwyraźniej nie była halucynacją, bo nie znikła. Jęknął znowu i
odwrócił głowę.
Jakaś dziewka, sądząc po głosie, bardzo młoda, darła się przeraźliwie.
- Puść mnie! Tam są ranni! Ja muszę... Ja jestem medyczką, Jaskier! Puść mnie,
słyszysz?
- Nie pomożesz im - odpowiedział głuchym głosem ten nazwany Jaskrem. - Nie po
Wiedźmińskim mieczu... Nawet tam nie podchodź. Nie patrz... Błagam cię, Shani,
nie patrz.
Toublanc poczuł, że ktoś przy nim klęka. Poczuł zapach perfum i mokrych piór.
Usłyszał cichy, łagodny, kojący głos. Z trudnością rozróżniał słowa,
przeszkadzał denerwujący krzyk i szloch młodej dziewki. Tej... medyczki. Ale
jeśli medyczka się darła, to kto klęczał obok niego? Taublanc jęknął.
-... będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze.
- Skur... wy... syn... - wystękał. - Rience... Powiedział nam... Zwykły
frajer... A to... był wiedźmin... Ha... czyk... Ratun... ku... Moje... flaki...
- Cicho, cicho, syneczku. Uspokój się. Już dobrze. Już nie boli. Prawda, że już
nie boli? Powiedz mi, kto was tu ściągnął? Kto was skontaktował z Rience'em?
Kto go zarekomendował? Kto was w to wrobił? Powiedz mi to, proszę, syneczku. A
wtedy wszystko będzie dobrze. Zobaczysz, że będzie dobrze. Powiedz mi, proszę.
Toublanc poczuł w ustach krew. Ale nie miał siły jej wypluć. Z policzkiem
przyciśniętym do mokrej ziemi otworzył usta, krew wypływała sama.
Nie czuł już nic.
- Powiedz mi - powtarzał łagodny głos. - Powiedz, syneczku.
Toublanc Michelet, zawodowy morderca od czternastego roku życia, zamknął oczy,
uśmiechnął się krwawym uśmiechem. I wyszeptał to, co wiedział.
A gdy otworzył oczy, zobaczył sztylet o wąziutkiej klindze, z maleńkim złotym
jelcem.
- Nie bój się - powiedział łagodny głos, a ostrze sztyletu dotknęło jego
skroni. - Nie będzie bolało.
Rzeczywiście nie bolało.
*****
Dopadł czarownika w ostatniej chwili, tuż przed teleportem. Miecz odrzucił już
wcześniej, ręce miał wolne, wyciągnięte w skoku palce wczepiły się w skraj
płaszcza. Rience stracił równowagę, szarpnięcie wygięło go, zmusiło do
dreptania do tyłu. Targnął się wściekle, gwałtownym ruchem rozdarł płaszcz od
klamry do klamry, uwolnił się. Za późno.
Geralt odwrócił go uderzeniem prawej pięści w ramię i natychmiast uderzył lewą,
w szyję pod uchem. Rience zatoczył się, ale nie upadł. Wiedźmin dopadł do niego
w miękkim skoku i z mocą wbił kułak pod żebra. Czarownik stęknął i obwisł na
pięści, Geralt chwycił go za połę kubraka, zakręcił nim i zwalił na ziemię.
Przygnieciony kolanem Rience wyciągnął rękę, otworzył usta do zaklęcia. Geralt
zacisnął pięść i trzasnął go z góry. Prosto w usta. Wargi pękły jak porzeczki.
- Prezent od Yennefer już masz - wycharczał. - Teraz dostaniesz mój.
Uderzył jeszcze raz. Głowa czarownika podskoczyła, na czoło i policzki trysnęła
krew. Geralt zdziwił się lekko - nie czuł bólu, ale niewątpliwie oberwał w
starciu. To była jego krew. Nie przejął się, nie miał też czasu szukać rany i
zajmować się nią. Odwinął pięść i walnął Rience'a jeszcze raz. Był zły.
- Kto cię nasłał? Kto cię najął?
Rience splunął na niego krwią. Wiedźmin walnął go raz jeszcze.
- Kto?
Ognisty owal teleportu zapłonął silniej, promieniujące z niego światło zalało
cały zaułek. Wiedźmin poczuł bijącą z owalu moc, poczuł ją, zanim jeszcze jego
medalion zaczął gwałtownie, ostrzegawczo drgać.
Rience też poczuł płynącą z teleportu energię, przeczuł nadchodzącą pomoc.
Krzyknął, zatargał się jak olbrzymia ryba. Geralt wparł mu kolana w pierś,
uniósł rękę, składając palce do Znaku Aard, wycelował w gorejący portal. To był
błąd.
Z portalu nikt nie wyszedł. Wypromieniowała z niego tylko moc, a moc wziął
Rience.
Z wyprężonych palców czarownika wyrosły sześciocalowe stalowe kolce. Wbiły się
w pierś i ramię Geralta ze słyszalnym trzaskiem. Z kolców eksplodowała energia.
Wiedźmin rzucił się w tył konwulsyjnym skokiem. Wstrząs był taki, że poczuł i
usłyszał, jak chrupią i łamią mu się zaciśnięte z bólu zęby. Co najmniej dwa.
Rience spróbował zerwać się, ale natychmiast runął znowu na klęczki, na
kolanach postąpił ku teleportowi. Geralt, z trudem łapiąc oddech, wyciągnął
sztylet z cholewy. Czarownik obejrzał się, poderwał, zatoczył. Wiedźmin też się
zatoczył, ale szybciej. Rience znowu się obejrzał, wrzasnął. Geralt ścisnął
sztylet w dłoni. Był zły. Bardzo zły.
Coś chwyciło go z tyłu, obezwładniło, unieruchomiło. Medalion na szyi
zapulsowal ostro, ból w zranionym ramieniu zatętnił spazmatycznie.
Jakieś dziesięć kroków za nim stała Filippa Eilhart. Z jej uniesionych dłoni
biło matowe światło - dwie smugi, dwa promienie. Oba dotykały jego pleców,
ściskając ramiona świetlistymi cęgami. Szarpnął się, bezskutecznie. Nie mógł
ruszyć się z miejsca. Mógł tylko patrzeć, jak Rience chwiejnym krokiem dociera
do teleportu pulsującego mleczną poświatą.
Rience wolno, nie spiesząc się, wkroczył w światło teleportu, zapadł się w nim
jak nurek, rozmazał się, zniknął. W sekundę po tym owal zgasł, na chwilę
pogrążając uliczkę w nieprzebitej, gęstej, aksamitnej czerni.
Gdzieś wśród zaułków darty się walczące koty. Geralt spojrzał na klingę miecza,
który podniósł, idąc w stronę czarodziejki.
- Dlaczego, Filippa? Dlaczego to zrobiłaś?
Czarodziejka cofnęła się o krok. Nadal trzymała w dłoni sztylet, który przed
momentem tkwił w czaszce Toublanca Micheleta.
- Dlaczego pytasz? Przecież wiesz.
- Tak - potwierdził. - Teraz już wiem.
- Jesteś ranny, Geralt. Nie czujesz bólu, bo jesteś odurzony Wiedźmińskim
eliksirem, ale spójrz, jak krwawisz. Uspokoiłeś się na tyle, bym mogła bez
obawy podejść i zająć się tobą? Do diabła, nie patrz tak! I nie zbliżaj się do
mnie. Jeszcze krok, a będę zmuszona... Nie zbliżaj się! Proszę! Nie chcę ci
zrobić krzywdy, ale jeśli się zbliżysz...
- Filippa! - krzyknął Jaskier, wciąż trzymając płaczącą Shani. - Zwariowałaś?
- Nie - powiedział z wysiłkiem wiedźmin. - Ona jest przy zdrowych zmysłach. I
doskonale wie, co robi. Cały czas wiedziała, co robi. Wykorzystała nas.
Zdradziła. Oszukała...
- Uspokój się - powtórzyła Filippa Eilhart. - Nie zrozumiesz tego i nie trzeba,
byś rozumiał. Musiałam zrobić to, co zrobiłam. I nie nazywaj mnie zdrajczynią.
Bo zrobiłam to właśnie dlatego, by nie zdradzić sprawy większej, niż możesz
sobie wyobrazić. Sprawy wielkiej i ważnej, tak ważnej, że trzeba bez
zastanowienia poświęcać dla niej sprawy drobne, jeśli staje się przed takim
wyborem. Geralt, do diabła, my tu gadamy, a ty stoisz w kałuży krwi. Uspokój
się i pozwól, byśmy zajęły się tobą, ja i Shani.
- Ona ma rację! - krzyknął Jaskier. - Jesteś ranny, do cholery! Trzeba cię
opatrzyć i wynosić się stąd! Kłócić możecie się później!
- Ty i twoja wielka sprawa... - wiedźmin, nie zwracając uwagi na trubadura,
chwiejnie postąpił do przodu. - Twoja wielka sprawa, Filippa, i twój wybór, to
ranny, zasztyletowany z zimną krwią, gdy już powiedział to, co chciałaś
wiedzieć, a czego mnie dowiedzieć się nie było wolno. Twoja wielka sprawa to
Rience, któremu pozwoliłaś uciec, by przypadkiem nie wyjawił imienia swego
mocodawcy. By mógł dalej mordować. Twoja wielka sprawa to te trupy, których nie
musiało być. Przepraszam, źle się wyraziłem. Nie trupy. Sprawy drobne!
- Wiedziałam, że tego nie zrozumiesz.
- Nie zrozumiem, owszem. Nigdy. Ale o co chodzi, wiem. Wasze wielkie sprawy,
wasze wojny, wasza walka o ratowanie świata... Wasz cel, który uświęca
środki... Nadstaw uszu, Filippa. Słyszysz te głosy, te wrzaski? To kocury
walczą o wielką sprawę. O niepodzielne panowanie nad kupą odpadków. To nie
przelewki, tam leje się krew i lecą kłaki. Tam trwa wojna. Ale mnie obie te
wojny, kocia i twoja, obchodzą niewiarygodnie mało.
- Tak ci się tylko wydaje - zasyczała czarodziejka. - To wszystko zacznie cię
obchodzić, i to wcześniej, niż przypuszczasz. Stoisz przed koniecznością i
wyborem. Wplątałeś się w przeznaczenie, mój drogi, bardziej, niż sądziłeś.
Myślałeś, że bierzesz pod opiekę dziecko, małą dziewczynkę. Myliłeś się.
Przygarnąłeś płomień, od którego w każdej chwili może zapłonąć świat. Nasz
świat. Twój, mój, innych. I będziesz musiał wybierać. Tak jak ja. Tak jak Triss
Merigold. Tak jak musiała wybierać Yennefer. Bo Yennefer już wybrała. Twoje
przeznaczenie jest w jej rękach, wiedźminie. Sam je w te ręce oddałeś.
Wiedźmin zachwiał się. Shani krzyknęła, wyrwała się Jaskrowi. Geralt
powstrzymał ją gestem, wyprostował się, spojrzał prosto w ciemne oczy Filippy
Eilhart.
- Moje przeznaczenie - powiedział z wysiłkiem. - Mój wybór... Powiem ci,
Filippa, co ja wybrałem. Nie pozwolę, byście w wasze brudne machinacje wplątali
Ciri. Ostrzegam. Ktokolwiek odważy się skrzywdzić Ciri, skończy tak, jak ci
czterej, którzy tu leżą. Nie będę przysięgał ani zaklinał się. Nie mam na co.
Ja po prostu ostrzegam. Zarzucałaś mi, że jestem złym opiekunem, że nie umiem
bronić tego dziecka. Będę bronił. Tak jak umiem. Będę zabijał. Będę zabijał bez
litości...
- Wierzę ci - powiedziała z uśmiechem czarodziejka. - Wierzę, że będziesz. Ale
nie dziś, Geralt. Nie teraz. Bo za moment zemdlejesz z upływu krwi. Shani,
jesteś gotowa?
Nikt nie rodzi się czarodziejem. Zbyt
mało nadal wiemy o genetyce i mechanizmach dziedziczności. Zbyt mało czasu i
środków poświęcamy na badania. Niestety, prób dziedzicznego przekazywania
zdolności magicznych dokonujemy stale, w sposób, że się tak wyrażę, naturalny.
A rezultaty tych pseudoeksperymentów nazbyt często widzi się w rynsztokach
miast i pod murami świątyń. Nazbyt wiele widzi się i napotyka debilek i
katatoniczek, śliniących się i robiących pod siebie proroków, wieszczek,
wioskowych wyroczni i cudotwórców, kretynów z mózgami zdegenerowanymi przez
odziedziczoną, nie opanowaną Moc.
Ci debile i kretynki też mogą mieć potomstwo, mogą przekazywać mu zdolności i
degenerować się dalej. Czy ktokolwiek jest w stanie przewidzieć i określić, jak
będzie wyglądało, ostatnie ogniwo takiego łańcucha?
Większość z nas, czarodziejów, traci zdolności do prokreacji w wyniku zmian
somatycznych i zaburzeń funkcjonowania przysadki mózgowej. Niektórzy - a
najczęściej niektóre - dostrajają się do magii zachowując wydolność gonad. Mogą
poczynać i rodzić - i mają czelność uważać to za szczęście i błogosławieństwo.
A ja powtarzam: nikt nie rodzi się czarodziejem. I nikt nie powinien się nim
rodzić! Świadoma wagi tego, co piszę, odpowiadam na pytanie, postawione na
Zjeździe w Cidaris. Odpowiadam z cala stanowczością: każda z nas musi
zdecydować, czym chce być - czarodziejką czy matką.
Domagam się, aby sterylizować wszystkie adeptki. Bez wyjątku.
Tissaia de Vries, Zatrute źródło
Rozdział
siódmy
- Coś wam powiem - odezwała się nagle Iola Druga, opierając koszyk z ziarnem o
biodro. - Będzie wojna. Tak mówił książęcy włodarz, który przyjechał po sery.
- Wojna? - Ciri odgarnęła włosy z czoła. - Z kim? Z Nilfgaardem?
- Nie dosłyszałam - przyznała się adeptka. - Ale włodarz mówił, że nasz książę
dostał rozkazy od samego króla Foltesta. Rozsyła wici, a na wszystkich drogach
aż czarno od wojska. Ojej! Co to będzie?
- Jeśli wojna - powiedziała Eurneid - to z pewnością z Nilfgaardem. Z kim
innym? Znowu! Bogowie, to okropne!
- Nie przesadzasz aby z tą wojną, Iola? - Ciri sypnęła ziarna kurom i
perliczkom cisnącym się dookoła ruchliwym, rozjazgotanym kłębowiskiem. - Może
to tylko znowu obława na Scoia'tael?
- Matka Nenneke o to samo pytała włodarza - oświadczyła Iola Druga. - A włodarz
powiedział, że nie, że tym razem to nie o Wiewiórki chodzi. Zamki i kasztele
mają podobno przykazane, by gromadzić zapasy na wypadek oblężenia. A elfy
przecież napadają po lasach, nie oblegają zamków! Włodarz pytał, czy świątynia
może dać więcej serów i innych rzeczy. Do zamkowych zapasów. I domagał się
gęsich piór. Potrzeba dużo gęsich piór, powiedział. Do strzał. Do strzelania z
łuków, rozumiecie? O bogowie! Będziemy miały mnóstwo pracy! Zobaczycie!
Będziemy miały pracy po uszy!
- Nie wszystkie - rzekła z przekąsem Eurneid. - Niektóre z nas nie pobrudzą
sobie rączek. Niektóre pracują tylko dwa razy w tygodniu. Nie mają czasu na
pracę, bo jakoby uczą się sztuczek czarnoksięskich. Ale tak naprawdę to chyba
zbijają bąki albo biegają po parku i ścinają badyle kijem. Wiesz, o kim mówię,
Ciri, prawda?
- Ciri pewnie wyruszy na tę wojnę - zachichotała Iola Druga. - Jest przecież
podobno córką rycerza! Wielką wojowniczką ze strasznym mieczem! Nareszcie
będzie mogła ścinać głowy zamiast pokrzyw!
- Nie, ona jest przecież możną czarownicą! - zmarszczyła nosek Eurneid. - Ona
zamieni wszystkich nieprzyjaciół w myszy polne. Ciri! Pokaż nam jakiś straszny
czar. Zrób się niewidzialna albo spraw, by marchew wcześniej urosła. Albo zrób
coś takiego, by kury karmiły się same. No, nie daj się prosić! Rzuć jakieś zaklęcie!
- Magia nie jest na pokaz - powiedziała gniewnie Ciri. - Magia to nie
jarmarczne sztuczki.
- Oczywiście, oczywiście - zaśmiała się adeptka. - Nie na pokaz. Co, Iola?
Zupełnie jakbym słyszała tę jędzę Yennefer!
- Ciri robi się do niej coraz bardziej podobna - oceniła Iola, demonstracyjnie
pociągając nosem. - Nawet pachnie podobnie. Ha, to z pewnością magiczne
pachnidełko, zrobione z dziwostrętu lub z ambry. Używasz magicznych
pachnidełek, Ciri?
- Nie! Używam mydła! Tego, czego wy tak rzadko używacie!
- Oho - skrzywiła się Eurneid. - Jaka uszczypliwa, jaka złośliwa! Jak się
nadyma!
- Dawniej taka nie była - napuszyła się Iola Druga. - Zrobiła się taka, od
kiedy przestaje z tą wiedźmą. Śpi razem z nią, je razem z nią, na krok tej
Yennefer nie odstępuje. Na lekcje w świątyni prawie w ogóle przestała
przychodzić, a dla nas to już ani chwilki czasu nie ma!
- A my całą pracę za nią musimy robić! I w kuchni, i w ogrodzie! Zobacz, Iola,
jakie ona ma rączki! Jak królewna!
- Tak to już jest! - zapiała Ciri. - Jedni mają trochę rozumu, to dla nich
księga! Inni mają pstro w głowie, to dla nich miotła!
- A ty na miotle tylko latasz, tak? Czarownica od siedmiu boleści!
- Głupia jesteś!
- Sama głupia jesteś!
- A właśnie, że nie!
- A właśnie, że tak! Chodź, Iola, nie zwracaj na nią uwagi. Czarodziejki to nie
dla nas kompania.
- Pewnie, że nie dla was! - wrzasnęła Ciri i cisnęła o ziemię koszyk z ziarnem.
- Kury to dla was kompania!
Adeptki, zadzierając nosy, odeszły, otoczone rozgdakaną gromadą ptactwa.
Ciri zaklęła głośno, powtarzając ulubione powiedzonko Vesemira, którego
znaczenie nie do końca było dla niej jasne. Potem dodała jeszcze kilka słów
zasłyszanych od Yarpena Zigrina, których znaczenie było dla niej całkowitą
zagadką. Kopniakiem rozgoniła kwoki cisnące się do rozsypanego ziarna.
Podniosła koszyk, obróciła go w dłoniach, po czym zawirowała w Wiedźmińskim
piruecie i cisnęła nim jak dyskiem ponad trzcinowe dachy kurników. Okręciła się
na pięcie i puściła biegiem przez świątynny park.
Biegła lekko, wprawnie kontrolując oddech, Przy co drugim mijanym drzewie
wykonywała zwinny półobrotowy skok, markując cięcie wyimaginowanym mieczem, a
zaraz po tym wykonując wyuczony unik i zwód. Zręcznie przesadziła płot, pewnie
i miękko lądując na ugiętych nogach.
- Jarre! - krzyknęła, zadzierając głowę w stronę okienka ziejącego w kamiennej
ścianie wieży. - Jarre, jesteś tam? Hej! To ja!
- Ciri? - chłopiec wychylił się. - Co tu robisz?
- Mogę tam do ciebie wejść?
- Teraz? Hmm... No, proszę... Proszę bardzo.
Wbiegła po schodach jak burza, zaskakując młodego adepta w chwili, gdy
odwrócony plecami pospiesznie poprawiał odzież i nakrywał pergaminami inne
leżące na stole pergaminy. Jarre przeczesał włosy palcami, zachrząkał i ukłonił
się niezręcznie. Ciri zasadziła kciuki za pasek, potrząsnęła popielatą grzywką.
- Co to za wojna, o której wszyscy mówią? - wypaliła. - Chcę wiedzieć!
- Proszę, usiądź.
Rozejrzała się po komnacie. Stały w niej cztery wielkie stoły zawalone księgami
i zwojami. Krzesło było tylko jedno. Również zawalone.
- Wojna? - bąknął Jarre. - Tak, słyszałem te pogłoski... Interesuje cię to?
Ciebie, dziew... Nie, nie siadaj na stole, proszę, ledwo zdołałem uporządkować
te dokumenty... Usiądź na krześle. Zaraz, poczekaj, zdejmę księgi... Czy pani
Yennefer wie, że tu jesteś?
- Nie.
- Hmm... A matka Nenneke?
Ciri wykrzywiła się. Wiedziała, o co chodzi. Szesnastoletni Jarre był
wychowankiem arcykapłanki, sposobionym przez nią na kapłana i kronikarza.
Mieszkał w Ellander, gdzie pracował jako pisarczyk w sądzie grodzkim, ale w chramie
Melitele przebywał częściej niż w miasteczku, całe dnie, a niekiedy i noce,
studiując, przepisując i iluminując dzieła z biblioteki świątynnej. Ciri nigdy
nie dyszała tego z ust Nenneke, ale wiadomym było, że arcykapłanka absolutnie
nie życzy sobie, by Jarre kręcił się koło młodych adeptek. I odwrotnie. Adeptki
zerkały jednakowoż ostro na chłopaka i swobodnie paplały, rozpatrując różne
możliwości, jakie nastręczała częsta obecność na terenie świątyni czegoś, co
nosiło spodnie. Ciri dziwiła się niepomiernie, bo Jarre stanowił zaprzeczenie
wszystkiego, co według niej powinien reprezentować sobą atrakcyjny mężczyzna. W
Cintrze, jak pamiętała, atrakcyjny mężczyzna sięgał głową powały, a barami od
framugi do framugi, klął jak krasnolud, ryczał jak bawół i na trzydzieści
kroków śmierdział koniem, potem i piwem, bez względu na porę dnia czy nocy.
Mężczyzn, którzy temu opisowi nie odpowiadali, fraucymer królowej Calanthe nie
uznawał za godnych westchnień i plotek. Ciri napatrzyła się też na innych
mężczyzn - na mądrych i łagodnych druidów z Angrenu, na postawnych i chmurnych
osadników z Sodden, na wiedźminów z Kaer Morhen. Jarre był inny. Był chudy jak
patyk, niezgrabny, nosił za duże, zalatujące inkaustem i kurzem ubranie, miał
wiecznie tłuste włosy, a na podbródku, miast zarostu, siedem lub osiem długich
włosków, z czego około połowy wyrastało z dużej brodawki. Ciri zaiste nie
rozumiała, dlaczego tak ją ciągnie do wieży Jarre. Lubiła z nim rozmawiać,
chłopiec wiedział sporo, można się było wiele od niego nauczyć. Ale ostatnio,
gdy patrzył na nią, miał dziwny, rozmazany i lepki wzrok.
- No - zniecierpliwiła się. - Powiesz mi wreszcie, czy nie?
- Nie ma o czym mówić. Nie będzie żadnej wojny. To wszystko pogłoski.
- Aha - parsknęła. - A zatem książę rozsyła wici wyłącznie dla krotochwili?
Wojsko maszeruje po gościńcach z nudów? Nie kręć, Jarre. Bywasz w miasteczku i
na zamku, z pewnością coś wiesz!
- Dlaczego nie spytasz o to pani Yennefer?
- Pani Yennefer ma ważniejsze sprawy na głowie - fuknęła Ciri, ale zaraz zreflektowała
się, uśmiechnęła mile i zatrzepotała rzęsami. - Och, Jarre, powiedz mi, proszę!
Ty jesteś taki mądry! Potrafisz mówić tak pięknie i uczenie, mogłabym cię
słuchać godzinami! Proszę, Jarre!
Chłopiec pokraśniał, a wzrok rozmaślił mu się i rozmazał. Ciri westchnęła
ukradkiem.
- Hmm... - Jarre podreptał w miejscu, niepewnie poruszył rękoma, ewidentnie nie
wiedząc, co z nimi począć.
- Cóż ja mogę ci powiedzieć? Owszem, ludzie w mieście plotkują, są podnieceni
wypadkami w Dol Angra... Ale wojny nie będzie. Na pewno. Możesz mi wierzyć.
- Pewnie, że mogę - parsknęła. - Ale wolałabym wiedzieć, na czym opiera się ta
twoja pewność. W radzie księcia, jak wiem, nie zasiadasz. A jeśli wczoraj
mianowano cię wojewodą, to pochwal się. Złożę ci gratulacje.
- Ja studiuję traktaty historyczne - poczerwieniał Jarre - a z nich można
dowiedzieć się więcej, niż gdyby siedziało się w radzie. Czytałem Historię
wojen, napisaną przez marszałka Pelligrama, Strategię diuka de Ruytera,
Przewagi elearów redańskich Bronibora... A w obecnej sytuacji politycznej
wyznaję się na tyle, by móc wyciągać wnioski przez analogię. Czy wiesz, co to
jest analogia?
- Jasne - zełgała Ciri, wyskubując źdźbło trawy z klamry buta.
- Jeżeli historię dawnych wojen - chłopiec zapatrzyć się w sufit - nałożyć na
obecną geografię polityczną, łatwo ocenić, że drobne incydenty graniczne, jak
ten w Dol Angra, są przypadkowe i bez znaczenia. Ty, jako adeptka magii, znasz
wszakże obecną geografię polityczną?
Ciri nie odpowiedziała, w zamyśleniu przerzucała leżące na stole pergaminy,
przewróciła kilka stron wielkiej, oprawnej w skórę księgi.
- Zostaw, nie dotykaj - zaniepokoił się Jarre. - To niezwykle cenne, unikalne
dzieło.
- Nie zjem ci go.
- Ręce masz brudne.
- Czyściejsze od twoich. Słuchaj, masz tu jakieś mapy?
- Mam, ale schowane w kufrze - powiedział prędko chłopak, ale na widok grymasu
Ciri westchnął, zepchnął ze skrzyni zwoje pergaminów, podniósł wieko, uklęknął
i zaczął grzebać w zawartości. Ciri, wiercąc się na krześle i machając nogami,
nadal wertowała księgę. Spomiędzy stronic wyśliznęła się nagle luźna karta z
obrazkiem przedstawiającym kobietę z włosami utrefionymi w spiralne loczki,
zupełnie nagą, splecioną w uścisku z zupełnie nagim, brodatym mężczyzną.
Wysunąwszy język, dziewczynka długo kręciła ryciną, nie mogąc zorientować się,
gdzie góra, a gdzie dół. Dostrzegła wreszcie najistotniejszy detal obrazka i
rozchichotała się. Jarre, podchodząc z wielkim rulonem pod pachą, poczerwieniał
silnie, bez słowa wyjął jej rycinę z dłoni i ukrył pod zalegającymi stół
papierzyskami.
- Niezwykle cenne i unikalne dzieło - zadrwiła. - To takie analogie studiujesz?
Jest tam więcej podobnych obrazków? Ciekawe, księga nosi tytuł Leczenie i
uzdrawianie. Chciałabym wiedzieć, jakież to choroby leczy się w taki sposób.
- Umiesz czytać Pierwsze Runy? - zdziwił się chłopiec, pochrząkując z
zakłopotaniem. - Nie wiedziałem...
- Jeszcze dużo nie wiesz - zadarła nos. - Co ty sobie myślisz? Ja nie jestem
jakąś tam adeptką od macania kur. Ja jestem... czarodziejką. No, pokaż wreszcie
tę mapę!
Uklękli oboje na podłodze, przytrzymując rękami i kolanami sztywny arkusz,
uparcie próbujący zwinąć się znowu w rulon. Ciri przygniotła wreszcie jeden z
rogów nogą krzesła, a Jarre przycisnął drugi ciężką księgą, zatytułowaną Żywot
i czyny wielkiego króla Radowida.
- Hmm... Ależ niewyraźne to mapisko! Zupełnie nie mogę się w tym wyznać...
Gdzie my jesteśmy? Gdzie jest Ellander.
- Tu - wskazał palcem. - Tu jest Temeria, ten obszar. Tu jest Wyzima, stolica
naszego króla Foltesta. Tu, w Dolinie Pontar, leży księstwo Ellander. A
tutaj... Tak, tutaj jest nasza świątynia.
- A co to za jezioro? Tu u nas nie ma żadnych jezior.
- To nie jezioro. To kleks z inkaustu...
- Aha. A tu... Tu jest Cintra. Tak?
- Tak. Na południe od Zarzecza i Sodden. Tędy, o, płynie rzeka Jaruga,
wpadająca do morza właśnie w Cintrze. Kraj ten, nie wiem, czy wiesz, jest
obecnie opanowany przez Nilfgaardczyków...
- Wiem - ucięła, zaciskając dłoń w pięść. - Bardzo dobrze wiem. A gdzie jest
ten cały Nilfgaard? Nie widzę ta takiego kraju. Nie mieści się na tej twojej
mapie, czy co? Daj większą!
- Hmm... - Jarre podrapał się w brodawkę na podbródku. - Takich map nie mam...
Ale wiem, że Nilfgaard to gdzieś dalej, w kierunku południowym... O, mniej
więcej tak. Chyba.
- Aż tak daleko? - zdziwiła się Ciri, patrząc na miejsce na podłodze, które
wskazywał. - Przyszli aż stamtąd? A po drodze zdobyli te inne kraje?
- Tak, to prawda. Podbili Metinnę, Maecht, Nazair, Ebbing, wszystkie królestwa
na południe od Gór Amell. Królestwa te, jak również Cintrę i Górne Sodden,
Nilfgaardczycy nazywają teraz Prowincjami. Ale Dolnego Sodden, Verden i Brugge
nie udało im się opanować. Tu, nad Jarugą, wojska Czterech Królestw zatrzymały
ich, pokonawszy w bitwie...
- Wiem, uczyłam się historii - Ciri pacnęła w mapę otwartą dłonią. - No, Jarre,
mów o wojnie. Klęczymy na geografii politycznej. Wyciągaj wnioski, przez
analogię i przez co tylko chcesz. Zamieniam się w słuch.
Chłopiec pochrząkał, pokraśniał, po czym jął tłumaczyć, wskazując właściwe
rejony mapy końcem gęsiego pióra.
- Obecnie granicę między nami a opanowanym przez Nilfgaard Południem stanowi,
jak widzisz, rzeka Jarugą. Jest to przeszkoda praktycznie nie do pokonania. Nie
zamarza prawie nigdy, a w deszczowe pory potrafi nieść tyle wody, że koryto ma
blisko milę szerokości. Na długim odcinku, o, tutaj, płynie wśród urwistych,
niedostępnych brzegów, wśród skał Mahakamu...
- Krainy krasnoludów i gnomów?
- Tak. A zatem Jarugę można sforsować tylko tu, w biegu dolnym, w Sodden, i tu,
w biegu środkowym, w dolinie Dol Angra...
- I właśnie w Dol Angra był ten incy... Incydent?
- Zaczekaj. Tłumaczę ci właśnie, że rzeki Jarugi żadne armie nie są w tej
chwili w stanie sforsować. Obie dostępne doliny, te, którymi od wieków
maszerowały armie, są bardzo silnie obsadzone i bronione, tak przez nas, jak i
przez Nilfgaard. Spójrz na mapę. Zobacz, ile tu twierdz. Zauważ, tu jest
Verden, tu Brugge, tutaj Wyspy Skellige...
- A to, co to jest? Ta wielka biała plama?
Jarre przysunął się bliżej, poczuła ciepło jego kolana.
- Las Brokilon - powiedział. - To teren zakazany. Królestwo leśnych driad.
Brokilon też chroni naszą flankę. Driady nie przepuszczą tamtędy nikogo.
Nilfgaardczyków również...
- Hmm... - Ciri schyliła się nad mapą. - Tutaj jest Aedirn - ... I miasto
Vengerberg... Jarre! Natychmiast przestań!
Chłopiec gwałtownie cofnął usta od jej włosów, zaczerwienił się jak piwonia.
- Nie życzę sobie, żebyś mi tak robił!
- Ciri, ja...
- Przyszłam do ciebie w poważnej sprawie, jak czarodziejka do uczonego -
powiedziała zimno i godnie, tonem dokładnie imitującym ton Yennefer. - Więc się
zachowuj!
"Uczony" spąsowiał jeszcze silniej, a minę miał tak głupią, że
"czarodziejka" z trudem powstrzymała się od śmiechu, ponownie
schylając się nad mapą.
- Z całej tej twojej geografii - podjęta - nic nie wynika jak dotąd. Opowiadasz
mi o rzece Jarudze, a Nilfgaardczycy przecież już raz przeszli na drugi brzeg.
Co im teraz przeszkodzi?
- Wtedy - odchrząknął Jarre, ocierając pot, który nagle wystąpił mu na czoło -
mieli przeciwko sobie tylko Brugge, Sodden i Temerię. Teraz jesteśmy
zjednoczeni sojuszem. Tak jak w bitwie pod Sodden. Cztery Królestwa. Temeria,
Redania, Aedirn i Kaedwen....
- Kaedwen - powiedziała dumnie Ciri. - Tak, wiem, na czym ten sojusz polega.
Król Henselt z Kaedwen udziela sekretnej specjalnej pomocy królowi Demawendowi
z Aedirn. Tę pomoc wozi się w beczkach. A gdy król Demawend podejrzewa, że ktoś
jest zdrajcą, wkłada do beczek kamienie. Zastawia pułapkę...
Urwała, przypomniawszy sobie, że Geralt zabronił jej opowiadać o wydarzeniach w
Kaedwen. Jarre patrzył na nią podejrzliwie.
- Doprawdy? A skąd ty możesz o tym wszystkim wiedzieć?
- Czytałam o tym w księdze napisanej przez marszałka Pelikana - parsknęła. - I
w innych analogiach. Opowiadaj o tym, co się stało w tej Dol Angra, czy jak ona
się tam nazywa. A najpierw pokaż mi, gdzie to jest.
- Tu. Dol Angra to szeroka dolina, droga wiodąca z południa do królestw Lyrii i
Rivii, do Aedirn, a dalej do Dol Blathanna i Kaedwen... A poprzez Dolinę Pontar
do nas, do Temerii.
- I co tam się stało?
- Doszło do walk. Podobno. Niewiele na ten temat wiem. Ale tak mówiono na
zamku.
- Jeśli doszło do walk - zmarszczyła się Ciri - to już jest wojna! Co ty mi
więc tu opowiadasz?
- Nie po raz pierwszy doszło do walk - wyjaśnił Jarre, ale dziewczynka
widziała, że był coraz mniej pewny siebie. - Na granicy bardzo często dochodzi
do incydentów. Ale one nie mają znaczenia.
- Niby dlaczego nie mają?
- Jest równowaga sił. Ani my, ani Nilfgaardczycy nie możemy niczego uczynić. I
żadna ze stron nie może dać przeciwnikowi casus belli...
- Dać czego?
- Powodu do wojny. Rozumiesz? Dlatego incydenty zbrojne w Dol Angra to z
pewnością sprawy przypadkowe, najpewniej napady rozbójnicze czy potyczki z
przemytnikami... Pod żadnym pozorem nie mogą to być akcje regularnych wojsk,
ani naszych, ani nilfgaardzkich... Bo to byłby właśnie casus belli...
- Aha. Słuchaj, Jarre, a powiedz mi... Urwała. Uniosła nagle głowę, szybko
dotknęła palcami skroni, zmarszczyła się.
- Muszę iść - powiedziała. - Pani Yennefer mnie wzywa.
- Możesz ją słyszeć? - zaciekawił się chłopiec. - Na odległość? W jaki
sposób...
- Muszę iść - powtórzyła, wstając i otrzepując kolana z kurzu. - Posłuchaj,
Jarre. Wyjeżdżam z panią Yennefer w bardzo ważnych sprawach. Nie wiem, kiedy
wrócimy. Uprzedzam, że chodzi o sprawy sekretne, dotyczące wyłącznie
czarodziejek, nie zadawaj więc żadnych pytań.
Jarre również wstał. Poprawił odzież, ala nadal nie wiedział, co zrobić z
rękoma. Wzrok rozmaślił mu się w obrzydliwy sposób.
- Ciri...
- Co?
- Ja... ja...
- Nie wiem, o co ci chodzi - rzekła niecierpliwie, wytrzeszczając na niego swe
wielkie szmaragdowe oczy. - Ty najwyraźniej też tego nie wiesz. Idę. Bywaj,
Jarre.
- Do widzenia... Ciri. Szczęśliwej drogi. Będę... Będę o tobie myślał...
Ciri westchnęła.
*****
- Jestem, pani Yennefer!
Wpadła do komnaty jak pocisk z katapulty, uderzone drzwi, otwierając się,
huknęły o ścianę. Stojący na drodze zydel groził połamaniem nóg, ale Ciri
przeskoczyła go zwinnie, wykonała pełen gracji półpiruet i pozorowane cięcie
mieczem, zaśmiała się radośnie z udanej sztuczki. Pomimo szybkiego biegu nie
dyszała, oddychała równo i spokojnie. Kontrolę oddechu miała już opanowaną do
perfekcji.
- Jestem! - powtórzyła.
- Nareszcie. Rozbieraj się i do balii. Prędziutko. Czarodziejka nie obejrzała
się, nie odwróciła od stołu, spoglądała na Ciri odbiciem w zwierciadle. Wolnymi
ruchami czesała swe wilgotne czarne loki, rozprostowujące się pod naciskiem
grzebienia, po to tylko, by za chwilę znowu skręcić się w lśniące fale.
Dziewczynka błyskawicznie rozpięła klamerki butów, zrzuciła je, wyswobodziła
się z odzieży i z pluskiem wylądowała w balii. Chwyciwszy mydło, zaczęła
energicznie szorować przedramiona.
Yennefer siedziała nieruchomo, patrząc w okno, bawiła się grzebieniem. Ciri
prychała, bulgotała i pluła, bo mydliny dostały się jej do ust. Potrząsnęła
głową, zastanawiając się, czy istnieje zaklęcie umożliwiające mycie się bez
wody, mydła i straty czasu.
Czarodziejka odłożyła grzebień, ale nadal w zamyśleniu patrzyła w okno, na
chmary kruków i wron lecące na wschód wśród przeraźliwego krakania. Na stole,
obok zwierciadła i imponującej baterii flakonów z kosmetykami, leżało kilka
listów. Ciri wiedziała, że Yennefer czekała na te listy od dawna, że od ich
otrzymania uzależniała termin opuszczenia świątyni. Wbrew temu, co powiedziała
Jarre, dziewczynka nie miała pojęcia, dokąd i po co jadą. A w tych listach...
Chlupocąc dla niepoznaki lewą ręką, złożyła palce prawej w gest, skoncentrowała
się na formule, utkwiła wzrok w listach i wysłała impuls.
- Ani mi się waż - powiedziała Yennefer, nie odwracając się.
- Myślałam... - chrząknęła. - Myślałam, że któryś jest od Geralta...
- Gdyby tak było, dałabym ci go - czarodziejka obróciła się na krześle, usiadła
przodem do niej. - Długo jeszcze tego mycia?
- Skończyłam.
- Wstań, proszę.
Ciri usłuchała. Yennefer uśmiechnęła się lekko.
- Tak - powiedziała. - Dzieciństwo to ty już masz za sobą. Zaokrągliłaś się
tam, gdzie należało. Opuść ręce. Twoje łokcie mnie nie interesują. No, no, bez
pąsów, bez fałszywego wstydu. To twoje ciało, najnaturalniejsza rzecz pod
słońcem. To, że dojrzewasz, jest równie naturalne. Gdyby twoje losy potoczyły
się inaczej... Gdyby nie wojna, byłabyś już od dawna żoną jakiegoś księcia lub
królewicza. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Rozmawiałyśmy o sprawach
dotyczących płci dostatecznie często i na tyle precyzyjnie, byś wiedziała, że
jesteś już kobietą. Fizjologicznie, ma się rozumieć. Chyba nie zapomniałaś, o
czym rozmawiałyśmy?
- Nie. Nie zapomniałam.
- W czasie wizyt u Jarre, mam nadzieję, też nie masz kłopotów z pamięcią?
Ciri spuściła oczy, ale tylko na chwilę. Yennefer nie uśmiechnęła się.
- Wytrzyj się i chodź tu do mnie - powiedziała chłodno. - Nie chlap, proszę.
Okręcona ręcznikiem Ciri przysiadła na zydelku przy kolanach czarodziejki.
Yennefer czesała jej włosy, od czasu do czasu ścinając nożycami jakiś
nieposłuszny kosmyk.
- Zła jesteś na mnie? - spytała dziewczynka z ociąganiem. - Za to, że... byłam
w wieży?
- Nie. Ale Nenneke tego nie lubi. Wiesz o tym.
- Ale ja nic... Ten Jarre w ogóle mnie nie obchodzi - Ciri zarumieniła się
lekko. - Ja tylko...
- Właśnie - mruknęła czarodziejka. - Ty tylko. Nie rób z siebie dziecka, bo już
nim nie jesteś, przypominam. Ten chłopiec na twój widok ślini się i zaczyna
jąkać. Nie widzisz tego?
- To nie moja wina! Co mam zrobić?
Yennefer zaprzestała czesania, zmierzyła ją głębokim fiołkowym spojrzeniem.
- Nie baw się nim. Bo to podłe.
- Wcale się nim nie bawię! Tylko z nim rozmawiam!
- Chciałabym wierzyć - czarodziejka szczęknęła nożycami, obcinając kolejny
kosmyk, za nic w świecie nie dający się ułożyć - że podczas tych rozmów
pamiętasz, o co cię prosiłam.
- Pamiętam, pamiętam!
- Ta inteligentny i bystry chłopak. Jedno, drugie nieopatrzne słowo może go
naprowadzić na właściwy trop, na sprawy, o których wiedzieć nie powinien. O
których nikt nie powinien wiedzieć. Nikt, absolutnie nikt nie może się
dowiedzieć, kim jesteś.
- Pamiętam - powtórzyła Ciri. - Nikomu nie pisnęłam słówka, możesz być pewna.
Powiedz mi, czy to dlatego musimy tak nagle wyjechać? Boisz się, że ktoś mógł
się dowiedzieć, że tu jestem? Dlatego?
- Nie. Z innych powodów.
- Czy dlatego... że może być wojna? Wszyscy mówią o nowej wojnie! Wszyscy o tym
mówią, pani Yennefer.
- Owszem - potwierdziła chłodno czarodziejka, szczękając nożycami nad uchem
Ciri. - To temat z grupy tak zwanych nieustających. Mówiło się o wojnach, mówi
o nich i będzie się mówić. I nie bez kozery - wojny były i będą. Pochyl głowę.
- Jarre mówił... że wojny z Nilfgaardem nie będzie. Opowiadał o jakichś
analogiach... Pokazywał mi mapę. Sama już nie wiem, co o tym sądzić. Nie wiem,
co to są te analogie, to pewnie coś strasznie mądrego... Jarre czyta różne
uczone księgi i wymądrza się, ale ja myślę...
- Ciekawi mnie, co myślisz, Ciri.
- W Cintrze... Wtedy... Pani Yennefer, moja babka była dużo mądrzejsza niż
Jarre. Król Eist też był mądry, pływał po morzach, widział wszystko, nawet
narwala i morskiego węża, założę się, że i analogię niejedną widział. I co z
tego? Nagle przyszli oni, Nilfgaardczycy...
Ciri uniosła głowę, głos uwiązł jej w krtani. Yennefer objęła ją, przytuliła
mocno.
- Niestety - powiedziała cicho. - Niestety, masz rację, brzydulko. Gdyby
umiejętność korzystania z doświadczeń i wyciągania wniosków decydowały, dawno
już zapomnielibyśmy, czym jest wojna. Ale tych, którzy do wojny dążą, nigdy nie
powstrzymywały i nie powstrzymają doświadczenia ani analogie.
- A więc jednak... Jednak to prawda. Będzie wojna. Czy to dlatego musimy
wyjechać?
- Nie mówmy o tym. Nie martwmy się na zapas.
Ciri pociągnęła nosem.
- Ja już widziałam wojnę - szepnęła. - Nie chcę jej już oglądać. Nigdy. Nie
chcę znowu być sama. Nie chcę się bać. Nie chcę znowu stracić wszystkiego, jak
wtedy. Nie chcę stracić Geralta... i ciebie, pani Yennefer. Nie chcę cię
stracić. Chcę być z tobą. I z nim. Zawsze.
- Będziesz - głos czarodziejki drgnął lekko. - I ja będę z tobą, Ciri. Zawsze.
Obiecuję ci.
Ciri znowu pociągnęła nosem. Yennefer kaszlnęła cicho, odłożyła nożyce i
grzebień, wstała, podeszła do okna. Kruki wciąż krakały, lecąc w kierunku gór.
- Gdy tu przyjechałam - odezwała się nagle czarodziejka swym zwykłym
dźwięcznym, lekko drwiącym głosem. - Gdy spotkałyśmy się po raz pierwszy... Nie
lubiłaś mnie.
Ciri milczała. Nasze pierwsze spotkanie, pomyślała. Pamiętam. Byłam z innym
dziewczętami w Grocie, Zarzyczka pokazywała nam rośliny i zioła. Wtedy weszła
Iola Pierwsza, szepnęła coś do ucha Zarzyczce. Kapłanka skrzywiła się
niechętnie. A Iola Pierwsza podeszła do mnie z dziwną miną. Zbieraj się, Ciri,
powiedziała, idź prędko do refektarza. Matka Nenneke cię wzywa. Ktoś
przyjechał.
Dziwne, znaczące spojrzenia, podniecenie w oczach. I szept. Yennefer.
Czarodziejka Yennefer. Prędzej, Ciri, pospiesz się. Matka Nenneke czeka. I ona
czeka.
Od razu wiedziałam wtedy, pomyślała Ciri, że to ona. Bo widziałam ją. Widziałam
ją poprzedniej nocy. W moim śnie.
Ona.
Nie znałam wtedy jej imienia. W moim śnie milczała. Patrzyła na mnie tylko, a
za nią w ciemności widziałam zamknięte drzwi...
Ciri westchnęła. Yennefer odwróciła się, obsydianowa gwiazda na jej szyi
zaskrzyła się tysiącem refleksów.
- Masz rację - przyznała poważnie dziewczynka, patrząc wprost we fiołkowe oczy
czarodziejki. - Nie lubiłam Cię.
*****
- Ciri - powiedziała Nenneke. - Podejdź tu do nas. To jest pani Yennefer z
Vengerbergu, Mistrzyni Magii. Nie obawiaj się. Pani Yennefer wie, kim jesteś.
Można jej zaufać.
Dziewczynka ukłoniła się, składając dłonie w pełen szacunku gest. Czarodziejka,
szeleszcząc długą czarną suknią, zbliżyła się, ujęta ją pod brodę, dość
bezceremonialnie uniosła jej głowę, obróciła w lewo, w prawo. Ciri poczuła
złość i rodzący się bunt - nie przywykła, by ktoś traktował ją w taki sposób. A
jednocześnie doznała ukłucia palącej zazdrości. Yennefer była bardzo piękna. W
porównaniu z delikatną, bladą i raczej pospolitą urodą kapłanek i adeptek,
które Ciri oglądała co dnia, czarodziejka jaśniała urodą świadomą, wręcz
demonstracyjną, zaakcentowaną, podkreśloną w każdym szczególe. Jej kruczoczarne
loki, kaskadą opadające na ramiona, lśniły, odbijały światło jak pawie pióra,
wijąc się i falując przy każdym poruszeniu. Ciri zawstydziła się nagle,
zawstydziła swych podrapanych łokci, spierzchniętych dłoni, połamanych
paznokci, włosów zbitych w szare strączki. Nagle przemożnie zapragnęła mieć to,
co miała Yennefer - piękną, odsłoniętą głęboko szyję, a na niej śliczną czarną
aksamitkę i śliczną skrzącą się gwiazdę. Wyrównane, podkreślone węgielkiem brwi
i długie rzęsy. Dumne usta. I te dwie okrągłości, unoszące się przy każdym
oddechu, opięte czarną tkaniną i białą koronką...
- A więc to jest słynna Niespodzianka - czarodziejka lekko skrzywiła wargi. -
Spójrz no mi w oczy, dziewczyno.
Ciri drgnęła i wtuliła głowę w ramiona. Nie, tego jednego nie zazdrościła
Yennefer, tego jednego nie pragnęła mieć i nawet nie życzyła sobie oglądać.
Tych oczu, fiołkowych, głębokich jak bezdenne jeziora, dziwacznie błyszczących,
beznamiętnych i złych. Strasznych.
Czarodziejka odwróciła się w stronę tęgiej arcykapłanki. Gwiazda na jej szyi
zapłonęła refleksem słońca wpadającego przez okna refektarza.
- Tak, Nenneke - powiedziała. - Nie ma wątpliwości. Wystarczy zajrzeć w te
zielone oczęta, by wiedzieć, że coś w niej jest. Wysokie czoło, regularne łuki
brwiowe, ładny rozstaw oczu. Cienkie skrzydełka nosa. Długie palce. Rzadki
pigment włosów. Ewidentna krew elfów, choć niedużo w niej tej krwi. Elfi
pradziadek lub prababka. Trafiłam?
- Nie znam jej rodowodu - odrzekła spokojnie arcykapłanka. - Nie interesowało
mnie to.
- Wysoka, jak na jej wiek - kontynuowała czarodziejka, wciąż taksując Ciri
wzrokiem. Dziewczynka gotowała się ze złości i zdenerwowania, walczyła z
przemożnym pragnieniem, by wrzasnąć wyzywająco, wrzasnąć, ile mocy w płucach,
zatupać nogami i uciec do parku, po drodze zwalając wazon ze stołu i trzaskając
drzwiami tak, by tynk posypał się z powały.
- Nieźle rozwinięta - Yennefer nie spuszczała z niej oczu. - Przechodziła w
dzieciństwie jakieś zakaźne choroby? Ha, o to pewne też jej nie pytałaś. U
ciebie nie chorowała?
- Nie.
- Migreny? Omdlenia? Skłonność do przeziębień? Bolesne menstruacje?
- Nie. Tylko te sny.
- Wiem - Yennefer odgarnęła włosy z policzka. - Pisał o tym. Z jego listu
wynikało, że w Kaer Morhen nie próbowano z nią żadnych... eksperymentów.
Chciałabym wierzyć, że to prawda.
- To prawda. Dawali jej wyłącznie naturalne stymulanty.
- Stymulanty nigdy nie są naturalne! - podniosła głos czarodziejka. - Nigdy! To
właśnie stymulanty mogły nasilić u niej objawy... Cholera, nie posądzałam go o
aż taki brak odpowiedzialności!
- Uspokój się - Nenneke spojrzała na nią zimno i nagle jakoś dziwnie bez
szacunku. - Mówiłam, to były naturalne, absolutnie bezpieczne środki. Wybacz,
kochana, ale w tej dziedzinie jestem większym niż ty autorytetem. Wiem, że
niezmiernie trudno przychodzi ci akceptować czyjś autorytet, ale w tym
przypadku jestem zmuszona ci go narzucić. I nie mówmy już o tym.
- Jak chcesz - Yennefer zacisnęła usta. - No, chodź, dziewczyno. Czasu za dużo
nie mamy, grzechem byłoby go tracić.
Ciri z trudem opanowała drżenie rąk, przełknęła ślinę, spojrzała pytająco na
Nenneke. Arcykapłanka miała twarz poważną i jakby zmartwioną, a uśmiech, którym
odpowiedziała na nieme pytanie, był brzydko sztuczny.
- Pójdziesz teraz z panią Yennefer - powiedziała. - Przez pewien czas pani
Yennefer będzie twoją opiekunką.
Ciri opuściła głowę, zacisnęła zęby.
- Z pewnością zdziwiona jesteś - ciągnęła Nenneke - że nagle bierze cię pod
opiekę Mistrzyni Magii. Ale ty jesteś rozsądną dziewczynką, Ciri. Domyślasz
się, co jest powodem. Odziedziczyłaś po przodkach pewne... właściwości. Wiesz,
o czym mówię. Przychodziłaś do mnie, wtedy, po tych snach, po nocnych alarmach
w dormitorium. Ja nie umiałam ci pomóc. Ale pani Yennefer...
- Pani Yennefer - przerwała czarodziejka - zrobi to, co należy. Idziemy,
dziewczyno.
- Idź - kiwnęła głową Nenneke, nadaremnie próbując nadać uśmiechowi choćby
pozory naturalności. - Idź, dziecko. Pamiętaj, że mieć za opiekuna kogoś
takiego, jak pani Yennefer, to wielki zaszczyt. Nie przynieś wstydu świątyni i
nam, twoim nauczycielkom. I bądź posłuszna.
Ucieknę dziś w nocy, postanowiła Ciri. Z powrotem do Kaer Morhen. Ukradnę konia
ze stajni i tyle mnie będą widzieli. Ucieknę!
- Akurat - powiedziała półgłosem czarodziejka.
- Słucham? - kapłanka podniosła głowę. - Co mówiłaś?
- Nic, nic - uśmiechnęła się Yennefer. - Zdawało ci się. A może to mnie się
zdawało? Spójrz no na twoją podopieczną, Nenneke. Zła jak kotka. Iskry w
oczach, tylko patrzeć, jak parsknie, a gdyby umiała położyć uszy, zrobiłaby to.
Wiedźminka! Trzeba będzie ostro wziąć za karczek, spiłować pazurki.
- Więcej wyrozumiałości - rysy arcykapłanki stwardniały wyraźnie. - Proszę,
okaż jej serce i wyrozumiałość. Ona naprawdę nie jest tą, za kogo ją uważasz.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Ona nie jest twoją rywalką, Yennefer.
Przez chwilę mierzyły się wzrokiem, obie, czarodziejka i kapłanka, a Ciri
poczuła drganie powietrza, jakąś dziwną, straszną moc tężejącą między nimi.
Trwało to ułamek sekundy, po czym moc znikła, a Yennefer roześmiała się,
swobodnie i dźwięcznie.
- Zapomniałam - powiedziała. - Zawsze po jego stronie, co, Nenneke? Zawsze
pełna troski o niego. Jak matka, której nigdy nie miał.
- A ty zawsze przeciw niemu - uśmiechnęła się kapłanka. - Jak zwykle obdarzasz
go silną emocją. I bronisz się z całych sił, by emocji tej nie nazwać
przypadkiem właściwym imieniem.
Ciri znów poczuła rosnącą gdzieś w dole brzucha wściekłość, tętniącą w
skroniach przekorę i bunt. Przypomniała sobie, ile razy i w jakich
okolicznościach słyszała to imię. Yennefer. Imię, które budziło niepokój, imię
będące symbolem jakiejś groźnej tajemnicy. Domyślała się, co to za tajemnica.
Rozmawiają przy mnie otwarcie, bez skrępowania, pomyślała, czując, jak ręce
znowu zaczynają jej dygotać ze złości. Zupełnie się mną me przejmują. W ogóle
nie zwracają uwagi. Jakbym była dzieckiem. Rozmawiają o Geralcie przy mnie, w
mojej obecności, a przecież nie wolno im, boja... Ja jestem...
Kim?
- Ty zaś, Nenneke - odparła czarodziejka - jak zwykle zabawiasz się
analizowaniem cudzych emocji, na domiar złego inerpretując je na własną modłę!
- I wtykam nos w cudze sprawy?
- Nie chciałam tego mówić - Yennefer potrząsnęła czarnymi lokami, a loki
zalśniły i zwinęły się jak węże. - Dziękuję, że zrobiłaś to za mnie. A teraz
zmieńmy temat, proszę. Bo ten, który roztrząsamy, jest wyjątkowo głupi. Aż
wstyd przed naszą młodą adeptką. A co do wyrozumiałości, o którą mnie
prosiłaś... Będę wyrozumiała. Z okazywaniem serca mogą być trudności, bo
przecież powszechnie uważa się, że nie posiadam takiego organu. Ale jakoś sobie
poradzimy. Prawda, Niespodzianko?
Uśmiechnęła się do Ciri, a Ciri wbrew sobie, wbrew złości i rozdrażnieniu,
musiała odpowiedzieć uśmiechem. Bo uśmiech czarodziejki był niespodziewanie
miły, życzliwy, serdeczny. I bardzo, bardzo piękny.
*****
Wysłuchała przemowy Yennefer, demonstracyjnie odwrócona plecami, udając, że
całą uwagę poświęca trzmielowi buczącemu w kwiecie jednej z malw rosnących pod
murem świątyni.
- Nikt mnie o to nie pytał - burknęła.
- O co nikt cię nie pytał?
Ciri zakręciła się w półpiruecie, ze złością trzasnęła pięścią w malwę. Trzmiel
odleciał, bucząc gniewnie i złowrogo.
- Nikt mnie nie pytał, czy chcę, byś mnie uczyła! Yennefer oparła pięści o
biodra, oczy jej błysnęły.
- Cóż za zbieg okoliczności - syknęła. - Wyobraź sobie, że mnie również nikt
nie pytał, czy mam ochotę cię uczyć. Ochota nie ma tu zresztą nic do rzeczy. Ja
nie biorę do terminu byle kogo, a ty, wbrew pozorom, możesz jeszcze okazać się
byle kim. Proszono mnie, bym sprawdziła, jak to z tobą jest. Bym zbadała, co w
tobie siedzi i czym ci to grozi. A ja, choć nie bez oporów, wyraziłam zgodę.
- Ale ja jeszcze na to nie wyraziłam zgody! Czarodziejka uniosła rękę,
poruszyła dłonią. Ciri poczuła, jak zatętniło jej w skroniach, a w uszach
zaszumiało, tak, jak przy przełykaniu śliny, ale znacznie silniej. Poczuła
senność i obezwładniającą słabość, zmęczenie usztywniające kark, zmiękczające
kolana.
Yennefer opuściła dłoń i sensacje ustały momentalnie.
- Posłuchaj mnie uważnie, Niespodzianko - powiedziała. - Mogę cię bez trudu
zauroczyć, zahipnotyzować lub wprowadzić w trans. Mogę cię sparaliżować,
przemocą napoić eliksirem, rozebrać do naga, położyć na stole i badać przez
kilka godzin, robiąc przerwy na posiłki, a ty będziesz leżeć i patrzeć w sufit,
nie będąc w stanie poruszyć nawet gałkami ocznymi. Postąpiłabym tak z pierwszą
lepszą smarkulą. Z tobą nie chcę tak postąpić, bo na pierwszy rzut oka widać,
że jesteś dziewczyną inteligentną i dumną, że masz charakter. Nie chcę ani
ciebie, ani siebie narażać na wstyd. Przed Geraltem. Bo to on mnie prosił, bym
zbadała twoje zdolności. Bym pomogła ci poradzić sobie z nimi.
- Prosił ciebie? Dlaczego? Nic mi o tym nie mówił! Nie pytał mnie wcale...
- Wracasz do tego z uporem - przerwała czarodziejka. - Nikt cię nie pytał o
zdanie, nikt nie zadał sobie trudu, by sprawdzać, czego chcesz, a czego nie
chcesz. Czyżbyś dała asumpt, by uważano cię za przekornego, upartego smarkacza,
któremu nie warto zadawać takich pytań? Ale ja zaryzykuję, zadam ci pytanie,
którego nikt ci nie zadawał. Czy poddasz się testom?
- A co to będzie? Co to są te testy? I dlaczego...
- Tłumaczyłam ci już. Jeśli nie zrozumiałaś, trudno. Nie mam zamiaru szlifować
twojej percepcji ani pracować nad inteligencją. Przetestować mogę równie dobrze
rozumną, jak głupią.
- Nie jestem głupia! I wszystko zrozumiałam!
- Tym lepiej.
- Ale ja nie nadaję się na czarownicę! Nie mam żadnych zdolności! Nigdy nie
będę czarownicą i nie chcę być! Jestem przeznaczona Geral... Jestem
przeznaczona na wiedźminkę! Przyjechałam tu tylko na krótko! Niedługo wrócę do
Kaer Morhen...
- Uporczywie wpatrujesz się w mój dekolt - powiedziała zimno Yennefer, mrużąc
lekko fiołkowe oczy. - Widzisz w nim coś niecodziennego, czy to tylko zwykła
zazdrość?
- Ta gwiazda... - mruknęła Ciri. - Z czego ona jest? Te kamyczki się poruszają
i tak dziwnie świecą...
- Pulsują - uśmiechnęła się czarodziejka. - To są aktywne brylanty, zatopione w
obsydianie. Chcesz zobaczyć z bliska? Dotknąć?
- Tak... Nie! - Ciri cofnęła się, ze złością potrząsnęła głową, chcąc odpędzić
od siebie lekki zapach bzu i agrestu bijący od Yennefer. - Nie chcę! Po co mi
to? Nie interesuje mnie! Nic a nic! Jestem Wiedźminką! Nie mam żadnych
zdolności do magii! Na czarownicę się nie nadaję, to chyba jasne, bo jestem...
A w ogóle...
Czarodziejka usiadła na stojącej pod murem kamiennej ławeczce i skupiła się na
obserwacji paznokci.
-... a w ogóle - dokończyła Ciri - to muszę się zastanowić.
- Chodź tu. Usiądź obok mnie.
Usłuchała.
- Muszę mieć czas do namysłu - powiedziała niepewnie.
- Słusznie - Yennefer kiwnęła głową, nadal wpatrzona w paznokcie. - To poważna
sprawa. Wymaga zastanowienia.
Obie milczały przez chwilę. Spacerujące po parku adeptki zerkały na nie
ciekawie, szeptały, chichotały.
- No?
- Co... no?
- Namyśliłaś się?
Ciri zerwała się na równe nogi, prychnęła, tupnęła.
- Ja... ja... - sapnęła, z wściekłości nie mogąc złapać tchu. - Żartujesz sobie
ze mnie? Potrzebuję czasu! Zastanowić się muszę! Dłużej! Przez cały dzień... I
noc!
Yennefer spojrzała jej w oczy, a Ciri skurczyła się pod tym spojrzeniem.
- Przysłowie głosi - powiedziała wolno czarodziejka - że noc przynosi radę. Ale
w twoim przypadku, Niespodzianko, noc może przynieść jedynie kolejny koszmar.
Znowu obudzisz się wśród krzyku i bólu, zlana potem, znowu będziesz się bać,
bać tego, co widziałaś, będziesz się bać tego, czego nie będziesz sobie mogła
przypomnieć. I nie będzie już snu tej nocy. Będzie zgroza. Do świtu.
Dziewczynka zadrżała, opuściła głowę.
- Niespodzianko - głos Yennefer zmienił się nieznacznie. - Zaufaj mi.
Ramię czarodziejki było ciepłe. Czarny aksamit sukni aż prosił się o
dotknięcie. Zapach bzu i agrestu rozkosznie oszałamiał. Uścisk uspokajał i
koił, odprężał, łagodził podniecenie, uciszał złość i bunt.
- Poddasz się testom, Niespodzianko.
- Poddam - odpowiedziała, rozumiejąc, że wcale nie musiała odpowiadać. Bo to
wcale nie było pytanie.
- Ja już nie rozumiem nic a nic - powiedziała Ciri. - Najpierw mówisz, że mam
zdolności, bo mam te sny. Ale chcesz robić próby i sprawdzać... To jak to jest?
Mam zdolności, czy nie mam?
- Na to pytanie odpowiedzą testy.
- Testy, testy - wykrzywiła się. - Nie mam żadnych zdolności, mówię ci, gdybym
miała, tobym chyba wiedziała, no nie? No, ale... A gdybym, zupełnym
przypadkiem, miała zdolności, co wtedy?
- Są dwie możliwości - zakomunikowała obojętnie czarodziejka, otwierając okno.
- Zdolności trzeba będzie albo wygasić, albo nauczyć cię panować nad nimi.
Jeśli jesteś uzdolniona i zechcesz tego, spróbuję dać ci nieco elementarnej
wiedzy o magii.
- Co to znaczy "elementarnej"?
- Podstawowej.
Były same w dużej komnacie, którą Nenneke przeznaczyła dla czarodziejki,
położonej obok biblioteki, w bocznym, nie używanym skrzydle budynku. Ciri
wiedziała, że komnatę tę udostępniano gościom. Wiedziała, że Geralt, ilekroć
był w świątyni, mieszkał właśnie tutaj.
- Będziesz chciała mnie uczyć? - usiadła na łóżku, przesunęła dłonią po
adamaszku kołdry. - Będziesz chciała mnie stąd zabrać, tak? Nigdzie z tobą nie
pojadę!
- Odjadę więc sama - powiedziała zimno Yennefer, rozwiązując rzemienie juków. -
I zaręczam ci, nie będę tęsknić. Mówiłam przecież, edukować będę cię tylko
wówczas, gdy tego zechcesz. I mogę to robić tu, na miejscu.
- Jak długo będziesz mnie edu... Uczyć?
- Jak długo zechcesz - czarodziejka schyliła się, otworzyła komódkę, wygarnęła
z niej starą skórzaną torbę, pas, dwa obszyte futrem buty i gliniany, opleciony
wikliną gąsiorek. Ciri usłyszała, jak klnie pod nosem, uśmiechając się
jednocześnie, zobaczyła, jak chowa znaleziska z powrotem do komódki. Domyśliła
się, do kogo należały. Kto je tam zostawił.
- Co to znaczy, jak długo zechcę? - spytała. - Jeśli mi się znudzi albo nie
spodoba ta nauka...
- To zaprzestaniemy nauki. Wystarczy, jeśli mi to powiesz. Albo okażesz.
- Okażę? Jak?
- Gdybyśmy zdecydowały się na edukację, będę żądała absolutnego posłuszeństwa.
Powtarzam: absolutnego. Jeśli zatem zbrzydnie ci nauka, wystarczy, że okażesz nieposłuszeństwo.
Wtedy natychmiast nauka się skończy. Jasne?
Ciri kiwnęła głową, łypnęła na czarodziejkę zielonym okiem.
- Po drugie - kontynuowała Yennefer, rozpakowując juki - będę wymagała
absolutnej szczerości. Nie wolno ci będzie niczego przede mną ukrywać. Niczego.
Jeśli więc poczujesz, że masz dosyć, wystarczy zacząć kłamać, udawać, pozorować
albo zamknąć się w sobie. Jeżeli cię, o coś zapytam, a ty nie odpowiesz
szczerze, będzie to również oznaczało natychmiastowy koniec nauki. Czy mnie
zrozumiałaś?
- Tak - mruknęła Ciri. - A czy ta... szczerość... Czy to działa w obie strony?
Czy będę mogła... zadawać pytania tobie?
Yennefer spojrzała na nią, a usta skrzywiły jej się dziwnie.
- Oczywiście - odpowiedziała po chwili. - Rozumie się samo przez się. Na tym
polegać będzie nauka i opieka, którą mam zamiar nad tobą roztoczyć. Szczerość
działa w obie strony. Możesz zadawać mi pytania. W każdej chwili. A ja na nie
odpowiem. Szczerze.
- Na każde pytanie?
- Na każde.
- Od tej chwili?
- Tak. Od tej chwili.
- Co jest pomiędzy tobą a Geraltem, pani Yennefer?
Ciri omal nie zemdlała, przerażona własną zuchwałością, zmrożona ciszą, jaka
zapadła po pytaniu.
Czarodziejka powoli zbliżyła się do niej, położyła ręce na ramionach, spojrzała
w oczy, z bliska, głęboko.
- Tęsknota - odpowiedziała poważnie. - Żal. Nadzieja. I lęk. Tak, wydaje się,
że niczego nie pominęłam. No, teraz możemy już przystąpić do testów, ty mała
zielonooka żmijko. Sprawdzimy, czy się nadajesz. Chociaż po twoim pytaniu
zdziwiłabym się bardzo, gdyby okazało się, że nie. Idziemy, brzydulko.
Ciri żachnęła się.
- Dlaczego mnie tak nazywasz?
Yennefer uśmiechnęła się kącikiem ust.
- Przyrzekłam ci szczerość.
Ciri wyprostowała się, zdenerwowana, niecierpliwie zawierciła na krześle,
twardym i uwierającym w tyłek po kilku godzinach siedzenia.
- Nic z tego nie będzie! - warknęła, wycierając o stoi ubrudzone węgielkiem
palce. - Przecież nic... Nic mi nie wychodzi! Nie nadaję się na czarownicę!
Wiedziałam o tym od samego początku, ale nie chciałaś mnie słuchać! Nie
zwracałaś uwagi w ogóle!
Yennefer uniosła brwi.
- Nie chciałam cię słuchać, powiadasz? Interesujące. Zwykle poświęcam uwagę
każdemu wypowiedzianemu w mojej przytomności zdaniu i notuję je w pamięci.
Warunkiem jest, by w zdaniu była choć krztyna sensu.
- Ciągle sobie kpisz - Ciri zgrzytnęła zębami. - A ja chciałam ci tylko
powiedzieć... No, o tych zdolnościach. Bo widzisz, tam, w Kaer Morhen, w
górach... Nie umiałam zrobić żadnego wiedźmińskiego Znaku. Ani jednego!
- Wiem o tym.
- Wiesz?
- Wiem. Ale to o niczym nie świadczy.
- Jak to? No... Ale to jeszcze nie wszystko!
- Słucham w napięciu.
- Ja się nie nadaję. Czy nie rozumiesz tego? Jestem... za młoda.
- Byłam młodsza, kiedy zaczynałam.
- Ale pewnie nie byłaś...
- O co ci chodzi, dziewczyno? Przestań się jąkać! Chociaż jedno pełne zdanie,
bardzo proszę.
- Bo... - Ciri opuściła głowę, zarumieniła się. - Bo Iola, Myrrha, Eumeid i
Katje, gdy jadłyśmy obiad, śmiały się ze mnie i powiedziały, że do mnie czary
nie mają przystępu, a ja nie zrobię żadnej magii, bo... Bo jestem... dziewicą,
to znaczy...
- Wyobraź sobie, że wiem, co to znaczy - przerwała czarodziejka. - Pewnie znowu
poczytasz to za złośliwą drwinę, ale z przykrością komunikuję ci, że pleciesz
bzdury. Wracajmy do testu.
- Jestem dziewicą! - powtórzyła Ciri zadziornie. - Po co te testy? Dziewica nie
może czarować!
- Nie widzę wyjścia - Yennefer odchyliła się na oparcie krzesła. - Idź więc i
strać dziewictwo, jeśli aż tak ci przeszkadza. Ja poczekam. Ale pospiesz się,
jeśli możesz.
- Żartujesz sobie ze mnie?
- Zauważyłaś? - czarodziejka uśmiechnęła się lekko. - Gratuluję. Zdałaś wstępny
test na bystrość. A teraz test właściwy. Wytęż uwagę, proszę. Spójrz: na tym
obrazku są cztery sosenki. Każda ma inną ilość gałązek. Narysuj piątą, taką,
która pasuje do tych czterech, która powinna znaleźć się w tym pustym miejscu.
- Sosenki są głupie - zawyrokowała Ciri, wysuwając język i rysując węgielkiem
lekko koślawe drzewko. - I nudne! Nie rozumiem, co sosenki mają wspólnego z
magią? Co? Pani Yennefer! Obiecałaś odpowiadać na moje pytania!
- Niestety - westchnęła czarodziejka, biorąc arkusz i krytycznie przyglądając
się rysunkowi. - Zdaje mi się, że przyjdzie mi żałować tej obietnicy. Co
sosenki mają wspólnego z magią? Nic. Ale narysowałaś prawidłowo i w czasie. Zaiste,
jak na dziewicę, bardzo dobrze.
- Śmiejesz się ze mnie?
- Nie. Ja się rzadko śmieję. Muszę mieć naprawdę istotny powód, by się śmiać.
Skup się na nowym arkuszu, Niespodzianko. Narysowane są na nim szeregi złożone
z gwiazdek, kółek, krzyżyków i trójkątów, w każdym szeregu inna ilość każdego
elementu. Zastanów się i odpowiedz: ile gwiazdek powinno być w ostatnim rządku?
- Gwiazdki są głupie!
- Ile, dziewczyno?
- Trzy!
Yennefer milczała długo, zapatrzona w sobie tylko wiadomy szczegół na
rzeźbionych drzwiach szafy. Złośliwy uśmieszek na ustach Ciri zaczął powolutku
znikać, aż wreszcie zniknął całkiem, bez śladu.
- Zapewne ciekawiło cię - powiedziała bardzo wolno czarodziejka, nie przestając
podziwiać szafy - co się stanie, gdy udzielisz mi bezsensownej i głupiej
odpowiedzi. Myślałaś może, że nie zauważę, bo twoje odpowiedzi wcale mnie nie
interesują? Źle myślałaś. Sądziłaś może, że po prostu przyjmę do wiadomości, że
jesteś niemądra? Źle sądziłaś. A jeśli znudziło ci się być testowana i chciałaś
dla odmiany przetestować mnie... No, to chyba ci się udało?
Tak czy inaczej, ten test jest zakończony. Oddaj mi arkusz.
- Przepraszam, pani Yennefer - dziewczynka opuściła głowę. - Tam oczywiście
powinna być... jedna gwiazdka. Bardzo cię przepraszam. Proszę, nie gniewaj się
na mnie.
- Spójrz na mnie, Ciri.
Uniosła oczy, zaskoczona. Bo czarodziejka po raz pierwszy zwróciła się do niej
jej imieniem.
- Ciri - powiedziała Yennefer. - Wiedz, że ja wbrew pozorom gniewam się równie
rzadko, jak śmieję. Nie rozgniewałaś mnie. Ale przepraszając, dowiodłaś, że nie
myliłam się co do ciebie. A teraz weź następny arkusz. Jak widzisz, jest na nim
pięć domków. Narysuj szósty domek...
- Znowu? Naprawdę nie rozumiem, po co...
-... szósty domek - głos czarodziejki zmienił się niebezpiecznie, a oczy
błysnęły fioletowym żarem. - Tu, w tym pustym miejscu. Nie każ mi powtarzać,
proszę.
*****
Po jabłuszkach, sosenkach, gwiazdkach, rybkach i domkach przyszła kolej na
labirynty, z których należało bardzo szybko znaleźć wyjście, na faliste linie,
na kleksy przypominające rozgniecione karaluchy, na inne dziwne obrazki i
mozaiki, od których oczy zezowały, a w głowie wirowało. Potem była błyszcząca
kulka na sznurku, w którą należało długo się wpatrywać. Wpatrywanie się było
nudne jak flaki z olejem, Ciri regularnie przy tym usypiała. Yennefer, o dziwo,
wcale się tym nie przejmowała, choć kilka dni wcześniej nakrzyczała na nią
groźnie za próbę drzemki nad jednym z karaluszych kleksów.
Od ślęczenia nad testami rozbolały ją kark i plecy i bolały z dnia na dzień
coraz dotkliwiej. Zatęskniła do ruchu i świeżego powietrza i w ramach obowiązku
szczerości zaraz powiedziała o tym Yennefer. Czarodziejka przyjęła to tak
gładko, jakby czekała na to od dawna.
Przez dwa kolejne dni obie biegały po parku, przeskakiwały rowy i płoty pod
rozbawionymi lub pełnymi politowania spojrzeniami kapłanek i adeptek.
Gimnastykowały się, ćwiczyły równowagę, chodząc po szczycie murku okalającego
sad i zabudowania gospodarcze. W przeciwieństwie do treningów w Kaer Morhen,
ćwiczeniom z Yennefer zawsze jednak towarzyszyła teoria. Czarodziejka uczyła
Ciri oddechu, sterując ruchami piersi i przepony silnym naciskiem dłoni.
Tłumaczyła zasady ruchu, działanie mięśni i kości, demonstrowała, jak
odpoczywać, odprężać się i relaksować.
Podczas jednego z takich relaksów, wyciągnięta na trawie, wpatrzona w niebo,
Ciri zadała nurtujące ją pytanie.
- Pani Yennefer? Kiedy wreszcie zakończymy te testy?
- Aż tak cię nużą?
- Nie... Ale chciałabym już wiedzieć, czy nadaję się na czarodziejkę.
- Nadajesz się.
- Już to wiesz?
- Wiedziałam o tym od początku. Niewiele osób jest zdolnych dostrzec aktywność
mojej gwiazdy. Bardzo niewiele. Ty zauważyłaś to natychmiast.
- A testy?
- Zakończone. Wiem już o tobie to, co chciałam wiedzieć.
- Ale niektóre zadania... Nie bardzo mi wyszły. Sama mówiłaś, że... Naprawdę
jesteś pewna? Nie mylisz się? Jesteś pewna, że mam zdolności?
- Jestem pewna.
- Ale...
- Ciri - czarodziejka sprawiała wrażenie, że jest rozbawiona i zniecierpliwiona
jednocześnie. - Od momentu, gdy położyłyśmy się na łące, rozmawiam z tobą nie
używając głosu. To się nazywa telepatia, zapamiętaj. I jak zapewne zauważyłaś,
nie utrudnia nam to konwersacji.
- Magia - Yennefer, wpatrzona w niebo nad wzgórzami, oparta ręce na łęku siodła
- jest w opinii niektórych ucieleśnieniem Chaosu. Jest kluczem zdolnym otworzyć
zakazane drzwi. Drzwi, za którymi czai się koszmar, zgroza i niewyobrażalna
okropność, za którymi czyhają wrogie, destrukcyjne siły, moce czystego Zła,
mogące unicestwić nie tylko tego, kto drzwi uchyli, ale i cały świat. A
ponieważ nie brakuje takich, którzy przy owych drzwiach manipulują, kiedyś ktoś
popełni błąd, a wówczas zagłada świata będzie przesądzona i nieuchronna. Magia
jest zatem zemstą i orężem Chaosu. To, że po Koniunkcji Sfer ludzie nauczyli
posługiwać się magią, jest przekleństwem i zgubą świata. Zgubą ludzkości. I tak
jest, Ciri. Ci, którzy uważają magię za Chaos, nie mylą się.
Kary ogier czarodziejki zarżał przeciągle, trącony piętami, i ruszył wolno
przez wrzosowisko. Ciri popędziła konia, pojechała śladem, zrównała się. Wrzosy
sięgały strzemion.
- Magia - podjęła po chwili Yennefer - jest w opinii niektórych sztuką. Sztuką
wielką, elitarną, zdolną tworzyć rzeczy piękne i niezwykłe. Magia to talent
dany nielicznym wybrańcom. Inni, talentu pozbawieni, mogą jedynie patrzeć z
podziwem i zazdrością na rezultaty pracy artystów, mogą podziwiać stworzone
dzieła, czując zarazem, że bez tych dzieł i bez tego talentu świat byłby
uboższy. To, że po Koniunkcji Sfer niektórzy wybrańcy odkryli w sobie talent i
magię, to, że odnaleźli w sobie Sztukę, jest błogosławieństwem piękna. I tak
jest. Ci, którzy uważają magię za sztukę, również mają rację.
Na obłym, gołym wzgórzu, wystającym z wrzosowisk jak grzbiet przyczajonego
drapieżnika, leżał olbrzymi głaz, wsparty na kilku innych, mniejszych
kamieniach. Czarodziejka skierowała konia w jego stronę, nie przerywając
wykładu.
- Są również tacy, według których magia jest nauką. By ją opanować, nie
wystarczy talent i wrodzone zdolności. Nieodzowne są lata pilnych studiów i
wytężonej pracy, konieczna jest wytrwałość i wewnętrzna dyscyplina. Tak zdobyta
magia to wiedza, to poznanie, którego granice poszerzane są stale przez światłe
i żywe umysły, przez doświadczenie, eksperyment, praktykę. Tak zdobyta magia to
postęp. To pług, krosno, młyn wodny, dymarka, dźwig i wielokrążek. To postęp,
rozwój, to odmiana. To ciągły ruch. W górę. Ku lepszemu. Ku gwiazdom. To, że po
Koniunkcji Sfer odkryliśmy magię, pozwoli nam kiedyś dosięgnąć gwiazd. Zsiądź z
konia, Ciri.
Yennefer zbliżyła się do monolitu, położyła dłoń na chropawej powierzchni
kamienia, ostrożnie zgarnęła, z niego pył i zeschłe listki.
- Ci, którzy uważają magię za naukę - podjęta - również mają rację. Zapamiętaj
to, Ciri. A teraz podejdź tu, do mnie.
Dziewczynka przełknęła ślinę, zbliżyła się. Czarodziejka objęła ją ramieniem.
- Zapamiętaj - powtórzyła. - Magia jest Chaosem, Sztuką i Nauką. Jest
przekleństwem, błogosławieństwem i postępem. Wszystko zależy od tego, kto się
magią posługuje, jak i w jakim celu. A magia jest wszędzie. Wszędzie wokół nas.
Łatwo dostępna. Wystarczy wyciągnąć rękę. Spójrz. Wyciągam rękę.
Kromlech zadrżał wyczuwalnie. Ciri usłyszała głuchy, odległy huk, dobiegające z
wnętrza ziemi dudnienie. Wrzosy zafalowały, spłaszczone wichrem, który nagle
runął na wzgórze. Niebo pociemniało gwałtownie, zakryte chmurami pędzącymi z
niesamowitą prędkością. Dziewczynka poczuła na twarzy krople deszczu. Zmrużyła
oczy w ogniu błyskawic, którymi nagle zapłonął horyzont. Odruchowo przytuliła
się do czarodziejki, do jej czarnych pachnących bzem i agrestem włosów.
- Ziemia, po której stąpamy. Ogień, który nie wygasa w jej wnętrzu. Woda, z
której wyszło wszelkie życie i bez której to życie jest niemożliwe. Powietrze,
którym oddychamy. Wystarczy wyciągnąć rękę, by nad mmi zapanować, zmusić do
uległości. Magia jest wszędzie. Jest w powietrzu, w wodzie, w ziemi i w ogniu.
I jest za drzwiami, które Koniunkcja Sfer przed nami zamknęła. Stamtąd, zza
zamkniętych drzwi, magia niekiedy wyciąga rękę do nas. Po nas. Wiesz o tym,
prawda? Poczułaś już dotknięcie magii, dotyk ręki zza zamkniętych drzwi. Dotyk
ten przepełnił cię strachem. Taki dotyk każdego przepełnia strachem. Bo w
każdym z nas jest Chaos i Ład, Dobro i Zło. Ale nad tym można i trzeba panować.
Trzeba się tego nauczyć. I ty nauczysz się tego, Ciri. Po to przyprowadziłam
cię tu, do tego kamienia, który od niepamiętnych czasów stoi na przecięciu
tętniących mocą żył. Dotknij go.
Głaz drżał, wibrował, a wraz z nim drżało i wibrowało całe wzgórze.
- Magia wyciąga po ciebie rękę, Ciri. Po ciebie, dziwna dziewczyno,
Niespodzianko, Dziecko Starszej Krwi, Krwi Elfów. Dziwna dziewczyno, wpleciona
w Ruch i Odmianę, w Zagładę i Odrodzenie. Przeznaczona i będąca przeznaczeniem.
Magia wyciąga po ciebie rękę zza zamkniętych drzwi, po ciebie, maleńkie
ziarenko piasku w trybach Zegara Losu. Wyciąga po ciebie swe szpony Chaos,
który wciąż nie jest pewien, czy staniesz się jego narzędziem, czy też
przeszkodą w jego planach. To, co Chaos pokazuje ci w snach, to jest właśnie ta
niepewność. Chaos boi się ciebie. Dziecko Przeznaczenia. A chce sprawić, byś to
ty czuła lęk.
Łysnęła błyskawica, przeciągle gruchnął grom. Ciri drżała z zimna i
przerażenia.
- Chaos nie może pokazać ci, czym naprawdę jest. Pokazuje ci więc przyszłość,
pokazuje to, co się zdarzy. Chce sprawić, byś bała się nadchodzących dni, by
strach przed tym, co spotka ciebie i twych bliskich, zaczął tobą kierować, by
owładnął tobą całkowicie. Dlatego Chaos zsyła sny. Pokażesz mi teraz, co
widzisz w snach. I będziesz się bać. A potem zapomnisz i zapanujesz nad lękiem.
Spójrz na moją gwiazdę, Ciri. Nie odrywaj od niej oczu!
Błysnęło. Zagrzmiało.
- Mów! Rozkazuję ci!
Krew. Usta Yennefer, pocięte i rozbite, poruszają się bezgłośnie, broczą krwią.
Białe skaty migają w galopie. Koń rży. Skok. Przepaść, otchłań. Krzyk. Lot, nie
kończący się lot. Otchłań...
W głębi otchłani dym. Schody prowadzące w dół. Va'esse deireadh aep eigean..
"Coś się kończy... Co? Elanie blath, Feainnewedd... Dziecko Starszej Krwi?
Głos Yennefer wydaje się dobiegać z daleka, jest głuchy, budzi echa wśród
ociekających wilgocią kamiennych ścian. Elaine blath...
- Mów!
Fiołkowe oczy błyszczą, palą się w wychudłej, skurczonej, poczerniałej od męki
twarzy, przysłoniętej burzą zmierzwionych, brudnych czarnych włosów. Ciemność.
Wilgoć. Smród. Przeraźliwe zimno kamiennych ścian. Zimno żelaza na przegubach
rąk, na kostkach nóg...
Otchłań. Dym. Schody prowadzące w dół. Schody, którymi trzeba zejść. Trzeba,
bo... Bo coś się kończy. Bo nadchodzi Tedd Deireadh, Czas Końca, Czas Wilczej
Zamieci. Czas Białego Zimna i Białego Światła...
Lwiątko musi umrzeć! Racja stanu!
Idziemy, mówi Geralt. Schodami w dół. Musimy. Tak trzeba. Innej drogi nie ma.
Tylko schody. W dół! Jego usta nie poruszają się. Są sine. Krew, wszędzie
krew... Całe schody we krwi... Byle się nie pośliznąć... Bo wiedźmin potyka się
tylko raz... Błysk klingi. Krzyk. Śmierć. W dół. Schodami w dół.
Dym. Ogień. Wściekły galop, łomot kopyt. Dookoła pożar. Trzymaj się! Trzymaj
się, Lwiątko z Cintry!
Czarny koń rży, staje dęba. Trzymaj się!
Czarny koń tańczy. W szczelinie hełmu ozdobionego skrzydłami drapieżnego ptaka
błyszczą i płoną bezlitosne oczy.
Szeroki miecz, odbijając blask pożaru, spada ze świstem. Unik, Ciri! Zwód!
Piruet, parada! Unik! Unik! Za wolnooooo!!!
Uderzenie oślepia błyskiem oczy, wstrząsa całym ciałem, ból paraliżuje na
moment, otępia, znieczula, a potem wybucha nagle z potworną siłą, wpija się w
policzek okrutnymi ostrymi kłami, targa, przenika na wskroś, promieniuje na
szyję, na kark, na pierś, na płuca...
- Ciri!
Czuła na plecach i tyle głowy chropawy, nieprzyjemnie nieruchomy chłód
kamienia. Nie pamiętała, kiedy usiadła. Yennefer klęczała obok. Delikatnie,
lecz zdecydowanie rozprostowała jej palce, oderwała dłoń od policzka. Policzek
tętnił, pulsował bólem.
- Mamo... - jęknęła Ciri. - Mamo... Jak boli! Mamusiu...
Czarodziejka dotknęła jej twarzy. Rękę miała zimną jak lód. Ból ustał
momentalnie.
- Widziałam... - szepnęła dziewczynka, zamykając oczy. - To, co w snach...
Czarnego rycerza... Geralta... I jeszcze... Ciebie... Widziałam ciebie, pani
Yennefer!
- Wiem.
- Widziałam cię... Widziałam, jak...
- Już nigdy więcej. Nigdy nie będziesz już tego widzieć. Nigdy nie będziesz już
o tym śnić. Dam ci siłę, która odepchnie od ciebie te koszmary. Po to cię tu przyprowadziłam,
Ciri, by ci tę siłę pokazać. Od jutra zacznę ci ją dawać.
Nastąpiły trudne, pracowite dni, dni wytężonej nauki, wyczerpującej pracy.
Yennefer była stanowcza, wymagająca, często surowa, niekiedy władczo groźna.
Ale nudna nie była nigdy. Dawniej Ciri z trudem powstrzymywała opadanie powiek
w szkółce świątynnej, a zdarzało się jej i zadrzemać podczas lekcji, uśpionej
monotonnym, łagodnym głosem Nenneke, Ioli Pierwszej, Zarzyczki lub innych
kapłanek-nauczycielek. Z Yennefer to było niemożliwe. I nie tylko ze względu na
tembr głosu czarodziejki, na używane przez nią krótkie, ostro akcentowane
zdania. Najważniejsza była treść nauki. Nauki o magii. Nauki fascynującej,
podniecającej, pochłaniającej.
Większość dnia Ciri spędzała z Yennefer. Wracała do dormitorium późną nocą,
padała na łóżko jak kłoda, zasypiała natychmiast. Adeptki narzekały, że
strasznie chrapie, próbowały ją budzić. Bezskutecznie.
Ciri spała twardo.
Bez snów.
*****
- O bogowie - Yennefer westchnęła z rezygnacją, oburącz rozburzyła czarne loki,
opuściła głowę. - Przecież to takie proste! Jeżeli nie potrafisz opanować tego
gestu, to co będzie z trudniejszymi?
Ciri odwróciła się, zaburczała, fuknęła, roztarła zesztywniałą dłoń.
Czarodziejka westchnęła ponownie.
- Spójrz jeszcze raz na rycinę, zobacz, jak powinny być rozstawione palce.
Zwróć uwagę na objaśniające strzałki i runy określające gest, jaki należy
wykonać.
- Patrzyłam już na ten rysunek tysiąc razy! Runy rozumiem! Vort, caelme. Ys,
veloe. Od siebie, wolno. W dół, szybko. Dłoń... o, tak?
- A mały palec?
- Nie da się go tak ustawić, nie zginając jednocześnie serdecznego!
- Daj mi rękę.
- Auuu!
- Ciszej, Ciri, bo Nenneke znów tu przybiegnie, myśląc, że obdzieram cię żywcem
ze skóry albo smażę w oleju. Nie zmieniaj układu palców. A teraz wykonaj gest.
Obrót, obrót nadgarstkiem! Dobrze. Teraz strzepnij dłonią, rozluźnij palce. I
powtórz. No, nie! Czy wiesz, co zrobiłaś? Gdybyś w ten sposób rzuciła prawdziwe
zaklęcie, przez miesiąc nosiłabyś rękę w łupkach! Czy ty masz dłonie z drewna?
- Mam rękę ćwiczoną do miecza! To przez to!
- Bzdura. Geralt całe życie machał mieczem, a palce ma zręczne i... hmmm...
bardzo delikatne. Dalej, brzydulko, spróbuj jeszcze raz. No widzisz? Wystarczy
chcieć. Wystarczy się postarać. Jeszcze raz. Dobrze. Strzepnij dłonią. I
jeszcze raz. Dobrze. Zmęczyłaś się?
- Trochę...
- Pozwól, rozmasuję ci dłoń i przedramię. Ciri, dlaczego nie używasz maści,
którą ci dałam? Łapki masz chropawe jak kormoran... A to co jest? Ślad po
pierścionku, tak? Czy mi się zdaje, ale chyba zabroniłam ci nosić biżuterii?
- Ale ja ten pierścionek wygrałam od Myrrhy w baczka! I nosiłam go tylko pół
dnia...
- O pół dnia za długo. Nie noś go więcej, proszę.
- Nie rozumiem, dlaczego nie wolno mi...
- Nie musisz rozumieć - ucięła czarodziejka, ale w jej głosie nie było gniewu.
- Proszę, byś nie nosiła żadnych ozdób tego typu. Chcesz, to wepnij sobie kwiat
we włosy. Upleć wianek. Ale żadnego metalu, żadnego kryształu, żadnego kamyka.
To ważne, Ciri. Gdy przyjdzie czas, wyjaśnię ci dlaczego. Na razie zaufaj mi i
zastosuj się do mojej prośby.
- Ty nosisz twoją gwiazdę, kolczyki i pierścienie! A mnie nie wolno? Czy to
dlatego, że jestem... dziewicą?
- Brzydulko - Yennefer uśmiechnęła się, pogłaskała ją po głowie. - Czy ty masz
obsesję na tym punkcie? Tłumaczyłam ci już, to nie ma żadnego znaczenia, jesteś
czy nie jesteś. Żadnego. Jutro umyj włosy, bo już czas, widzę.
- Pani Yennefer?
- Słucham.
- Czy mogę... W ramach tej szczerości, którą mi obiecywałaś... Czy mogę cię o
coś zapytać?
- Możesz. Ale, na bogów, byle nie o dziewictwo, proszę. Ciri przygryzła wargę i
milczała długo.
- Trudno - westchnęła Yennefer. - Niech będzie. Pytaj.
- Bo widzisz... - Ciri zarumieniła się, oblizała wargi. - Dziewczęta w
dormitorium ciągle plotkują i opowiadają różne historie... O święcie Belleteyn
i inne takie... A na mnie mówią, że smarkata jestem i że jestem dziecko, bo już
czas... Pani Yennefer, jak to naprawdę jest? Jak poznać, że już nadszedł
czas...
-... by móc pójść z mężczyzną do łóżka?
Ciri oblała się rumieńcem. Milczała chwilę, potem uniosła oczy i kiwnęła głową.
- To łatwo stwierdzić - powiedziała swobodnie Yennefer. - Jeżeli zaczynasz się
nad tym zastanawiać, to znak, że ten czas już nadszedł.
- A ja wcale nie chcę!
- To nie jest obowiązkowe. Nie chcesz, nie idziesz.
- Aha - Ciri znów przygryzła wargę. - A ten... No... Mężczyzna... Jak poznać,
że to ten właściwy, z którym....
-... można pójść do łóżka?
- Mhm.
- Jeżeli w ogóle ma się wybór - czarodziejka skrzywiła wargi w uśmiechu - a nie
ma się dużej wprawy, w pierwszej kolejności ocenia się nie mężczyznę, ale
łóżko.
Szmaragdowe oczy Ciri nabrały kształtu i rozmiaru spodków.
- Jak to... łóżko?
- Właśnie tak. Tych, którzy łóżek w ogóle nie mają, eliminujesz z miejsca.
Spośród pozostałych eliminujesz posiadaczy łóżek brudnych i niechlujnych. A gdy
pozostaną już tylko tacy, którzy mają łóżka czyste i schludne, wybierasz tego,
który najbardziej ci się podoba. Niestety, sposób nie jest stuprocentowo pewny.
Można się cholernie pomylić.
- Żartujesz?
- Nie. Nie żartuję. Ciri, od jutra będziesz spać tu, ze mną. Przenieś tu twoje
rzeczy. W dormitorium adeptek, jak słyszę, marnuje się na paplaninę za dużo
czasu, który winien być przeznaczony na odpoczynek i sen.
*****
Po opanowaniu podstawowych układów dłoni, ruchów i gestów Ciri zaczęła się
uczyć zaklęć i ich formuł. Formuły były łatwiejsze. Zapisane w Starszej Mowie,
którą dziewczynka posługiwała się perfekcyjnie, łatwo zapadały w pamięć. Z
konieczną przy ich wypowiadaniu, niekiedy dość skomplikowaną intonacją również nie
miała problemów. Yennefer była wyraźnie zadowolona, z dnia na dzień robiła się
coraz milsza i sympatyczniejsza. Coraz częściej, robiąc przerwy w nauce, obie
plotkowały o byle czym, żartowały, obie nawet zaczęły znajdować rozrywkę w
delikatnym podkpiwaniu z Nenneke, która często "wizytowała" wykłady i
ćwiczenia, zjeżona i napuszona jak kwoka, gotowa brać Ciri pod opiekuńcze
skrzydła, bronić i ratować przed wyimaginowaną surowością czarodziejki i
"nieludzkimi torturami" edukacji.
Posłuszna poleceniu, Ciri przeprowadziła się do komnaty Yennefer. Teraz były
już razem nie tylko w dzień, ale i w nocy. Niekiedy nauka również odbywała się
nocą - niektórych gestów, formuł i zaklęć nie wolno było używać w świetle dnia.
Czarodziejka, zadowolona z postępów dziewczynki, zwolniła tempo edukacji. Miały
więcej wolnego czasu. Wieczory spędzały na czytaniu ksiąg, razem lub
oddzielnie. Ciri przebrnęła przez Dialogi o naturze magii Stammelforda,
Mocarstwa żywiołów Giambattisty, przez Magię naturalną Richerta i Moncka.
Wertowała też - bo przeczytać ich w całości nie zdołała - takie dzieła, jak
świat niewidzialny Jana Bekkera czy Tajemnica tajemnic Agnes z Glanville.
Zaglądała do pradawnego pożółkłego Kodeksu z Mirthe i do Ard Aercane, a nawet
do słynnej, strasznej Dhu Dwimmermorc, pełnej budzących grozę grawiur.
Sięgała też po inne, nie dotyczące magii książki. Czytywała Historię świata i
Traktat o życiu. Nie omijała i lżejszych pozycji ze świątynnej biblioteki. Z
wypiekami na twarzy pochłonęła Igraszki markiza La Creahme i Królewskiej damy
Anny Tiller. Czytała Niedole miłowania i Czas księżyca, zbiory poezji słynnego
trubadura Jaskra. Popłakała się przy subtelnych, tchnących tajemnicą balladach
Essi Daven, zebranych w małym, ślicznie oprawionym tomiku, noszącym tytuł
Błękitna perła.
Często korzystała z przywileju i zadawała pytania. I otrzymywała odpowiedzi.
Coraz częściej przychodziło jej jednak stawać się samej adresatką pytań.
Yennefer początkowo zdawały się w ogóle nie interesować jej losy, ani
dzieciństwo w Cintrze, ani późniejsze, wojenne wydarzenia. Ale potem pytania
stawały się coraz konkretniejsze. Ciri musiała odpowiadać - czyniła to bardzo
niechętnie, bo każde pytanie czarodziejki otwierało w jej pamięci drzwi,
których obiecała sobie nigdy nie otwierać, które pragnęła pozostawić
zamkniętymi raz na zawsze. Od czasu spotkania z Geraltem w Sodden uważała, że
rozpoczęła "inne życie", że tamto, w Cintrze, zostało ostatecznie i
nieodwołalnie wymazane. Wiedźmini w Kaer Morhen nigdy o nic nie pytali, a przed
przyjazdem do świątyni Geralt wręcz wymógł na niej, by słowem nie zdradziła
przed nikim, kim była. Nenneke, która oczywiście wiedziała o wszystkim, zadbała
o to, by dla innych kapłanek i adeptek Ciri była najzwyklejszą w świecie
nieślubną córką rycerza i wieśniaczki, dzieckiem, dla którego nie było miejsca
ani w kasztelu ojca, ani w matczynej chałupinie. Połowa adeptek w świątyni
Melitele była właśnie takimi dziećmi.
A Yennefer też znała tajemnicę. Była tą, której "można zaufać".
Yennefer pytała. O tamto. O Cintrę.
- Jak wydostałaś się z miasta, Ciri? W jaki sposób udało ci się wymknąć
Nilfgaardczykom?
Tego Ciri nie pamiętała. Wszystko urywało się, gubiło w mroku i dymie.
Przypominała sobie oblężenie, pożegnanie z królową Calanthe, jej babką,
pamiętała baronów i rycerzy, przemocą odciągających ją od łoża, na którym
spoczywała ranna, umierająca Lwica z Cintry. Pamiętała szaleńczą ucieczkę przez
płonące uliczki, krwawy bój i upadek z konia. Pamiętała czarnego jeźdźca w
hełmie ozdobionym skrzydłami drapieżnego ptaka.
I nic więcej.
- Nie pamiętam. Naprawdę nie pamiętam, pani Yennefer.
Yennefer nie nalegała. Zadawała inne pytania. Robiła to delikatnie i taktownie,
a Ciri stawała się coraz swobodniejsza. Wreszcie zaczęła mówić sama. Nie
czekając na pytania, opowiadała o swych latach dziecięcych w Cintrze i na
Wyspach Skellige. O tym, jak dowiedziała się o Prawie Niespodzianki i o tym, że
wyrok losu uczynił ją przeznaczeniem Geralta z Rivii, Wiedźmina o białych
włosach. Opowiedziała o wojnie. O tułaczce po lasach Zarzecza, o pobycie wśród
druidów z Angrenu i o czasie spędzonym na wsi. O tym, jak Geralt ją tam
odnalazł i zabrał do Kaer Morhen, do Wiedźmińskiego Siedliszcza, otwierając
nowy rozdział w jej krótkim życiu.
Któregoś wieczora, nie pytana, z własnej inicjatywy, swobodnie, wesoło i mocno
ubarwiając, opowiedziała czarodziejce o swym pierwszym spotkaniu z wiedźminem,
w Lesie Brokilon, wśród driad, które ją porwały i chciały przemocą zatrzymać,
przerobić na jedną ze swoich.
- Ha! - powiedziała Yennefer, wysłuchawszy opowieści. - Dałabym wiele, by móc
to zobaczyć. Mówię o Geralcie. Staram sobie wyobrazić jego minę, wówczas, w
Brokilonie, gdy zobaczył, jaką to Niespodziankę zrobiło mu przeznaczenie! Bo
chyba musiał mieć cudowną minę, gdy dowiedział się, kim jesteś?
Ciri zachichotała, w jej szmaragdowych oczach zapaliły się diabelskie ogniki.
- Oj, tak! - parsknęła. - Miał minę! Jeszcze jaką! Chcesz zobaczyć? Pokażę ci.
Spójrz na mnie!
Yennefer wybuchnęła śmiechem.
Ten śmiech, pomyślała Ciri, patrząc na lecące na wschód chmary czarnych ptaków.
Ten śmiech, wspólny i szczery, zbliżył nas naprawdę, ją i mnie. Zrozumiałyśmy,
i ona, i ja, że możemy się wspólnie śmiać, rozmawiając o nim. O Geralcie. Nagle
stałyśmy się sobie bliskie, chociaż dobrze wiedziałam, że Geralt łączy nas i
dzieli jednocześnie, i że zawsze tak będzie.
Zbliżył nas ten wspólny śmiech.
I to, co stało się dwa dni później. W lesie, na wzgórzach. Pokazywała mi wtedy,
jak odnajdywać...
*****
- Nie rozumiem, dlaczego mam szukać tych... Znowu zapomniałam, jak to się
nazywa...
- Intersekcje - podpowiedziała Yennefer, wyskubując rzepy, które wczepiły się
jej w rękaw podczas przeprawy przez zarośla. - Pokazuję ci, jak je wykrywać, bo
są to miejsca, z których można czerpać moc.
- Przecież ja już umiem czerpać moc! A sama uczyłaś mnie, że moc jest wszędzie.
Po co więc łazimy po krzakach? W świątyni jest przecież pełno energii!
- Owszem, jest jej tam niemało. Dlatego właśnie wybudowano ją tam, a nie gdzie
indziej. I dlatego też na terenie świątyni wydaje ci się, że czerpanie jest
takie łatwe.
- Nogi mnie już bolą! Usiądźmy na chwilę, dobrze?
- Dobrze, brzydulko.
- Pani Yennefer?
- Słucham.
- Dlaczego zawsze czerpiemy moc z żył wodnych? Przecież energia magiczna jest
wszędzie. Jest w ziemi, prawda? W powietrzu, w ogniu?
- Prawda.
- A ziemia... O, wszędzie tu dookoła pełno ziemi. Pod nogami. I wszędzie jest
powietrze! A jeśli zechcemy ognia, to przecież wystarczy rozpalić ognisko i...
- Jesteś jeszcze za słaba, by wyciągnąć energię z ziemi. Za mało jeszcze wiesz,
by udało ci się wydobyć coś z powietrza. A ogniem absolutnie zabraniam ci się
bawić! Mówiłam już, pod żadnym pozorem nie wolno ci dotykać energii ognia!
- Nie krzycz. Pamiętam.
Siedziały w milczeniu na suchym zwalonym pniu, słuchając wiatru szumiącego w
koronach drzew, słuchając dzięcioła, który zajadle tuktukał gdzieś w pobliżu.
Ciri była głodna, a ślina gęstniała jej z pragnienia, lecz wiedziała, że skargi
nie dadzą nic. Dawniej, przed miesiącem, Yennefer reagowała na takie żale
suchym wykładem o sztuce panowania nad prymitywnymi instynktami, później już
tylko zbywała je lekceważącym milczeniem. Protesty miały równie mało sensu i
dawały równie mało skutku, jak dąsy o nazywanie "brzydulką".
Czarodziejka wyskubała z rękawa ostatni rzep. Zaraz o coś zapyta, pomyślała
Ciri, słyszę, jak myśli. Znowu zapyta o coś, czego nie pamiętam. Albo o coś,
czego nie chcę pamiętać. Nie, to nie ma sensu. Nie odpowiem. Tamto to
przeszłość, do przeszłości nie ma powrotu. Sama kiedyś tak powiedziała...
- Opowiedz mi o twoich rodzicach, Ciri.
- Nie pamiętam ich, pani Yennefer...
- Przypomnij sobie. Proszę cię o to.
- Taty naprawdę nie pamiętam... - powiedziała cicho, ulegając rozkazowi. -
Tylko... Prawie wcale. Mamę... Mamę tak. Miała długie włosy, o, takie... I
zawsze była smutna... Pamiętam... Nie, niczego nie pamiętam...
- Przypomnij sobie, proszę.
- Nie pamiętam!
- Spójrz na moją gwiazdę.
Wrzeszczały mewy pikujące w dół, między łodzie rybaków, gdzie łapały odpadki i
wyrzucany ze skrzyń rybi drobiazg. Wiatr lekko łopotał opuszczonymi żaglami
drakkarów, nad przystanią snuł się dławiony mżawką dym. Do portu wpływały
triremy z Cintry, lśniły złote lwy na błękitnych proporcach. Wuj Crach, który
stał obok i trzymał na jej ramieniu dłoń wielką jak niedźwiedzia łapa, uklęknął
nagle na jedno kolano. Ustawieni w szeregi wojownicy rytmicznie uderzali
mieczami o tarcze.
Po pomoście szła ku nim królowa Calanthe. Jej babka. Ta, którą na Wyspach
Skellige nazywano oficjalnie Ard Rhena, Najwyższa Królowa. Ale wuj Crach an
Craite, Jarl Skellige, wciąż klęcząc z opuszczoną głową, powitał Lwicę z Cintry
tytułem mniej oficjalnym, ale uznawanym przez wyspiarzy za pełniejszy czci.
- Bądź pozdrowiona, Modron.
- Księżniczko - powiedziała Calanthe głosem zimnym i władczym, w ogóle nie
patrząc na jarla. - Chodź do mnie. Chodź tu do mnie, Ciri.
Dłoń babki była silna i twarda jak dłoń mężczyzny, pierścienie na niej lodowato
zimne.
- Gdzie Eist?
- Król... - zająknął się Crach. - Jest na morzu, Modron. Szuka szczątków... I
ciał. Od wczoraj...
- Dlaczego im na to zezwolił? - krzyknęła królowa. - Jak mógł do tego dopuścić?
Jak ty mogłeś do tego dopuścić, Crach? Jesteś jarlem Skellige! Żaden drakkar
nie ma prawa wyjść w morze bez twojego zezwolenia! Dlaczego zezwoliłeś, Crach?
Wuj jeszcze niżej opuścił rudą głowę.
- Konie! - powiedziała Calanthe. - Jedziemy do fortu. A jutro o świcie
odpływam. Zabieram księżniczkę do Cintry. Nigdy nie pozwolę jej tu wrócić. A
ty... Ty masz wobec mnie cholerny dług, Crach. Kiedyś zażądam, byś go spłacił.
- Wiem, Modron.
- Jeśli ja nie zdołam się upomnieć, zrobi to ona - Calanthe spojrzała na Ciri.
- Jej spłacisz twój dług, jarlu. Wiesz, w jaki sposób.
Crach an Craite wstał, wyprostował się, rysy jego ogorzałej twarzy stwardniały.
Szybkim ruchem wyciągnął z pochwy pozbawiony ozdób, prosty stalowy miecz,
obnażył lewe przedramię, poznaczone zgrubiałymi białymi szramami.
- Bez teatralnych gestów - parsknęła królowa. - Oszczędzaj krew. Powiedziałam:
kiedyś. Pamiętaj!
- Aen me Glaeddyv, zvaere a'Bloedgeas, Ard Rhena, Lionors aep Xintra! - Crach
an Craite, Jarl Wysp Skellige, uniósł ręce, potrząsnął mieczem. Wojownicy
ryknęli ochryple, walnęli bronią o tarcze.
- Przysięgę przyjęłam. Prowadź do fortu, jarlu. Ciri pamiętała powrót króla
Eista, jego skamieniałą, pobladłą twarz. I milczenie królowej. Pamiętała
ponurą, straszną ucztę, na której dzikie, brodate morskie wilki ze Skellige
powoli upijały się wśród przerażającej ciszy. Pamiętała szepty. Geas Muire...
Geas Muire!
Pamiętała strugi ciemnego piwa wylewanego na posadzkę, rogi roztrzaskiwane o
kamienne ściany halli w wybuchach rozpaczliwego, bezsilnego, bezsensownego
gniewu. Geas Muire! Pavetta!
Pavetta, królewna Cintry, i jej mąż, książę Duny. Rodzice Ciri. Przepadli.
Zginęli. Zabiło ich Geas Muire, Przekleństwo Morza. Pochłonął ich sztorm,
którego nikt nie przewidział. Sztorm, którego miało nie być...
Ciri odwróciła głowę, by Yennefer nie dostrzegła łez wypełniających jej oczy.
Po co to wszystko, pomyślała. Po co te pytania, te wspomnienia? Do przeszłości
nie ma powrotu. Nie mam już nikogo z nich. Ani taty, ani mamy, ani babki, tej,
która była Ard Rheną, Lwicą z Cintry. Wuj Crach an Craite też pewnie zginął.
Nie mam już nikogo i jestem kimś innym. Nie ma powrotu...
Czarodziejka milczała, zamyślona.
- Czy wtedy zaczęły się twoje sny? - spytała nagle.
- Nie - zastanowiła się Ciri. - Nie, nie wtedy. Dopiero później.
- Kiedy?
Dziewczynka zmarszczyła nos.
- Latem... Poprzednim... Bo następnego lata była już wojna...
- Aha. To znaczy, że sny zaczęły się po spotkaniu z Geraltem w Brokilonie?
Kiwnęła głową. Nie odpowiem na następne pytanie, postanowiła. Ale Yennefer nie
zadała pytania. Wstała szybko, spojrzała na słońce.
- No, dość tego siedzenia, brzydulko. Robi się późno. Szukamy dalej. Ręka luźno
przed siebie, nie naprężaj palców. Naprzód.
- Dokąd mam iść? W którą stronę?
- To obojętne.
- Żyły są wszędzie?
- Prawie. Nauczysz się, jak je wykrywać, znajdować w terenie, rozpoznawać takie
punkty. Znaczą je uschłe drzewa, skarlałe roślinki, miejsca omijane przez
wszystkie zwierzęta. Oprócz kotów.
- Kotów?
- Koty lubią spać i odpoczywać na intersekcjach. Wiele krąży opowieści o
magicznych zwierzętach, ale tak naprawdę kot, oprócz smoka, jest jedynym
stworzeniem umiejącym chłonąć moc. Nikt nie wie, po co kot ją chłonie i jak
wykorzystuje... Co się stało?
- Oooo... Tam, w tamtym kierunku! Chyba coś tam jest! Za tamtym drzewem!
- Ciri, nie fantazjuj. Intersekcje wyczuwa się, stojąc nad nimi... Hmmm...
Ciekawe. Powiedziałabym, niezwykłe. Naprawdę wyczuwasz ciąg?
- Naprawdę!
- Chodźmy więc. Ciekawe, ciekawe... No, lokalizuj. Pokaż gdzie.
- Tu! W tym miejscu!
- Brawo. Znakomicie. Czujesz lekkie skurcze palca serdecznego? Widzisz, jak
wygina się w dół? Zapamiętaj, to jest sygnał.
- Czy mogę zaczerpnąć?
- Zaczekaj, sprawdzę.
- Pani Yennefer? Jak to jest, z tym czerpaniem? Jeśli nabiorę w siebie mocy, to
jej przecież może zabraknąć tam, w dole. Czy tak wolno? Matka Nenneke uczyła
nas, że niczego nie wolno zabierać ot tak, dla kaprysu. Nawet wiśni należy
zostawić na drzewach, dla ptaków i żeby po prostu opadły.
Yennefer objęła ją, lekko pocałowała we włosy na skroni.
- Chciałabym - mruknęła - żeby to, co powiedziałaś, usłyszeli inni. Vilgefortz,
Francesca, Terranova... Ci, którzy uważają, że mają do mocy wyłączne prawa i
mogą z niej korzystać bez ograniczeń. Chciałabym, żeby posłuchali małej mądrej brzydulki
ze świątyni Melitele. Nie obawiaj się, Ciri. Dobrze, że o tym myślisz, ale
wierz mi, mocy jest dość. Nie zabraknie jej. To tak, jakbyś w wielkim sadzie
zerwała jedną jedyną wisienkę.
- Czy już mogę czerpać?
- Zaczekaj. Oho, to diabelnie silne gniazdo. Potężnie tętni! Uważaj, brzydulko.
Czerp ostrożnie i bardzo, bardzo powoli.
- Ja się nie boję! Pah-pah! Ja jestem Wiedźminką! Ha! Czuję ją! Czuję...
Oooooch! Pani... Ye... nnnne... feeeeeer...
- Cholera! Ostrzegałam! Mówiłam! Głowa do góry! Do góry, mówię! Masz, przyłóż
to do nosa, bo cała zachlapiesz się krwią! Spokojnie, spokojnie, malutka, tylko
mi nie mdlej. Jestem przy tobie. Jestem przy tobie... córeczko. Trzymaj
chustkę. Zaraz wyczaruję lód...
*****
O te trochę krwi z nosa była wielka awantura. Yennefer i Nenneke nie rozmawiały
ze sobą przez tydzień.
Przez tydzień Ciri leniuchowała, czytała księgi i nudziła się, bo czarodziejka
zawiesiła naukę. Dziewczynka nie widywała jej całymi dniami - Yennefer
przepadała gdzieś o świcie, wracała wieczorem, patrzyła na nią dziwnie i była
dziwnie małomówna.
Po tygodniu Ciri miała dość. Wieczorem, gdy czarodziejka wróciła, podeszła do
niej bez słowa, przytuliła się mocno.
Yennefer milczała. Bardzo długo. Nie musiała mówić. Jej palce, zaciśnięte na
ramionach dziewczynki, mówiły za nią.
Nazajutrz arcykapłanka i czarodziejka pogodziły się, odbywszy długą,
kilkugodzinną rozmowę.
I wtedy, ku ogromnej radości Ciri, wszystko wróciło do normy.
- Patrz mi w oczy, Ciri. Małe światełko. Formuła, proszę!
- Aine verseos!
- Dobrze. Popatrz na moją rękę. Taki sam gest i rozpuść światełko w powietrzu.
- Aine aen aenye!
- Znakomicie. A jaki gest należy teraz uczynić? Tak, właśnie taki. Bardzo
dobrze. Wzmocnij gest i zaczerpnij. Więcej, więcej, nie przerywaj!
- Ooooch...
- Plecy prosto! Ręce wzdłuż tułowia! Dłonie luźno, żadnych niepotrzebnych
ruchów palcami, każdy ruch może zmultiplifikować efekt, chcesz, by wybuchł tu
pożar? Wzmocnij, na co czekasz?
- Ooch, nie... Nie mogę...
- Odpręż się i przestań trząść! Czerp! Co ty robisz? No, teraz lepiej... Nie
osłabiaj woli! Za szybko, hyperwentylujesz! Niepotrzebnie rozgrzewasz! Wolniej,
brzydulko, spokojniej. Wiem, że to nieprzyjemne. Przyzwyczaisz się.
- Boli mnie... W brzuchu... O, tu...
- Jesteś kobietą, to typowa reakcja. Z czasem się uodpornisz. Ale żeby nabrać
odporności, musisz ćwiczyć bez blokady przeciwbólowej. To naprawdę konieczne,
Ciri. Niczego się nie bój, ja czuwam, ekranuję cię. Nic ci się nie może stać.
Ale ból musisz znieść. Oddychaj spokojnie. Skoncentruj się. Gest, proszę.
Doskonale. I bierz siłę, czerp, wciągaj... Dobrze, dobrze... Jeszcze trochę...
- O... O... Ooooch!
- No widzisz? Potrafisz, jeśli chcesz. Teraz obserwuj moją dłoń. Uważnie.
Wykonaj taki sam gest. Palce! Palce, Ciri! Patrz na moją dłoń, nie na sufit! Teraz
dobrze, tak, bardzo dobrze. Zwiąż. A teraz odwróć, zrewersuj gest i wydaj moc w
postaci silniejszego światła.
- Jiiii... Jiiiiik... yyyy...
- Przestań jęczeć! Opanuj się! To skurcz! To zaraz ustąpi! Szerzej palce,
wygaś, oddaj, oddaj to z siebie! Wolniej, cholera, bo znowu polecą ci naczynia
krwionośne!
- Jiiiiyyyyk!
- Za gwałtownie, brzydulko, wciąż za gwałtownie. Wiem, moc wyrywa się na
zewnątrz, ale musisz się nauczyć ją kontrolować. Nie wolno ci dopuszczać do
takich wybuchów jak przed chwilą. Gdybym cię nie izolowała, narobiłabyś tu
nielichego zamieszania. No, jeszcze raz. Zaczynamy od samego początku. Gest i
formuła.
- Nie! Już nie! Już nie mogę!
- Oddychaj powoli, przestań się trząść. Tym razem to zwykła histeria, nie
oszukasz mnie. Opanuj się, skoncentruj i zaczynaj.
- Nie, proszę, pani Yennefer... Boli mnie... Niedobrze mi...
- Tylko bez łez, Ciri. Nie ma paskudniejszego widoku niż płacząca czarodziejka.
Nic nie budzi większego politowania. Zapamiętaj to sobie. Nigdy o tym nie
zapominaj. Jeszcze raz, od początku. Zaklęcie i gest. Nie, nie, tym razem bez
naśladowania. Zrobisz to sama. No, wysil pamięć!
- Aine verseos... Aine aen aenye... Oooooch!
- Źle! Za szybko!
*****
Magia, jak żelazny grot z zadziorem, utkwiła w niej. Zraniła głęboko. Bolała.
Bolała tym dziwnym rodzajem bólu, który dziwnie kojarzy się z rozkoszą.
Dla odprężenia znowu biegały po parku. Yennefer wymogła na Nenneke wydanie z
depozytu miecza Ciri, umożliwiła dziewczynce ćwiczenie kroków, uników i ataków,
oczywiście tak, by inne kapłanki i adeptki tego nie widziały. Ale magia była
wszechobecna. Ciri uczyła się, jak prostymi zaklęciami i koncentracją woli
rozprężać mięśnie, zwalczać skurcze, kontrolować adrenalinę, panować nad
błędnikiem i nerwem błędnym, jak zwalniać lub przyspieszać tętno, jak na
krótkie chwile uniezależniać się od tlenu.
Czarodziejka wiedziała niespodziewanie wiele o mieczu i Wiedźmińskim
"tańcu". Wiedziała mnóstwo o sekretach Kaer Morhen, niewątpliwie
bywała w Warowni. Znała Vesemira i Eskela. Lamberta i Coena nie znała.
Yennefer bywała w Kaer Morhen. Ciri domyślała się przyczyn, dla których podczas
rozmów o Warowni oczy czarodziejki nabierały ciepła, traciły zły poblask i
zimną, obojętną, mądrą głębię. Gdyby słowa te pasowały do osoby Yennefer, Ciri
nazwałaby ją wtedy rozmarzoną, zasłuchaną we wspomnienia.
Ciri domyślała się przyczyn.
Był temat, którego poruszania dziewczynka instynktownie i starannie unikała.
Ale któregoś razu rozpędziła się i wygadała. O Triss Merigold. Yennefer,
pozornie od niechcenia, pozornie obojętnie, pozornie banalnymi, dawkowanymi
pytaniami wyciągnęła z niej resztę. Oczy miała twarde i nieprzeniknione.
Ciri domyślała się przyczyn. I o dziwo, nie czuła już rozdrażnienia.
Magia uspokajała.
*****
- Tak zwany Znak Aard, Ciri, to bardzo proste zaklęcie z grupy czarów
psychokinetycznych, polegające na pchnięciu energii w żądanym kierunku. Siła
pchnięcia zależy od koncentracji woli rzucającego i wydanej mocy. Może być
znaczna. Wiedźmini zaadaptowali to zaklęcie, korzystając z faktu, że nie wymaga
ono znajomości magicznej formuły - wystarcza koncentracja i gest. Dlatego
nazwali to Znakiem. Skąd wzięli nazwę, nie wiem, być może ze Starszej Mowy,
słowo "ard" znaczy, jak wiesz, "góra", "górny"
lub "najwyższy". Jeżeli tak, to nazwa jest bardzo myląca, bo trudno o
łatwiejszy czar psychokinetyczny. My, rzecz jasna, nie będziemy marnować czasu
i energii na coś tak prymitywnego, jak wiedźmiński Znak. Będziemy ćwiczyć
prawdziwą psychokinezę. Przećwiczymy to... O, na tym koszu, który leży pod
jabłonią. Skoncentruj się.
- Już.
- Szybko się koncentrujesz. Przypominam: kontroluj wydawanie mocy. Wydać możesz
tylko tyle, ile wzięłaś. Jeśli wydasz choćby odrobinę więcej, robisz to kosztem
własnego organizmu. Taki wysiłek może pozbawić cię przytomności, a w krańcowym
przypadku nawet zabić. Jeśli natomiast wydasz wszystko, co wzięłaś, tracisz
możliwość powtórzenia, będziesz musiała czerpać jeszcze raz, a wiesz, że to
niełatwe i bolesne.
- Ooo, wiem!
- Nie wolno ci osłabić koncentracji i pozwolić, by energia wyrywała się z
ciebie sama. Moja Mistrzyni zwykła była mawiać, że wydawanie mocy musi odbywać
się tak, jakbyś puszczała bąka na sali balowej: delikatnie, oszczędnie i pod
kontrolą. I tak, by postronni nie połapali się, że to ty. Rozumiesz?
- Rozumiem!
- Wyprostuj się. Przestań chichotać. Przypominam, zaklęcia to sprawa poważna.
Rzuca się je w postawie pełnej gracji, ale i dumnej. Gesty wykonuje się
płynnie, ale powściągliwie. Z godnością. Nie robi się głupich min, nie krzywi,
nie wysuwa języka. Operujesz siłą natury, okaż naturze szacunek.
- Dobrze, pani Yennefer.
- Uważaj, tym razem nie ekranuję cię. Jesteś samodzielną czarodziejką. To twój
debiut, brzydulko. Widziałaś tamten gąsiorek wina na komodzie? Jeśli twój
debiut wypadnie dobrze, twoja mistrzyni wypije go dziś wieczorem.
- Sama?
- Uczniom zezwala się na picie wina dopiero po wyzwoleniu na czeladników.
Musisz zaczekać. Jesteś pojętna, więc jeszcze jakieś dziesięć lat, nie dłużej.
No, zaczynamy. Składaj palce. A lewa ręka? Nie machaj nią! Opuść luźno lub
oprzyj o biodro. Palce! Dobrze. No, wydaj.
- Aaach...
- Nie prosiłam, byś wydawała dźwięki. Wydaj energię. W ciszy.
- Haa, ha! Podskoczył! Koszyk podskoczył! Widziałaś?
- Zaledwie drgnął. Ciri, oszczędnie nie znaczy słabo. Psychokinezy używa się w
określonym celu. Nawet wiedźmini stosują Znak Aard, by zwalić przeciwnika z
nóg. Energia, którą wydałaś, nie strąciłaby przeciwnikowi kapelusza. Jeszcze
raz, trochę mocniej. Śmiało!
- Ha! Ale pofrunął! Teraz było dobrze? Prawda? Pani Yennefer?
- Hmmm... Pobiegniesz potem do kuchni i zwędzisz trochę sera do naszego wina...
Było prawie dobrze. Prawie. Jeszcze mocniej, brzydulko, nie bój się. Poderwij
kosz z ziemi i porządnie walnij nim w ścianę tamtej szopki, tak żeby pierze
poleciało. Nie garb się! Głowa do góry! Z gracją, ale dumnie! Śmiało, śmiało!
O, jasna cholera!
- Ojej... Przepraszam, pani Yennefer... Chyba... wydałam trochę za dużo...
- Odrobinkę. Nie denerwuj się. Chodź tu do mnie. No, malutka.
- A... A szopka?
- To się zdarza. Nie ma się czym przejmować. Debiut, generalnie rzecz biorąc,
należy ocenić pozytywnie. A szopka? To nie była wcale piękna szopka. Nie sądzę,
żeby komuś bardzo brakowało jej w krajobrazie. Hola, moje panie! Spokojnie,
spokojnie, po co ten gwałt i szum, nic się nie stało! Bez nerwów, Nenneke! Nic się
nie stało, powtarzam. Trzeba po prostu uprzątnąć te deski. Przydadzą się na
opał!
*****
Podczas ciepłych, bezwietrznych popołudni powietrze gęstniało od zapachu
kwiatów i traw, tętniło spokojem i ciszą, przerywaną brzęczeniem pszczół i
wielkich żuków. W takie popołudnia Yennefer wynosiła do ogrodu wiklinowy fotel
Nenneke, siadała w nim, daleko wyciągając przed siebie nogi. Czasami studiowała
księgi, czasami czytała listy, które otrzymywała za pośrednictwem dziwnych
posłańców, przeważnie ptaków. Niekiedy tylko siedziała zapatrzona w dal. Jedną
ręką burzyła w zamyśleniu swe czarne lśniące loki, drugą głaskała po głowie
Ciri siedzącą na trawie, przytuloną do ciepłego, twardego uda czarodziejki.
- Pani Yennefer?
- Jestem tu, brzydulko.
- Powiedz mi, czy za pomocą magii można zrobić wszystko?
- Nie.
- Ale można wiele, prawda?
- Prawda - czarodziejka zamknęła na chwilę oczy, dotknęła palcami powiek. -
Bardzo wiele.
- Coś naprawdę wielkiego... Coś strasznego! Bardzo strasznego?
- Niekiedy bardziej, niż by się chciało.
- Hmm... A czy ja... Kiedy ja będę umiała zrobić coś takiego?
- Nie wiem. Może nigdy. Obyś nigdy nie musiała. Cisza. Milczenie. Gorąco.
Zapach kwiatów i ziół.
- Pani Yennefer?
- Co znowu, brzydulko?
- Ile miałaś lat, gdy zostałaś czarodziejką?
- Hmm... Gdy zdałam wstępne egzaminy? Trzynaście.
- Ha! To tak, jak ja teraz! A ile... Ile miałaś lat, gdy... Nie, o to nie
zapytam...
- Szesnaście.
- Aha... - Ciri zarumieniła się lekko, udała nagłe zainteresowanie chmurą o
dziwnym kształcie, wiszącą wysoko nad wieżami świątyni. - A ile miałaś lat...
gdy poznałaś Geralta?
- Więcej, brzydulko. Trochę więcej.
- Wciąż nazywasz mnie brzydulką! Wiesz, jak bardzo tego nie lubię. Dlaczego to
robisz?
- Bo jestem złośliwa. Czarodziejki zawsze są złośliwe.
- A ja nie chcę... nie chcę być brzydulką. Chcę być ładna. Naprawdę ładna, tak
jak ty, pani Yennefer. Czy dzięki magii będę mogła być kiedyś tak piękna jak
ty?
- Ty... Na szczęście nie musisz... Nie potrzebujesz do tego magii. Sama nie
wiesz, jakie to szczęście.
- Ale ja chcę być naprawdę ładna!
- Jesteś naprawdę ładna. Naprawdę ładna brzydulka. Moja ładna brzydulka...
- Och, pani Yennefer!
- Ciri, posiniaczysz mi udo.
- Pani Yennefer?
- Słucham.
- Na co ty tak patrzysz?
- Na tamto drzewo. To lipa.
- A co w niej jest takiego ciekawego?
- Nic. Po prostu cieszę oczy jej widokiem. Cieszę się, że... mogę ją widzieć.
- Nie rozumiem.
- To dobrze.
Cisza. Milczenie. Parno.
- Pani Yennefer!
- Co znowu?
- Pająk idzie w kierunku twojej nogi! Spójrz, jaki obrzydliwy!
- Pająk jak pająk.
- Zabij go!
- Nie chce mi się schylać.
- To zabij go zaklęciem!
- Na terenie świątyni Melitele? Żeby Nenneke wypędziła nas obie na zbity łeb?
Nie, dziękuję. A teraz bądź cicho. Chcę pomyśleć.
- A nad czym ty tak rozmyślasz? Hmm. Już dobrze, już milczę.
- Nie posiadam się z radości. Już się obawiałam, że zadasz mi któreś z twoich
niezrównanych pytań.
- Czemu nie? Lubię twoje niezrównane odpowiedzi!
- Robisz się bezczelna, brzydulko.
- Jestem czarodziejką. Czarodziejki są złośliwe i bezczelne.
Milczenie. Cisza. W powietrzu bezruch. Parno jak przed burzą. I cisza, tym
razem przerwana odległym krakaniem kruków i wron.
- Coraz ich więcej - Ciri zadarła głowę. - Lecą i lecą... Jak jesienią...
Paskudne ptaszyska... Kapłanki mówią, że to zły znak... Omen, albo jakoś tak.
Co to jest omen, pani Yennefer?
- Przeczytaj w Dhu Dwimmermorc. Jest tam cały rozdział na ten temat.
Milczenie.
- Pani Yennefer...
- Do licha. Co znowu?
- Czemu Geralt tak długo... Czemu nie przyjeżdża?
- Pewnie o tobie zapomniał, brzydulko. Znalazł sobie ładniejszą dziewczynkę.
- Och, nie! Wiem, że nie zapomniał! Nie mógł! Wiem to, wiem to na pewno, pani
Yennefer!
- Dobrze, że to wiesz. Szczęśliwa z ciebie brzydulka.
*****
- Nie lubiłam cię - powtórzyła.
Yennefer nie spojrzała na nią, nadał stała obrócona plecami, przy oknie,
patrząc w stronę czerniejących na wschodzie wzgórz. Nad wzgórzami niebo
ciemniało od stad kruków i wron.
Zaraz spyta, dlaczego jej nie lubiłam, pomyślała Ciri. Nie, jest za mądra na
takie pytanie. Sucho zwróci uwagę na formę gramatyczną i zapyta, od kiedy
zaczęłam stosować czas przeszły. A ja powiem jej to. Będę równie oschła jak
ona, sparodiuję jej ton, niech wie, że też umiem udawać zimną, nieczułą i
obojętną, wstydzącą się uczuć i emocji. Wszystko jej powiem. Chcę, muszę jej
wszystko powiedzieć. Chcę, by o wszystkim wiedziała, zanim jeszcze opuścimy
świątynię Melitele. Zanim wyjedziemy, by nareszcie spotkać się z tym, do
którego tęsknię. Z tym, do którego ona tęskni. Z tym, który pewnie tęskni do
nas obu. Chcę jej powiedzieć, że...
Powiem jej to. Wystarczy, że zapyta.
Czarodziejka odwróciła się od okna, uśmiechnęła. Nie zapytała o nic.
*****
Wyjechały nazajutrz, wczesnym rankiem. Obie w męskich strojach podróżnych, w
płaszczach, w czapkach i kapturach kryjących włosy. Obie uzbrojone.
Żegnała ich tylko Nenneke. Długo i cicho rozmawiała z Yennefer, potem obie,
czarodziejka i kapłanka, mocno, po męsku uścisnęły sobie dłonie. Ciri,
trzymając wodze swej jabłkowitej klaczy, chciała pożegnać się w taki sam
sposób, ale Nenneke nie pozwoliła na to. Objęła ją, przytuliła, pocałowała.
Miała łzy w oczach. Ciri też.
- No - rzekła wreszcie kapłanka, ocierając oko rękawem szaty. - Jedźcie już.
Niech Wielka Melitele strzeże was w drodze, moje kochane. Ale bogini ma na
głowie mnóstwo spraw, więc same też się strzeżcie. Pilnuj jej, Yennefer. Chroń
jej jak źrenicy oka.
- Mam nadzieję - uśmiechnęła się nieznacznie czarodziejka - że zdołam chronić
ją lepiej.
Po niebie, w kierunku Doliny Pontaru, leciały stada wron, kracząc donośnie.
Nenneke nie patrzyła na nie.
- Uważajcie na siebie - powtórzyła. - Nadchodzą złe czasy. Może okazać się, że
Ithlinne aep Aevenien wiedziała, co przepowiada. Nadchodzi Czas Miecza i
Topora. Czas Pogardy i Wilczej Zamieci. Uważaj na nią, Yennefer. Nie pozwól
nikomu jej skrzywdzić.
- Wrócę tu. Matko - powiedziała Ciri, wskoczywszy na siodło. - Wrócę tu na
pewno! Niedługo! Nie wiedziała, jak bardzo się myliła.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO